środa, 4 stycznia 2017

Patrick - C.D Historii Lucy


 Gdy Lucy opuściła Hotel Vincent pożegnał mnie uszczęśliwionym uśmiechem i udał się do kuchni. Rozejrzałem się po pustym lokalu i zdecydowałem, że lepiej się stąd ewakuować zanim pozostali zlęgną się na kolację. Odwróciłem się od drzwi i wsadziwszy dłonie w kieszenie udałem się po schodach na drugie piętro.
  Przeszedłem długi korytarz wyłożony dywanem w barwie czerwonego wina przeplatanego złotą nicią. The Hunter był dobrze utrzymany. Postaraliśmy się z Vincentem aby każdy pokój był inny - jedne utrzymane były w barwach ciepłego brązu i ożywczej pomarańczy, inne w łagodnym dla oka kremie i zieleni, niektóre w kolorze ciepłego bordo i szarości, a jeszcze inne tonęły w turkusie i perłowej bieli.
   Może trochę przesadziliśmy, ale całe wnętrze budowaliśmy praktycznie od zera: wyburzyliśmy wszystkie ściany na piętrach i postawiliśmy je na nowo. To był ogromny ubytek dla mojego portfela, ale gdy przechadzałem się czasem po lokalach, tak przestronnych i różnych od siebie, czułem radość i dumę... w końcu było to moje dzieło.
   Doszedłem do ostatnich drzwi i wyciągnąłem kluczyk z breloczkiem w postaci kostki do gry i otworzyłem zamek.
   Od razu gdy przekroczyłem próg własnego mieszkania poczułem znajomy zapach cynamonowych ciastek, które walały się po blacie aneksu kuchennego. Apartament na drugim piętrze nie zajmował zbyt wiele miejsca; szczerze powiedziawszy, było tu miejsca na płaski telewizor, niską komodę z kinem domowym, aneks, dwie pufy stojące w koncie przed telewizorem i stół dla czterech osób. Dopiero antresola prowadząca na poddasze, które moje lokum zajmowało w trzech czwartych ukazywała prawdziwe oblicze apartamentu.
  Zatrzasnąłem za sobą drzwi stopą i ściągnąłem przez głowę bluzę. Cisnąłem ją gdzieś w kąt i dopadłem do aneksu. Porwałem jedno z leżących w otwartym opakowaniu ciastek i krusząc nieco po drodze wdrapałem się po schodach na górę. Zapaliłem światło i ujrzałem drażniący widok rozkopanego łóżka, sofy z której poduszki uciekły by szukać schronienia na podłodze i totalnego bajzlu na biurku.
  Tylko pianino, stojące nieco na lewo, ale wciąż w centralnej części pokoju wyglądało schludnie i zadbanie. Miękki dywan, ochrzczony przeze mnie mianem trawiastego przecinał połowę poddasza i kończył się pod ogromnym oknem z szerokim parapetem. Nie chciałem tam nawet podchodzić, wiedziałem, że spotka mnie widok roju okruchów.   
   Machnąłem na to ręką i podszedłem do półek wiszących na ścianie, na jednej z nich, wiszącej najniżej (na wysokości mojej klatki piersiowej) w podłużnym akwarium spał Tonny. Pogładziłem malowany grzbiet żółwia chińskiego, który wylegiwał się akurat na korzeniu. Przyglądałem się mu przez moment. Był taki malutki, zaledwie piętnastocentymetrowy, ale ukradł mi duszę, o ile ją posiadam.
   Nacieszywszy się zwierzakiem z ciężkim westchnieniem przystąpiłem do sprzątania. Z poduszkami i biurkiem, które było tak właściwie płytą szkła na drewnianych nogach (zbudowałem to sam) stanowiło moje centrum dowodzenia: tu pisałem, rysowałem i majstrowałem coś od czasu do czasu. Większy problem przyszedł z łóżkiem. Kusząco stłamszona kołdra przykuła moje spojrzenie na dłuższą chwilę.
 - Nie... - mruknąłem sam do siebie, zupełnie jakbym mógł się jakoś ochronić tym słowem. Ciepło łóżka i jego zachwycająca miękkość pochłonęła mnie na następne godziny.

~*~

 Obudziła mnie znajoma nuta zespołu Black Veil Brides, którą miałem ustanowioną na telefoniczny dzwonek. Z trudem wygrzebałem telefon z kołdry i mamrocząc w poduszkę, odebrałem.
- Gdzie się podziewasz? - usłyszałem żywotny głos Vincenta.
- U siebie - wycharczałem. Podniosłem się z łóżka i przeczesałem włosy palcami. Pasek od spodni odpiął się, lub też zrobiłem to samodzielnie w trakcie snu. Zapiąłem go ponownie i wkroczyłem do łazienki.
- Miałbym prośbę, o ile nie masz nic ciekawszego na głowie.
- O co chodzi? - przytrzymałem komórkę barkiem przy uchu i zmoczyłem twarz w zimnej wodzie.
- Chciałbym zrobić wspólną kolację, ale Lucy jak wyszła, tak nie wróciła. - w jego tonie pobrzmiewało coś na wzór... zmartwienia?
- I co ja mam z tym wspólnego? - zbiegłem po schodach na dół i porwałem jeszcze jedno ciastko z blatu.
- Chciałbym, abyś ją przyprowadził. O ile...
- Spoko. Mogę to zrobić. Gdzie jest? - odłożyłem telefon na stół i włączyłem głośnomówiący.  
  Odnalazłem wzrokiem zrzuconą z siebie bluzę i pośpieszyłem w jej kierunku.
- Całkiem blisko, czuję ją w promieniu... może kilometra stąd? Zrobiłbym to sam, ale pilnuję gęsi.
- Czego znowu? - narzuciwszy na siebie ubranie zgarnąłem słuchawkę i ruszyłem do drzwi.
- Na kolację będzie gęsina. Muszę przypilnować aby mięso nie wyschło w piekarniku. Pójdziesz po nią?
- Już wychodzę. - odparłem zgodnie z prawdą i zbiegłem po schodach. Złapałem kurtkę z wieszaka i wyszedłem tylnymi drzwiami. Dopiero teraz zauważyłem, że poprzednio nie zdjąłem nawet butów. Schowałem komórkę do kieszeni i swobodnym krokiem udałem się do jednego z wysokich budynków na 33 Ulicy. Przez wieloletnie towarzystwo Vincenta nauczyłem się poniekąd jak wyczuwać obecność innych Wędrowców. Szło mi to jak krew z nosa, ale w końcu ewidentnie poczułem, że przybliżam się do celu.
  Był nim stary, dziesięciopiętrowy blokowiec, który nie zachęcał ni wyglądem, ni położeniem. Założyłem, że od dawna jest opuszczony. Podszedłem do drzwi i pociągnąłem za klamkę. Ustąpiła od razu. Lucy nie miała chyba zbytnich trudności z dotarciem na dach.
  Dach zapewne przykuł jej uwagę i to właśnie tam siedziała, o ile moje uczucie wskazało dobry budynek. Jeśli natomiast nie ma jej tam, z pewnością zauważę jakieś jej ślady na wszystkich dziesięciu piętrach.
   Winda nie działała, więc pozostała mi tylko żmudna wędrówka po schodach na dziewiąte piętro, którą pokonałem w minutę, nie więcej. Na umorusanym i zniszczonym korytarzu zauważyłem otwarte na oścież drzwi, prowadzące na ostatnią kondygnację. Przechodząc przez wysłużony dywan uznałem, że The Hunter wyglądał kiedyś niemalże bliźniaczo.
Zadbałem o to aby stawiać kroki cicho, gdy wchodziłem na dach. Otworzyłem niskie drzwiczki i przede mną stanęła ogromna wolna przestrzeń. Dach był betonowy, jedyną przeszkodą były tylko dwa ogromne wentylatory, popularne w Nowym Yorku.
 Przeszedłszy między nimi, cicho niczym mysz zauważyłem siedzącą na krawędzi dziewczynę.
   Kobieta trzymała w dłoniach mruczące i wywijające ogonem stworzenie.
- No nie. Kolejna kociara. A myślałem, że Hiyori wystarczy. - odezwałem się, opierając o wentylator. Choć panowała nad emocjami, jej ciałem wstrząsnął ledwie widoczny dreszcz. Obróciła głowę w moją stronę.

                                      Lucy? Wybacz, że tak długo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz