piątek, 25 sierpnia 2017

Karo - CD. Historii Si

Słysząc śmiech Si miałam wrażenie, że zaraz przechyli się w tył i runie jak długi przez otwartą witrynę okna. Nazwijcie mnie ignorantką, ale nigdy nie zrozumiem tego człowieka. Co też było tak wybitnie zabawnego w moim pytaniu, żeby wywołać u niego taką reakcję? Chyba nie jestem w stanie sama sobie na to odpowiedzieć, a wyciąganie odpowiedzi z tego wariata jest opcją, co do której również nie byłabym pewna w kwestii skuteczności. Całkowicie opuściłam swój pokój, zamykając za sobą drzwi, aby finalnie podejść do mężczyzny i oddać mu zgubę.
— Czego rżysz? — warknęłam, gdy już stałam naprzeciw konfrantera od siedmiu boleści. Przeczekałam kolejną chwilę jego horrendalnie denerwującego śmiechu, aby stwierdzić, że jeśli czeka mnie jakaś Kara w piekle, to chyba wyglądałaby właśnie w ten sposób. Czekanie, aż ktoś przestanie się śmiać, potupując nogą, z zamiarem zwyczajnego zwrócenia mu jakiegoś przedmiotu. Katorga.
— Najzwyczajniej w świecie — zaczął, kiedy się uspokoił — śmiech to zdrowie, czy nie?
Spojrzałam na niego badawczo.
Najpierw stoi w oknie, jak jakiś samobójca, potem wybucha śmiechem, a następnie oznajmia, że to zdrowie. No tak, szczególnie, gdy śmiejesz się na pierwszym piętrze z możliwością mocnego upadku, a wiatr dudni Ci w plecy.
— A Ty szczególnie jesteś typem osoby, co się martwi o zdrowie, nieprawdaż? — zapytałam, przekrzywiając głowę. — Zresztą, nie ważne, nie odpowiadaj. Daję Ci to i już mnie tutaj nie… — zamilkłam, z ręką zawieszoną w powietrzu, dopiero teraz dostrzegając kłęby dymu, jakie malowały się za postacią Si.
Zamrugałam kilkakroć, zdezorientowana, aby następnie cofnąć rękę i wdarpać się na parapet, wychylając się, aby spojrzeć w dół. Coś płonęło i nie był to na pewno lichy pożarek. Kłęby dymu były wręcz ogromne, acz nie dobywały się spod budynku.
Czy dochodziły one aż dotąd? Może to jakiś mniejszy sklepik, nieopodal nas, a wiatr przywiał dym tutaj? Ludzie poruszali się szybko, w panice. W dalszym planie dostrzegałam jednak, że co poniektórzy po prostu coś obserwowali, nawet nagrywali. Nie ważne, co by się nie działo, zawsze się znajdzie grupa gapiów, hę? Są jak taki pluskwy, które przyssą się do niedotyczącej ich sytuacji, bez najmniejszego jednak zamiaru pomocy. Może po to właśnie jest nam telewizja? Żeby leniwi obserwatorzy też mogli sobie popatrzeć? Z drugiej strony, tak ja, jak i Si robiliśmy w tym momencie niemalże to samo.
— Nie, żebym się czepiał, ale zabierasz mi punkt widokowy — oznajmił zirytowany Si.
— Oj, zamknij się — mruknęłam, schodząc z parapetu, pozostawiając na nim jedynie gumkę mężczyzny. Szybko zbiegłam w dół, pokonując po dwa schodki na raz, aby następnie wyjść głównym wyjściem. Na twarzy poczułam powiew powietrza. Dopiero teraz usłyszałam, że ktoś wyleciał za mną.
— Zrzuciłaś mi gumkę — stwierdził Si, ruszając w stronę, z której dobiegał się dym — same z tobą problemy…
Prychnęłam tylko, również ruszając w tamtym kierunku.

                                                            Si?

Ana - CD. Historii Patricka

W momencie, w którym drzwi do klubu się otworzyły, odbezpieczyłam broń, którą dostałam od Ricka. Przeszłam trzy kroki niezbędne do przekroczenia progu, po czym uniosłam pistolet i wycelowałam w pierwszego z brzegu faceta. Nacisnęłam spust.
W tym samym czasie Rick zdążył już załatwić dwóch typów siedzących przy barze, a w trzeciego wycelować. Sekundę później cała trójka była martwa.
Szybko oddałam strzał w kierunku mojego drugiego celu. Wiedząc, że pocisk nie trafi tam, gdzie chciałam, od razu sięgnęłam do czasoprzestrzeni.
Stworzone przeze mnie zagięcie przestrzeni dla postronnego widza było zaledwie mignięciem, podczas którego kula mająca zaraz trafić w ścianę zniknęła i pojawiła się tuż przed twarzą drugiego z mężczyzn.
Padł martwy na ziemię nie wiedząc, co właściwie się stało.
Gdy przeniosłam wzrok na trzeciego mężczyznę, ten również wąchał już kwiatki od spodu.
- Do "niezłego" strzelania trochę ci jeszcze brakuje - usłyszałam głos Ricka. Stał przede mną, odwrócony do mnie plecami, częściowo zasłaniając mnie przed resztą sali.
Już miałam mu się odciąć, ale w tym momencie z korytarza, tak jak mówił, wypadło czterech uzbrojonych facetów. Nim zdążyliśmy zareagować, w naszą stronę pomknęły dwie kule. Ponownie sięgnęłam do czasoprzestrzeni, tym razem deformując jej fragment mniej więcej wielkości naszej dwójki.
Kule jak gdyby nigdy nic wbiły się w drzwi za naszymi plecami. Gdyby odrysować na nich nasze sylwetki okazałoby się, że dziury znajdują się dokładnie pośrodku jego głowy i po lewej stronie mojej klatki piersiowej, tam gdzie bije serce.
Strzelający musiał być w tym, co robił, naprawdę dobry. Na szczęście unikanie wszelkiego rodzaju pocisków to dla mnie nie pierwszyzna. Tak samo, jak modelowanie przestrzeni wokół mnie.
Korzystając z chwilowej dezorientacji napastnika, Plague strzelił, po czym natychmiast uskoczył, starając się zejść z pola strzału i, najprawdopodobniej, chcąc zbliżyć się do barmana, od którego miał wziąć klucze. Powinnam była się za czymś schować i załatwić powierzonych mi facetów, ale wolałam już nie testować swoich umiejętności strzeleckich. Zamiast tego po raz kolejny tego wieczoru sięgnęłam umysłem do czasoprzestrzeni.
Pod stopami mężczyzn, w miejscu podłogi, pojawiła się dziura, w której zobaczyć można było (zakładając, że ktoś zdążyłby do niej zajrzeć) ulicę pod Freedom Tower. Było to pierwsze miejsce, które przyszło mi do głowy. Zapewne dlatego, ża sama kiedyś z niej skakałam (nie, żeby popełnić samobójstwo, oczywiście, a w ramach ćwiczeń już po tym, jak stałam się Wędrowcem). Przez mgnienie oka trzech ludzi zawisło w powietrzu, niczym w kreskówkach, żeby zaraz potem runąć w dół.
Już widzę te nagłówki w gazetach o zbiorowym samobójstwie w centrum Manhattanu.
Przywróciłam czasoprzestrzeni normalny kształt, nie zwracając większej uwagi na rzucone w moim kierunku zaciekawione spojrzenie Ricka. W tym samym momencie ruszyliśmy biegiem w kierunku wnęki i masywnych, drewnianych drzwi, o których chłopak mówił przed wejściem.
Zatrzymaliśmy się tuż przed drzwiami: ja natychmiast się odwróciłam i wycelowałam z broni w pozostałych przy życiu ludzi w lokalu, a Patrick otworzył drzwi. Kilka sekund później zostałam w głównej sali sama z grupką ludzi, którzy powoli zaczynali wychodzić z szoku.
Moja rola w całym tym przedstawieniu najpewniej już się skończyła. No chyba, że coś pójdzie nie tak. Ale, bądźmy szczerzy, jeśli Rickowi nie uda się załatwić tego, po co tu przyszedł, mnie nie uda się to tym bardziej... Niemniej, jeśli nie wróci po umówionych siedmiu minutach, nie będę stała bezczynnie.
Spojrzałam na zegar wiszący na jednej ze ścian klubu. Równo siedem minut. Potem dołączam do Plague'a.

                                    Patrick?

sobota, 19 sierpnia 2017

Shirley - CD. Historii Limbo

      Spojrzałam wesoło na Limbo, biorąc równocześnie głęboki wdech świeżego, ożywczego powietrza - najwyraźniej niedawno padał deszcz, na co wskazywało ponure, burzowe niebo i kałuże na chodniku, błyszczące się w blasku zbłąkanych, rzadkich promieni słońca, którym udało się przedrzeć przez skłębioną, szarą masę ciężkich chmur, wyglądające tak, jakby zaraz miały spaść prosto na ziemię, by zmiażdżyć ją swoim ciężarem.
- No to... wyrywamy na miasto! - obwieściłam entuzjastycznie, nie mogąc powstrzymać kolejnego uśmiechu, który nagle pojawił się na mojej twarzy. - Jesteś nowa w okolicy, tak? Świetnie! Jest więc mnóstwo miejsc, w które mogę cię zabrać!
Równocześnie, nieco uważniej spojrzałam na dziewczynę, korzystając z tego, że wyszłyśmy na światło dzienne. Dostrzegłam też niewielki, czarny ślad na jej twarzy - może zabrudziła się, kiedy wychodziłyśmy.
- Masz naprawdę śliczną buzię - oceniłam, wyciągając dłoń, by zetrzeć palcami węgiel z jej policzka. - Tylko troszkę umorusaną. Proszę, gotowe, możemy lecieć!
- Tak - skinęła leciutko głową i ruszyła za mną, starannie unikając dużej kałuży, jaka pojawiła się na naszej drodze. Prawie cały czas trzymała głowę nisko zwieszoną - jej czarne kosmyki opadały na szyję, zasłaniając twarz dziewczyny.
- Dobra, na pierwszy ogień idzie... - na chwilę zawiesiłam głos, by podjąć jakąś sensowną decyzję. - Hm, niech będzie kawiarnia, bo umieram z głodu! Lubisz naleśniki, prawda? Podają tam świetne, na pewno ci posmakują, jak pierwszy raz tam byłam, to się od razu zakochałam! Szczególnie te ich z dżemem truskawkowym i bitą śmietaną, jakbym do domu wróciła! Mój straszy brat jest świetnym kucharzem i często nam takie robił, najlepsze pod słońcem!
Nostalgiczne myśli zaprowadziły mnie z powrotem do rodzinnego domu - znowu siedziałam w ciepłej i przytulnej kuchni, w której stale roznosił się przyjemny zapach cynamonu - tata, jako wielki amator owej przyprawy, dodawał go wszędzie, gdzie tylko się dało. Przypomniało mi się, jak Carol stał w kwiecistym fartuszku nad skwierczącym olejem na patelni, pilnując, by ciasto się zbytnio nie przypaliło - w takich przypadkach, od razu dostawaliśmy je ja albo Shin, jako wielcy amatorzy spalenizny, którzy często niemal bili się o kolejne porcje. Carol odznaczał się wielkim talentem w dziedzinie gotowania, dlatego po śmierci mamy i odejściu May, to on zajął się kuchnią. Od czasu do czasu pomagałam mu też ja, jako jednak istotka wyjątkowo zapominalska, parę razy o mało nie doprowadziłam do pożaru, a kilka razy o wiele za późno przypomniałam sobie o potrawach, które w najlepsze piekły się w piekarniku lub gotowały w dużym, wymagającym długotrwałego szorowania garnku. Nie zliczę, ile razy już tez wykipiało mi mleko, gdy robiłam sobie kakao. O nie, po jakimś czasie, zarówno Shin, jak i ja, mieliśmy kategoryczny zakaz zbliżania się do kuchenki i innych cudów, a Carol ściśle kontrolował nasze poczynania nawet podczas zagotowywania herbaty czy też smarowania kanapek. I kto tu był nadopiekuńczy! A ta panika w jego oczach, gdy ktoś czasem skaleczył się nożem - w szczególności "jego malutka siostrzyczka". Co ja poradzę na tę różnicę trzydziestu centymetrów między nami?
- O, jesteśmy! - obwieściłam, gdy stanęłyśmy pod drzwiami kawiarenki, z której wydobywały się wyjątkowo zachęcające zapachy. Biorąc pod uwagę dzisiejszą pochmurną pogodę, perspektywa wypicia szklanki gorącej czekolady i zjedzenia naleśnika, wydawała się szczególnie zachęcająca.
- Tutaj? - mruknęła niepewnie Limbo, zerkając przez dużą szybę na licznych gości, jacy zajmowali stoliki.
- Smak wynagrodzi tłum, znajdziemy stolik na odludziu, chodź śmiało! - odparłam wesoło, chwytając dziewczynę za delikatną dłoń.
Weszłyśmy do ciepłego, przytulnego wnętrza i zaraz skierowałam nasze kroki w stronę stolika stojącego nieco na uboczu, za to z widokiem na akwarium, w którym powoli pływały rybki we wszystkich kolorach, lawirując pomiędzy wodorostami, które wiły się w wodzie niczym zielone węże.
Podeszłam jeszcze szybko do miejsca, skąd można było wziąć menu i zabrałam dwie książeczki, siadając zaraz też naprzeciwko Limbo. Wygodnie przeciągnęłam się na mięciutkiej, fioletowej pufie.
- Kocham ten klimat - wymruczałam, wertując menu. - Ja wezmę zapewne to, co zwykle, czyli gorącą czekoladę i dwa naleśniki z dżemem truskawkowym i bitą śmietaną. A ty na co masz ochotę? Zobacz, tu masz dania - przewertowałam kilka stron, wskazując na odpowiednie pozycje - a na samym końcu napoje. Chyba że wolisz jakiś deser typu kawałek ciasta albo lody?

    Limbo? Nic się nie stało, też mi się zdarza takie łapać zwiechy!

Patrick - CD. Historii Any

     Każde jej słowo analizowałem szybciej i sprawniej dzięki pobudzonej sile umysłu, jaką gwarantowało mi wieczorne... No cóż, to najzupełniej nieważne. Nadgarstki piekły mnie jednak niemiłosiernie, podrażniona skóra swędziała i piekła od bliskiego kontaktu z rdzą i kurzem.
Dnie spędzałem goniąc za nieuchwytnymi ludźmi Franka, pustosząc jego dzielnice jedna po drugiej, a także obmyślając skoki tak kluczowe jak ten dzisiejszy. Noce były jednak prawdziwą udręką. Gdy tylko Nora znikała za drzwiami swojego pokoju, narastająca w domostwie cisza wkradała się do mojej głowy i wywracała wszystkie zamknięte pudła ze wspomnieniami sprawiając, że ukryte w nich notatki i sekrety zaczynały żyć własnym życiem.
Najgorsza była jednak tęsknota. Ten wewnętrzny żal przelewający przez całkiem puste serce, serce wydrążone z wszelkich uczuć za dnia, łzami spływające nocą. Brakowało mi miejsca, które nazwać mogłem domem, bo mieszkanie Nory, choć przytulne i radosne nigdy nie zastąpi mi Hotelu. Mojego łóżka, mojej wykładziny, moich okruchów ciastek na podeście. Nie było nocnych telefonów Vincenta, który informował mnie o jakiejś totalnej bzdurze, czymś tak nieistotnym, że natychmiast pękałem ze śmiechu. Zabrakło przesypujących się korytarzami ludzi, tego jazgotu w jadalni co śniadanie, obiad i kolację.

Wszyscy zamieszkujący Huntera patrzyli na mnie z ukosa, jedni z lękiem, drudzy z intrygą, a jeszcze inni z dezaprobatą.
Zadufany dupek, wieczny maruda i ktoś, kto na ogół psuje malowniczy pejzaż - idę o zakład, że tak myśleli, a przynajmniej część z nich widziała mnie w takich barwach.

Czy się mylili?
Nie, a skąd. Ich problem polegał na tym, że z góry byli przegrani: widzieli to, co chciałem aby mogli zobaczyć, bo nic nie zniechęca do drugiego człowieka jak jego egoizm, zgroza i arogancja. Taki wizerunek w zupełności mi wystarczał, nie lubiłem przebywać w towarzystwie, toteż po co być do niego proszonym?
Przez ostatnia lata byliśmy tylko my dwaj - Vincent i Patrick; wesoły gaduła, który dwoma słowami jednoczył wszystkie narody i ten drugi, jakiś taki niewyraźny, znudzony, wpatrzony w siebie.
Nie przeszkadzało mi to. Wcale.
Problem zaczynał narastać wtedy, gdy tych ludzi zaczęło pojawiać się więcej, a Vin nie mógł zrozumieć czemu są mi tak przeciwni. Vincent po prostu ewidentnie mnie kocha, a przynajmniej kochał, dopóty nie zraniłem go i nie zostawiłem samego w tym przybytku.
Dziesięć punktów do bycia największym gnojem na tej planecie, gdzie mogę odebrać trofeum?
Przesunąłem językiem po podniebieniu i cmoknąłem cicho lustrując uważnie twarz Any. O czym ta gadka? A ta, narkotyki, kasa, czasoprzestrzeń, strzelanie.
    Tekst o tym, że nieźle strzela podwiał mi koloryzacją, a raczej chęcią wyjścia z opresji. Co do jej mocy, to faktycznie, coś takiego mogło mi się przydać. Nie sądziłem, aby ta dziewczyna miała jakiekolwiek powody aby mnie zdradzić w środku strzelaniny, w dodatku wówczas bez najmniejszych oporów wpakowałbym jej kilka mocnych kul w sam środek lśniącego czółka. Ta myśl... Należała do Plagi i to nim przecież przyszło mi pozostać.
Poruszyłem na próbę ramionami by upewnić się, że wciąż znajduję się w swoim ciele.
- Czy dobrze radzisz sobie ze spluwą zobaczymy na miejscu, ale muszę przyznać, że twoja pomoc będzie mile widziana. - patrząc w jej oczy spod przymrużonych powiek, powolutku, rozkoszując się chwilą gdy jej pierś zamarła, a źrenice popędziły za odciąganym korpusem broni, uniosłem cz.75 ponad swoją głowę i prostując się wsunąłem lufę za spodnie. Poprawiłem marynarkę i wyprostowałem się z nienagannym uśmiechem.
- Jak chcesz wejść do środka? - zapytała gdy tylko pistolet zniknął z pola widzenia. Od razu przeszła do konkretów, a to już spora zaleta.
Odmaszerowałem kilka kroków w kierunku wyjścia i spoglądając na nią kątem oka uniosłem zapraszająco ramię.
- Głównymi drzwiami. Chodź, Ana, odegramy sobie państwo Smith. - mruknąłem z nieskrywaną radością.
Dziewczyna dołączyła do mnie i bez słowa chwyciła mnie pod łokieć. Przeszliśmy ulicą z podniesionymi wysoko głowami, emanując elegancją i swym osobistym majestatem. Na początku czerwonego dywanu nałożyłem na nos pilotki, a moja towarzyszka przywdziała swoje okulary. Zniżywszy ton do szeptu, pochyliłem szyję i udzieliłem jej pomocnej instrukcji.
- Po obu stronach wejścia stoją puste śmietniki. Dwa palce w krtań, cios kątem dłoni w skroń i pchnij tego po prawej do kontenera. Wyglądają groźnie, ale w rzeczywistości nawet nie odeprą ataku. Zaśmiej się gdy tylko odsunę twarz. - stanęliśmy akurat tuż przed dwoma gorylami, którzy patrzyli na nas z nie lada zdziwieniem.
Ana swoją rolę odegrała doskonale: jej perlisty śmiech zadźwięczał w uliczce, a brytani spojrzeli na nas z rozkosznymi uśmieszkami.
- Proszę podać nazwisko, sprawdzimy, czy są państwo...
Grubaskowi po lewej nie było dane dokończyć. Skinąłem głową. Ręka Any wystrzeliła przed siebie w tym samym co moja, druga dłoń błyskawicznie ugodziła przeciwnika w czoło. Dryblasy osunęły się wprost na nas, ale każde było na to przygotowane. Pchnąłem mężczyznę przez krawędź dużego, zielonego kosza na odpady, który teraz stał... już nie taki pusty. Gdy położyłem dłoń na klamce, Ana akurat wygładzała przód swej garsonki.
- Nieźle poszło. - zauważyła wzruszając ramionami. Przeznaczony jej przeciwnik zniknął w bliźniaczym śmietniku z głuchym łoskotem.
- Spodobała ci się ta synchronizacja, co? - zadając to retoryczne pytanie uniosłem brew i wsunąłem dłoń między poły marynarki, po czym ważąc ciężar broni w ręce podałem Anie srebrną siedemdziesiątkę piątkę, identyczną do mojej. - W głównej chali jest trzydziestoro ludzi, nabojów masz jedenaście. Na wejściu rozwalasz łby trzem facetom stojącym zaraz przy drzwiach, wszyscy mają muchy. Ja w tym czasie robię to samo z trzema kolejnymi siedzącymi przy barze. Barman to nasz człowiek, nie wezwie policji, ale zamknie drzwi od środka, choć niby zrobię to ja przyciskiem i takie tam. - machnąłem żwawo dłonią. - Z korytarza nadbiegnie czterech uzbrojonych typów, musisz ukryć się za stolikiem i strzelić do dwóch pierwszych. Ja zdążę odebrać klucz i dorwę pozostałych dwóch. Następnie pędzimy do wielkich, dębowych drzwi we wnęce. Pomieszczenie jest dźwiękoszczelne, dlatego ci będący w środku nie będą mieć pojęcia co się dzieje. Wchodzę sam, robię swoje, wychodzę. Ty w tym czasie mierzysz do zakładników, ale daruj bóg, nie strzelasz. Przypilnuj ich pięć minut, jeśli nie wyjdę z pokoju po maksymalnie siedmiu... musisz wejść, wtedy zabij każdego, na grubasa za biurkiem mogą potrzebne być ze dwa pociski, także uważaj. - puściłem jej perskie oko.
To dziwne, ale cała ta sytuacja wydała mi się po prostu przezabawna. Ana ukryła broń w spódnicy i wzięła się pod boki.
- Czy ciebie to bawi? - warknęła przez zęby, a ja przeczesałem włosy palcami w obronnym geście.
- Po prostu rób swoje, w razie czego używaj mocy, całkiem ciekawi mnie jak to musi wyglądać... Trzech przy drzwiach, stolik i dwóch wpadających z hallu. Resztę zostaw mnie.
- Brzmisz, jakby to wszystko było dla ciebie systemową grą. - drobna zmarszczka przecięła jej czoło między brwiami.
- Widzisz Ana, bo to jest gra... cholernie trudna, ale jednak gra. Mój problem polega na tym, że ja ponad wszystko uwielbiam wygrywać. - zasępiłem się odrobinę i aż cmoknąłem ze zrezygnowania. Teatralny Plague zawsze tak robił. - Rozdzielimy się przy drzwiach, tam przekażesz mi pałeczkę.
To mówiąc, przykleiłem na usta swój aktorski uśmiech i otworzyłem wrota do jachtowego klubu, który już za chwilę przemieni się w małe piekło.

                

           Ana? Wybacz, że tak długo i obiecuję, że to ostatni raz!

czwartek, 17 sierpnia 2017

Vincent - Bez ostrzeżenia, cz. 2

    Furgonem zarzuciło, blachy wygięły się do środka odpychając nas od ścian. Z nieba posypał się grad pocisków, które z hukiem trafiały w pozostającą w ciągłym ruchu furgonetkę. Spodziewałem się, że zaraz zostanę podziurawiony przez setki kul przebijających samochód, ale zamiast tego na oknach pojawiły się tylko siatki pęknięć, wewnętrzną stronę wozu przyozdobiły owalne wypukłości. Musiałem przez chwilę tkwić między fotelami nim w końcu zrozumiałem.
Podniosłem się i chwyciłem mocno Adriena, po czym skoczyłem przez trząsącą się kabinę w kierunku zasiadającej za kierownicą Rad.
- Jest przeciwpancerny?! - krzyknąłem, a ona szarpnęła kierownicą.
- Oczywiście, że tak! Siadajcie na miejscach albo sama was usadzę! - źrenice Caroline były tak zwężone, że na tle jej ciemnych tęczówek ledwie widziałem ich punkty. Ostrzał ustał na dwie sekundy, po czym gruchnął z drugiej strony.
Krzyknęliśmy gdy samochód wierzgnął uderzony z całych sił w tył.
Nawet nie zdążyłem zauważyć jak szybko zmieniła się sceneria miasta - tutaj ulice były puste, zrozumiałem, że celowo zamknięto tą dzielnicę.
- Ściągają nas na wieżę radiową - poinformowała Radża, mocno zgrzytając zębami. Gdzieś nad nami grzmiały śmigłowce, pociski rozbijały się o asfalt, a ja mimo wszystko byłem dziwnie spokojny. Nie zauważałem ponad połowy pozostałych bodźców, czas leciał zbyt szybko abym zdążył na czymkolwiek skupić uwagę.
    Przyciemnione szyby drżały, a pęknięcia pogłębiały się z każdą trafiającą w nie kulą. Radio trzeszczało, zgrzytały zderzające się zderzaki.
Dopiero po chwili przypomniałem sobie o obecności Adriena. Spojrzałem na pobielałą ze strachu twarz blondyna, którego włosy leżały w nieładzie, a z czoła spływała mu strużka krwi. Kiedy zwrócił ku mnie spojrzenie przerażonych, ale tak zdeterminowanych oczu zrozumiałem, że cały czas wbijam mu palce w prawie ramię. Oderwałem rękę i chciałem chwycić się przedniego fotela, gdy nagle w jednej chwili wóz podskoczył i rozległ się odgłos dociskanego gazu.
- Wyciągnę nas stąd! - krzyknęła nagle Caroline i furgonem szarpnęło w przód tak mocno, że wraz z francuzem uderzyliśmy głowami w przednie siedzenie.
Ciężarówa wyskoczyła w górę wyrywając się z konwoju. Furgonetka z tyłu wierzgnęła, chcąc nas zatrzymać, ale Radża była za szybka: wykręciła kierownicę do granic możliwości. Osie pisnęły, gdy wóz wskoczył na chodnik. W maskę coś gruchnęło, zauważyłem jak niebieska skrzynka pocztowa uderza w szybę, po czym widok zostaje przesłonięty przez setki wylatujących z niej listów. Radio zatrzeszczało po raz kolejny, po czym z góry posypały się kolejne pociski.
Nasz samochód wrócił na ulicę, równając się tym razem z pierwszą furgonetką. Przyłożyłem dłoń do czoła i natychmiast poczułem ciepło spływającej z niego krwi.
    Odszukałem wzrokiem Adriena, który przyciskał rękę do rozciętych warg. Przysunąłem go do siebie i otarłem policzki z czerwonych kropel, jakie skalały jego twarz. Chciałbym być na tyle inteligentny, aby rzucić teraz jakąś błyskotliwą uwagę, ale jedyne co przyszło mi na myśl to fakt, że nie zapiąłem pasów. Zauważyłem jak Rad wychyla się z fotela, łapie torbę leżącą na siedzeniu pasażera, po czym wciąż manerwując kierownicą wyciąga rosłą, smukłą broń i opuszcza szybę po swojej prawej.
- Głowy w dół! - krzyknęła i wierząc, że wykonamy jej polecenie bez słowa przycisnęła palec do spustu.
Z naładowanego karabinu posypały się łuski, Caroline ostrzeliwała pędzącą równolegle do nas ciężarówkę, której kierowca - albo trafiony przez pocisk, albo oślepiony ich gradem stracił panowanie nad wozem i rąbnął przednim zderzakiem w uliczną latarnię.
Naszym samochodem zarzuciło, kobieta szarpała się ze skrzynią biegów i wciąż przyciskając gaz pruła przed siebie w stronę wysokiego wieżowca mcv, lokalnej wieży radiowej. Ile to wszystko mogło trwać? Pięć, sześć minut? Co z ludźmi w Hotelu? Czy FBI namierzyło nasze siedlisko?
Pozostałe wozy nagle przestały dawać znać o swojej obecności. Z tego co mówiła Radża, chcą żebyśmy wylądowali na wieży, więc czemu Caroline tak uparcie jechała w jej kierunku?
- Dlaczego nie uciekamy? - krzyknąłem zupełnie nie panując nad tonem. Prowadząca posłała mi złowrogie spojrzenie w lusterku.
- Rick. Węże, kłębowisko, nie pamiętasz? - warknęła, a ja miałem ochotę zapaść się pod ziemię. - Damy im to czego chcą, pod fotelami leży pochwa z moją maczetą, podasz mi ją, otworzysz drzwi i razem z dzieciakiem wyskoczycie z wozu gdy tylko wjedziemy na chodnik. Zwolnię sprzęgło i do was dołączę, będziemy mieć na głowie ośmiu debili plus strzelcy z odrzutowców. Nie powinniśmy mieć problemu z pokonaniem dwunastki ludzi....
- Dwunastki? - wtrąciłem nie bacząc na rozpraszanie kierowcy. - Powiedziałaś, że będzie ich ośmiu!
- Dwóch pilotów i dwoje żołnierzy, Vincent, kiedy ty do cholery zaczniesz myśleć!? - krzyknęła, a za nami rozległy się wzmożone terkoty silników. Agenci przyśpieszyli gdy tylko zbliżyliśmy się do celu. - Cholera! Daj mi tą maczetę!
Radża miała rację - zupełnie przestałem kontaktować; nim wychyliłem się w kierunku foteli, przed nosem śmignęła mi ręka Adriena, który podał lśniące, zabójczo ostre ostrze dziewczynie. Caroline nie odwracając wzroku od jezdni przyjęła swoją broń i jedną ręką przypięła sobie nóż do pasa.
- Na trzy otworzycie drzwi furgonetki i wyskoczycie na chodnik. Gdy tylko wylądujecie, otworzycie główne wejście i pobiegniecie na samą górę. Macie się nie zatrzymywać, dopóki nie wypadniecie na dach. W kieszeni drzwi są dwa kolty i magazynki. Nie bać się strzelać! Macie tylko dobiec na dach, zrozumieliście?! Zaczynam liczyć. - Rad wyrzucała z siebie polecenia niczym generał. Adrien coś powiedział, nie wiem tylko co.
W głowie przetrawiałem każde jej słowo. Na trzy, chodnik, dach, drzwi, strzelać...
- Czekaj, co!? - krzyknąłem drżąc na całym ciele. Albo mnie nie słyszała, albo nie chciała mnie słyszeć. Samochody warczały, furgonetka pędziła przed siebie.
- Raz. - padło pierwsze słowo Caroline. Adrien wyciągnął się przed siebie i złapał pistolety o długich lufach tkwiące gdzieś po mojej lewej.
- Trzymaj Vin, błagam, musisz być skupiony. - jego głos był pełen strachu ale również determinacji. Poczułem chłód broni w dłoni, do której wsunął mi korpus broni. Magazynki, które trafiły do mojej kieszeni pasowały do glocka, nie były jednak przeznaczone do tej drugiej broni. Jak przez mgłę dotarło do mnie, że kolty to sześciostrzały, zmienia się tylko pociski, nie całe magazynki. Nauki Ricka cały czas były aktualne, a ja sądziłem
- Dwa. - Radża niemalże warczała.
    Wymieniłem z Adrienem spojrzenie pełne przejęcia. Chłopak przysunął się do mnie i wspólnie położyliśmy dłonie na rozsuwanych drzwiach. Dopiero ta bliskość uświadomiła mi, że jestem tu aby ratować nie przyjaciela, a przyjaciół; wszystkich tych, którzy czekali w hotelu.
Wozem szarpnęło, coś oderwało się od zderzaka, a strzały Caroline padały dalej. Ulica przestała być wyraźna. Czułem smak krwi na podniebieniu. Skup się Vincent, co się z tobą dzieje? Udzielanie wewnętrznych reprymend zawsze mi pomagało. Maska zgrzytnęła o coś, za naszymi plecami doszło do cichego wybuchu, coś rąbnęło w samochód od strony pasażera. To co się tutaj wyprawiało przypominało rajd po tunelu w piekle. Mój umysł szalał. Wszystkie lampki paliły się na czerwono, dzwoneczki rozbrzmiały ostrzegawczo, jakiś wewnętrzny głos kazał mi uciekiać, ale przecież wiedziałem, że nie mogę.
Adrien na mnie liczył. Liczyła na mnie Shirley, Ottoya i Emi. Liczył na mnie Damian, Lucy i wszyscy inni. Wszyscy, których gościłem w swoim hotelu, a także w sercu. Nieważne ile mnie z nimi łączyło, nieważne jak dobrze się znaliśmy. Wszyscy byliśmy rodziną i choć większość z nich najpewniej nawet nie wiedziała jak bardzo ich kocham, niezależnie od tego ile razy przyjdzie mi to udowadniać, muszę ich chronić. Chronić ich wszystkich, a także każdego z osobna. Wzniosłem oczy ku niebu obserwując iskry lecące z karoserii mknącej obok ciężarówki.
- Oh Emi, jeśli to przeżyję, na pewno mnie zastrzelisz. - stęknąłem, a ta myśl pokrzepiła mnie najbardziej. Ustanowiłem nowy cel: wyciągnąć z tego bagna Adriena, przeżyć, ocalić Ricka i pozwolić, aby Nehemia zbeształa mnie za ten jakże cuuudowny wybryk. Zdecydowanie nie mogłem się doczekać.
- Trzy! - Caroline puściła kierownicę, która skierowała osie na nieznany nikomu kurs.
    Nie myśląc o niczym, wraz z blondynem szarpnęliśmy za uchwyt i gdy tylko drzwi rozsunęły się, a naszym oczom ukazał się chodnik, wyciągnęliśmy ramiona przed siebie i synchronicznie odepchnęliśmy się od wnętrza pojazdu. W następnej sekundzie pęd waitru potargał nam włosy i ubrania, a brukowana kostka powitała nas raniąc twarze i dłonie. Przekoziołkowałem przez bark, dziwnym cudem nie wypuszczając z rąk broni. Podniosłem się natychmiast, a słowa Patricka dudniły mi w czaszce: 'Liczy się każda sekunda, pamiętaj. Im szybciej wstaniesz i ruszysz dalej, tym większe masz szanse na przeżycie'.
Jak dziś pamiętam kiedy wypowiedział te zdania - na tydzień przed poznaniem Jamesa znów trenowaliśmy w zamkniętej na osiem spustów hali w podziemiach hotelu.
Złapałem kucającego Adriena za bark i nie rozglądając się na boki, pochylony niczym komandos rzuciłem się do wielkich, przeszklonych drzwi.
Francuz pierwszy sięgnął klamki i manewrując nią na boki, otworzył wrota z donośnym szczęknięciem zamka. Jak na kogoś tak mizernego, miał w dłoniach dużo siły. Wpadliśmy do środka, a ja zatrzasnąłem za nami przejście. W chwili gdy kątem oka dostrzegłem ulicę, kolt upadł mi na kafelki w przedsionku budynku.
- Rany Boskie... - jęknąłem, patrząc szeroko otwartymi oczami na pobojowisko pozostałe na jezdni: nasza furgonetka płonęła, leżąc na boku tuż przed wejściem.
    Ponad nią dostrzegałem drugą z całkiem podziurawionym od kul bokiem, w dodatku pozbawioną drzwi kierowcy i potłuczoną szybą. Z trzeciej ulatywał dym gdy stała na początku ulicy wbita w przydrożną latarnię. Maska wykrzywiła się w kształt litery V. Na przedniej szybie widoczna była smuga krwi.
Po asfalcie walały się zderzaki, gdzieś przy chodniku leżał kask agenta FBI, na całej długości roiło się od listów ze staranowanej skrzynki pocztowej, przypadkowy hydrant leżał na środku jezdni, a pozostała po nim dziura w chodniku wybijała wysoki strumień wody. Te wozy musiały być niezwykle ciężkie, skoro wybiły nawet hydrant. Wszystkie te bodźce dotarły do mnie w zalewdie trzy, może cztery sekundy, ale jedna rzecz zdawała się odstawać od reszty.
Gdzie podziali się agenci?
- Jezu! - wrzasnąłem i odskoczyłem od drzwi: tuż przed oczami, może metr od drzwi śmignęło mi odziane w czarny kostium ciało mężczyzny, który przeleciał przez chodnik brocząc go krwią.
    Mimowolnie zatkałem usta dłonią, usłyszałem także jak Adrien kaszle gdzieś za moimi plecami. I oto w sekundę później pojawiła się Radża. Maczetę trzymała wyciągniętą przed sobą na wysokości klatki piersiowej, szła w kierunku agenta-lotnika, ale gdy spostrzegła mnie wgapionego w ten masakryczny obraz, zatrzymała się i machnęła ostrzem w moim kierunku. Odruchowo cofnąłem się o krok, a na szybę trafiło kilka ciemnoczerwonych kropel z noża, które powoli i mozolnie ściekały w dół.
 W jej oczach dostrzegałem furiacki wręcz gniew. Potknąłem się o kolta, który upadł mi w pierwszej minucie przebywania budynku i rąbnąłem plecami na jasne, marmurowe kafelki. Rad uniosła brwi w straszliwym geście popędzania, po czym zniknęła gdzieś obok agenta.
Dopiero teraz zrozumiałem jak ciężko oddycham.
Na ślepo wymacałem lężącą obok broń i podnosząc ją drżącymi rękoma zebrałem się do biegu. Adrien drżał stojąc na pierwszym stopniu. Na białej posadzce spotrzegłem plamę żółci, ale nie zwróciłem nań najmniejszej uwagi. Sam miałem ochotę zwrócić śniadanie. Złapałem go za rękaw.
- Biegiem. - zarządziłem i wspólnie pognaliśmy na górę ile sił w stopach.
Początkowo przeskakiwaliśmy po dwa, a nawet trzy stopnie, a krzepiący ciężar broni pchał nas do celu. Wpadliśmy akurat zdyszani na drugie piętro (równie białe, przestronne i eleganckie co reszta) gdy gdzieś w dole dało się usłyszeć okrzyki wielu, naprawdę wielu mężczyzn.
- Raz, raz, raz! Rozdzielić się i przeszukać obiekt! - mocny bas kierował agentów na różne strony budynku. Spojrzałem w przeszklone oczy Adriena.
- Nie mamy czasu. Musimy biec! - rzuciłem szeptem i ściskając się za rękawy pognaliśmy najciszej jak się dało na sam szczyt wieży.
    Przestałem zwracać uwagę na kroki, po prostu skakałem tak daleko jak tylko się dało i ciągnąłem za sobą francuza. Wiedziałem, że agenci zaraz ruszą na schody, a my musieliśmy natychmiast zwiększyć dystans. Ilu pokonała Rad? Dwóch? Tego z ciężarówki i tego pod drzwiami? Czy zostało ich dziesięciu? Jedenastu? A co ze śmigłowcami? Wezwali posiłki? Miałem ochotę się spoliczkować! To teraz najmniejszy problem, musimy dobiec na dach!
    Gnaliśmy ile tchu w piersiach, ledwie odbijając się od podestów i półpięter. Czwarte piętro, zerknąłem na Adriena, który wciąż pędził tuż obok. Zupełnie zapomniałem o oddechu, ale na co mi teraz rytmiczne wdechy i wydechy!? Wiedziałem, że to ułatwia bieg, ale mimo to nie umiałem brać tego pod uwagę.
Skoczyliśmy po raz kolejny, stopy płonęły mi z bólu, a agenci - choć nie słyszałem ich przez huk krwi w uszach, z pewnością byli zaledwie kilka pięter niżej. Spiralne schody biegły po ścianach budynku, a my gnaliśmy jak najdalej od przeźroczystych barierek. Mniej więcej na wysokości siódmego piętra popełniłem błąd.
    Chcąc biec jeszcze szybciej nogi splątały się ze sobą, ale byłem nauczony wychodzić z takiej sytuacji. Ugiąłem kolana i wylądowałem dwa stopnie wyżej, ale dla Adriena to było zbyt wiele. Ciągnięty przeze mnie w tym manewrze stracił równowagę i rąbnął brodą o schód. Upadł, mocno raniąc sobie twarz i rękę. Usłyszałem jego jęk gdy z przerażeniem zatrzymałem się tuż obok, ale ci, przed którymi tak zażarcie uciekaliśmy musieli usłyszeć coś więcej - łoskot upadającego ciała.
- Tam! Na górze! - krzyk dotarł z dołu, wzmożony stuk ciężkich butów rozbrzmiał na niższych piętrach. Nachyliłem się by pomóc chłopakowi wstać, ale nasze palce minęły się o milimetry.
Adrien spróbował wstać, ale grymas bólu przeciął jego twarz. Zauważyłem, jak sięga dłonią do kolana na które upadł. Myśląc gorączkowo postąpiłem o krok do przodu i wsunąłem dłonie pod jego ramiona.
- Vinc! - syknął przez zęby Adrien i spojrzał na mnie z przerażeniem wyzierającym z oczu. Po jego policzkach płynęły długo powstrzymywane łzy, rana na czole wciąż krwawiła, podobnie jak nowa, powstała na brodzie. Chciałem pociągnąć go do góry, ale próba ta zakończyła się kolejnym jękiem chłopaka. - Moje żebra... chyba pękły.
Agenci byli coraz bliżej, rozejrzałem się gorączkowo po klatce.
- Adrien, błagam... musimy iść! Pomogę ci wstać - chwyciłem go pod łokieć i asekurując jego pierś podźwignąłem na równe nogi.
Zrobiliśmy krok do porzodu i wówczas chłopakowi znów powinęła się noga. Zdążyłem tylko przekręcić go tak, że upadł ciężko pośladkami na krawędź schodu, z którego zsunął się i zdarł koszulkę, odsłaniając mocno zaczerwienione segmenty kręgosłupa. Machinalnie sięgnął do zranionego miejsca.
- Cholera! Przepraszam... - mruknąłem i nie czekając na odpowiedź ponownie złapałem go za ręce.
- Stój! Stój mówię! Podnieś ręce i odwróć się twarzą do mnie! - ostry krzyk dobiegający z bliska zmroził mi krew w żyłach.
 Z gardła Adriena wyrwał się pełen trwogi oddech. Błękitne oczy odnalazły moje spojrzenie. Był przerażony. Powoli podniosłem ręce, mając świadomość, że agent najpewniej mierzy we mnie z broni do unicestwiania dusz.
Mierzy...
Kolt w kieszeni, glock za paskiem spodni. Dwie bronie o których ten nie ma pojęcia i kilka kolejnych zdań, które zalśniły w mojej pamięci. Ujrzałem twarz Ricka stojęcego któregoś dnia w hali i instruującego mnie jak dobyć pistoletu gdy przeciwnik ma mnie na celowniku.
'Ręce unoś na wysokości klatki piersiowej, nigdy nie wyżej. Gdy się odwrócisz, a zrób to powoli, lewą rękę błyskawicznie podnieś do góry, to przykuje uwagę przeciwnika. Drugą sięgnij po broń i strzelaj od razu. Nie możesz się zawahać, nie możesz też pomylić rąk. Pamiętaj Vincent, liczy się...'
- Każda sekunda! - szepnąłem i podniosłem dłonie zgodnie z instrukcją żyjącego w mojej głowie Patricka, powoli odwróciłem tułowie napotykając spojrzenie padające spomiędzy kasku i zasłaniającej usta maski mężczyzny. Był sam,  pozostali pędzili zaledwie piętro niżej. Patrzyłem na niego odważniej niż mógłbym sądzić, piwne oczy przyglądały mi się zza celownika.
- To twoje papiery mamy w aktach. - powiedział bardziej do siebie niż do mnie agent. - Przygotuj się na koniec, ty...
    Nim zdażył skończyć, wystrzeliłem lewą dłoń w górę, a ten, zgodnie z zapowiedziami białowłosego gangstera powodził wzrokiem tuż za nią, unosząc jednocześnie lufę w jej kierunku. To była moja chwila. Sięgnąłem za pas i wymierzyłem glockiem w szyję mężczyzny. Przesunąłem palcem po cynglu, a spojrzenie tamtego zwróciło się ku mnie. Jego źrenice zwężyły się, broń powoli odnalazła moją głowę. Adrien krzyknął.
Odnalazłem spust w tym samym momencie co człowiek odziany w czerń. Gdzieś w tle stukotały buty. Pocisk przeciął powietrze.
.
.
.


    Szok mijał powoli. Zdecydowanie wolniej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Wszechogarniająca ciemność kłuła mnie w powieki, cisza raniła uszy, a krew szumiała gdzieś w czaszce powodując trudny do zniesienia, mdlący ból. To nie była reakcja fizyczna, to moja podświadomość karała mnie za to, co właśnie zrobiłem.
Zmusiłem się do otworzenia zaciśniętych powiek, które pobolewały od siły ucisku. Wszystko to trwało osiem sekund, nie więcej. W pierwszej kolejności zobaczyłem swoją własną rękę wciąż wyciągniętą przed siebie, dłuższą o całą lufę ściskanego w dłoni glocka.
Nie musiałem spoglądać w dół aby znaleźć źródło pochodzenia czerwonej, lśniącej plamy na białej ścianie klatki schodowej. Przestrzeliłem jego krtań, czy tak?
Oczywiście... Trafiłem.
    Tak jak kiedyś. W tej chwili chciałem drżeć, chciałem dygotać i krzyczeć z przerażenia, nie dowierzać w to, co właśnie zrobiłem, ale cóż mi po tym, skoro znałem prawdę o sobie? Całe to zgrywanie świętoszka przed Rickiem, udawanie, że jego fach mnie przeraża i potępiam jego czyny... Uśmiechnąłem się smutno i opuściłem pistolet. Taka jest kolej rzeczy. O przeżycie trzeba walczyć, zupełnie jak w dziczy. Tak było jeszcze za czasów gdy ludzkie ciało pokrywała gruba warstwa futra, a palce nie były jeszcze całkiem wyprostowane i od tamtej pory nie zmieniło się absolutnie nic.
Jeśli nie masz sił by walczyć o siebie, rób to dla tych, których kochasz.
Zacisnąłem zęby i ukryłem glocka za plecami. Jeszcze mi się przyda, to już pewne. Widziałem już majaczące na schodach kostiumy nadciągających  agentów. Odwróciłem się nie patrząc na twarz chłopaka, po prostu chwyciłem siedzącego na stopniu Adriena w ramiona i przyciskając go do piersi pognałem na górę.
    Przestałem oddychać w chwili gdy tuż za moimi plecami padły strzały. Teraz byłem skupiony i pewny swego. FBI było zaledwie kilka podestów niżej, pociski śmiercionośnej energii śmigały ponad moją głową. Skakałem slalomem, co kilka chwil prostując i garbiąc plecy.
Adrien mówił coś, ale to nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Ocalę go. Ocalę ich wszystkich.
Do dziesiątego piętra dotarłem w minutę, nogi pracowały same, doskonale radziły sobie z obciążeniem i bez większych przeszkód potrafiły zmieniać kurs. Agenci, a było ich pięciu zrezygnowali z opróżniania magazynku. Chcieli mieć jasną i klarowną sytuację, a przecież na najwyższej kondygnacji łatwo przyjdzie im mnie ustrzelić, czy tak?
Hah, jeszcze się przekonamy. Nieobecność Rad nie martwiła mnie. Kto jak kto, ale ona na pewno ma jakiś plan. Ja musiałem trzymać się swojego. To takie przedziwne, że strach potrafi odejść tak błyskawicznie gdy już poznało się potęgę broni. W końcu spojrzałem na sprawę z odpowiedniej perspektywy - to moja misja, mój obowiązek i moja powinność. Nogi przestały mi drżeć, nie szukałem już drogi ucieczki.
Gdyby ktoś z mieszkańców Huntera miał okazję podziwiać moje poczynania nigdy nie powiedziałby, że to Vincent Valentine biegnie teraz po tych schodach. Ale to jednak byłem ja, a przynajmniej moje ciało i jakaś część umysłu, która rozpaczliwie zdawała sobie sprawę z tego jaką cenę przyjdzie zapłacić za przeżycie.
Oddechy były krótkie i przerywane, zupełnie jak na boisku. To tak jakbym musiał przebić się do ostatniej linii unikając stratowania przez przeciwną drużynę i za wszelką cenę zatrzymać piłkę.
    Buty pisnęły na wyłożonym z białych kafelków podeście dwunastego piętra. Mosiężne, stalowe drzwi z długą klamką były ostatnią przeszkodą. Zauważyłem, że zamknięto je na kłódkę. Wyprzedziłem agentów, ale ich nadejście było kwestią dziesięciu lub piętnastu sekund. Podtrzymując Adriena jedną ręką wyciągnąłem z kieszeni spodni kolta i obracając go w dłoni niczym aktor starego westernu wymierzyłem w pałąg opinający klamkę. Przy wystrzale ramię odskoczyło mi w bok, a ja zrozumiałem jak dużą siłę odrzutu ma ta broń. Łańcuch opadł na ziemię z donośnym łoskotem.
- Wytrzymaj Ad, to niedługo się skończy. - szepnąłem w jasne włosy francuza, którym wstrząsał deszcz.
Naparłem na drzwi ramieniem i docisnąłem klamkę do zimnego metalu. Ustąpiła od razu otwierając tym samym kilka pojedynczych, słabo oświetlonych schodków. Przeszedłem przez nie i natychmiast musiałem osłonić oczy wolną ręką.
Cała powierzchnia dachu była naga, tylko na samym środku w górę pięła się wysoka, stalowa konstrukcja uwieńczona obrotowym talerzem z nadajnikiem, który rozsyłał sygnał stacji na cały Nowy York. Słońce było w zenicie, a jego jasne promienie odbijały się od okolicznych budynków. Wybiegłem przed siebie, uważnie rozglądając się na boki. Dlaczego nikogo tu nie ma..? A co jeśli już pojmali Patricka?
Krew zadudniła mi w żyłach, powrócił lęk a dawne hojractwo odpłynęło w cień. Pochyliłem kolana pozwalając Adrienowi na to, aby stanął na własnych nogach. Wsparł się na moim barku i wielkimi oczami zlustrował dach.
- Co teraz Vincent..? - mówił cicho, jakby bał się, że każde głośniej wypowiedziane słowo może wywołać upadek konstrukcji piętrzącej się za naszymi plecami.
- Nie mam pojęcia... naprawdę nie mam pojęcia! - syknąłem i ująłem się dłońmi za twarz. Rick, gdzie ty jesteś?! Zaraz wpadną tu agenci, po Caroline przepadł ślad a za kilka chwil pojawić się mogą śmigłowce. - To nie tak miało być!
    Czułem narastającą w gardle panikę, niemalże zachłysnąłem się powietrzem. Adrien osunął się na kolana, a ja stałem w miejscu i nie potrafiłem pojąć co się dzieje i ile jeszcze będzie trwał ten koszmar. Wejście na dach rozbrzmiało stukotem obcasów, FBI jest już tutaj...
Ostatnim porywem swej wewnętrznej siły stanąłem przodem do drzwi, zasłaniając tym samym Adriena i ścisnąłem przed sobą kolbę kolta.
Stalowa blacha otworzyła się z hukiem, ciężki but rozpruł powietrze. Odbezpieczyłem broń, tym razem pełen przerażenia i mokrymi od potu palcami ledwie natrafiałem na spust. Bałem się strzelić ponownie. Byłem tak strasznie przerażony...
    W przejściu stał agent. Nie ruszał się, po prostu stał przed nami, ramiona miał opuszczone, a jego broń smętnie zwisała z korpusu, Lufa drżała w moich dłoniach, w oczy paliły łzy. Nie chcę... Odwróciłem głowę gotów by oddać strzał, ale o dziwo jakiś ruch przykuł moją uwagę. Zmusiłem się by spojrzeć w stronę mężczyzny. Stał całkiem bezwładnie i to nie bez powodu; szczupłe, kobiece palce przemknęły tuż przy jego gardle, a rażące oczy słoneczne promienie zalśniły w trzymanym przez nie ostrzu. Pojawiło się nagie ramie, które niczym torpeda rozszarpało kominiarkę agenta, a z odsłoniętej szyi chlusnęła czerwona posoka. Otworzyłem usta, a pistolet wypadł mi z rąk. W tej samej chwili na brukowany dach zwaliło się broczące krwią ciało, tym samym odsłaniając postać stojąca w drzwiach.
Kilka zaschniętych kropel zdobiło policzek Caroline, miała brudną twarz, a z rany na obojczyku obficie sączyła się krew tym samym plamiąc dekold potarganej koszulki moro.
Krótkie shorty dawniej w barwie jasnego jeansu teraz były niemalże ciemnogranatowe. Nie trzeba dużo myśleć by wiedzieć jaka substancja tak zabarwiła lewą nogawkę. Kobieta wystąpiła do przodu, a jej długie nogi lśniły od potu. Zauważyłem karmazynową smugę przecinającą  łydkę, na potężnym, bordowym glanie widniała niemalże czarna plama. Pokonała dzielącą nas odległość w zaledwie kilku krokach, jej splątane włosy powiewały na wietrze, a trzymana ostrzem w dół maczeta sunęła krańcem ostrza po powierzchni dachu.
Choć oczy mogły mnie mylić, zdawało mi się, że nóż jest tak ostry iż przy zetknięciu z podłożem na boki umykały złote iskierki.
Stanęła tuż obok i bez słowa wpatrzyła się w niebo.
- Caro... - zacząłem, ale gdy dopadło mnie jej grzmiące spojrzenie momentalnie zamilkłem.
- Jeśli myślicie, że to co spotkało was na klatce schodowej było straszne, to teraz przeżyjecie prawdziwe piekło. Śmigłowce okrążały dzielnice, mogą wyłonić się dosłownie zewsząd. W środku jest jeden pilot i działa maszynowe. Uda mi się je zdjąć tylko przy użyciu mocy, ale musicie liczyć się z tym, że ze środka może wyskoczyć więcej niż jeden żołnierz.
Wadą tych samolotów jest to, że nie mieszczą więcej niż czworo ludzi także powinnam sobie poradzić. Nie lubię gdy jakieś dzieciaki plączą mi się pod nogami więc lepiej będzie jeśli ukryjecie się w stelażu wieży.
Vincent, używaj glocka aby mnie osłaniać gdy będę zajmować się śmigłowcami. Kolta daj blondasowi, niech strzela do każdego kto się do was zbliży. - Caroline wyciągnęła zza pasa spluwę, która wyglądała mi na znane z filmów Magnum.
    Wystąpiła krok do przodu, przesunęła zapadkę i trzymając broń oburącz przy udzie lustrowała niebo.
Mój umysł automatycznie zapamiętywał każde jej słowo, ale prawdę mówiąc skupiony byłem tylko na jednym. Dołączyłem do niej z glockiem w dłoni i pozwalając aby mocny wiatr zmierzwił włosy opanowałem głos.
- Radża... gdzie jest Patrick?
Westchnęła cicho, a jej oddech porwał wicher. Patrząc w przestrzeń wzruszyła łagodnie ramionami, a ja po raz pierwszy odkąd poznałem tą kobietę usłyszałem diametralną zmianę w jej głosie.
- Nie ma go tutaj. Pomyliłam się Vincent, jego tu nie ma. Niepotrzebnie się narażaliśmy. - pokręciła głową, a gniewny, złowrogi ton zniknął. Teraz mówiła do mnie zmęczona i przejęta dziewczyna, która podobnie jak ja bała się o swojego... no właśnie, o kogo?
- Ty i Rick - zacząłem - nie byliście wrogami, prawda? Od walki w zaułku, kiedy on zjawił się aby uratować mnie i Adriena nie mieliście zamiaru wyrządzić sobie krzywdy, wasza walka była... wyreżyserowana. Cała ta nienawiść w hotelu... to także była gra. Zorientowałem się, że coś jest nie tak po walce Patricka z Andrew'em, tamtego dnia na dachu opatrywałaś jego rany... widziałem was gdy chciałem przynieść mu jakieś przeciwbólowe leki. Kilka razy bywałaś w jego pokoju, po tym jak odszedł ty jedna patrzyłaś na tą sytuację ze stoickim spokojem, zupełnie jakbyś wiedziała, że do tego dojdzie. Teraz rozumiem ile on dla ciebie znaczy. Patrick jest twoim...
- Bratem. - odrzekła i zwróciła twarz w moją stronę. Mimowolnie otworzyłem usta, żołądek ścisnął się ze stresu, a siła wiatru wywołała wypieki na twarzy. Oczy Caroline płonęły smutkiem, wargi zaciskała w wąską linię, ale z jej oblicza wyparowała nienawiść. - Wiem jak to absurdalnie zabrzmi, ale choć nie jesteśmy biologicznym rodzeństwem, to w naszych żyłach płynie ta sama krew. Na rok przed jego śmiercią przeżyłam... poważny wypadek, w rezultacie którego straciłam prawie połowę krwi. Mieliśmy tą samą grupę, o czym wiedzieliśmy bo w młodości zrobiłam to samo dla niego ratując go od pewnej śmierci. Wiesz, że serce działa jak pompa i gdy do organizmu dostaną się nowe krwinki ono zaczyna wytwarzać im podobne komórki, dlatego gdy doszło do transfuzji wyniki w laboratorium wykazały połowiczną ilość mojej krwi w jego organizmie, dlatego nie było obaw, że nie przyjmie się u mnie... Po zabiegu przez długi czas zbierałam się by to sprawdzić, ale w końcu oddałam próbki do analizy. Nie zdążyłam ich odebrać bo wtedy, wtedy ta... - Caroline opuściła głowę i gwałtownie wytarła nos ręką. Nie wiedziałem czy płacze, ale sam fakt, że otwiera się i to przede mną sprawił, że natychmiast pokonałem wewnętrzny lęk i łagodnie położyłem dłoń na jej ramieniu. Poderwała brodę do góry i spojrzała na mnie przejętymi ze wzruszenia, burgundowymi oczami.
- Zastrzelono go. Gdy zmarł cały mój świat się zawalił, rozumiesz Vincent? Jedyne co trzymało mnie przy życiu to chęć odnalezienia jego mordercy. Przez cały ten czas... Przez cholernie wiele miesięcy odpowiedź miałam tuż pod nosem i nie potrafiłam jej dostrzec! Przez rok robiłam co się dało by go pomścić, aż w końcu, pod sam koniec mojego życia zewsząd zaczęły napływać informacje, jakoby Rick żył i wciąż siedział w interesie. Dopiero później dowiedziałam się o świecie Wędrowców i wszystko stało się jasne. Gdy zabito i mnie, sześć długich lat spędziłam na szukaniu go. Byłam wszędzie tam gdzie wydawało mi się, że mogę go odnaleźć... Meksyk, Kanada, Rosja, Ukraina, Afganistan i Dubaj! Przechodziłam akurat odprawę w oczekiwaniu na samolot do Seattle gdy stary przyjaciel zadzwonił do mnie i opowiedział mi o pewnym bardzo wpływowym człowieku wybierającym się na grób Patricka...
Wróciłam do Ameryki jeszcze tego samego dnia. Dzięki współpracy z tym człowiekiem dowiedziałam się gdzie go znajdę. Cholera, Vincent! - krzyknęła łapiąc mnie za nadgarstek - Wyobraź sobie jak wściekła byłam gdy dowiedziałam się, że ten stary koń nawet nie opuścił naszego rodzinnego miasta! Sześć lat w nieustannym ruchu, a on siedział w Nowym Yorku, most czy dwa ode mnie! Ale było coś jeszcze... choć najpierw chciałam go zabić, oberwać ze skóry za to jak mnie potraktował, to w głębi duszy wciąż go kochałam... W końcu wychowywaliśmy się razem od małego, to on nauczył mnie wszystkiego co sama umiem, ale to długa historia, Gdy znalazłam w aktach wyniki analizy i odkryłam, że w kartotekach figuruje nasze fizyczne pokrewieństwo spowodowane powstaniem wspólnej krwi, zapragnęłam aby się o tym dowiedział... Chciałam, aby po tylu latach nazwał mnie siostrą bez żadnej przesady i bez krztyny kłamstwa! W końcu byliśmy prawdziwą rodziną... ale do tej pory nie udało mi się znaleźć odpowiedniego momentu by mu o tym opowiedzieć... Dlatego gdy zniknął zaczęłam bać się, że już nigdy nie wyznam mu prawdy. Nie wiem gdzie jest i co się z nim dzieje, ale muszę go znaleźć za wszelką cenę. Po prostu...
- Caroline? - wyprostowałem się przerywając jej zatrważającą opowieść. - Wierzę ci. Wierzę w prawdziwość historii o waszej wspólnej krwi bo sam miesiącami leżałem przykuty do szpitalnego łóżka, ale nawet gdybyś nie była jego prawdziwą siostrą, to wierzę w twoją miłość do niego, bo... choć pewnie mi nie uwierzysz, ja również kocham go jak brata. Jest dla mnie najważniejszy, to mój najlepszy przyjaciel, nie wiem jak mogłem w to choć na moment zwątpić... Nie mam pojęcia dlaczego odszedł, ale podejrzewam, że kryję się za tym coś więcej. Dlatego błagam... nie próbuj więcej mnie odtrącać. W przeciwieństwie do mnie jesteś silna, ale nawet ktoś tak silny jak ty nie poradzi sobie walcząc w pojedynkę przeciw całemu światu. Znajdziemy go, obiecuję. Chociaż spróbuj mi zaufać, a przysięgam, że cię nie zawiodę...
Radża wyciągnęła szyję, a złote promienie słońca rozświetliły aureolę włosów okalającą jej pociągłą twarz o wyrazistych rysach, które czyniły ją piękną. Czerwone tęczówki błyszczały odnajdując nową siłę i nadzieję. Jej pełne, karmazynowe wargi zadrżały gdy ścisnęła mnie za dłoń. Ująłem jej drugą rękę i stojąc w promieniach południowego słońca, choć na chwilę odrzuciłem wszelkie obawy.
- Spróbuję Vin. - skinęła głową i ledwie zauważalnym gestem złączyła stopy. Znałem ten gest, a po następnie wiedziałem, że oboje go potrzebujemy. Dla otuchy, serdeczności i przypieczętowania nowej relacji, jaka zdążyła zrodzić się w ten upalny, spływający szkarłatem dzień. Puściłem jej dłonie tylko po to by przenieść uścisk na wysokość jej łokci, po czym wciąż wpatrując się w te ogromne, równie zmęczone co moje oczy przysunąłem się o jeden, tak niewielki krok i...
- Na ziemię! - krzyk Adriena rozległ się na sekundę przed tym, jak tuż naprzeciwko nas z donośnym hukiem przecinających powietrze skrzydeł pojawił się ustawiony frontem, przeraźliwie wielki, czarny śmigłowiec.
Silne ramiona Rad pchnęły mnie na ziemię z taką siłą, że przesunąłem się po bruku o dobre kilkadziesiąt centymetrów, boleśnie raniąc plecy.                
    Skrzywiłem się i zmrużyłem oczy szukając klęczącego u podnóża wieży Adriena. Radża złapała zsuwającą się z krawędzi dachu broń w ostatniej chwili, uklękła i nie czekając celowała w sam środek ciemnej szyby samolotu.
Furkot śmigieł przez chwilę rozbrzmiewał najgłośniej, ale w ułamku sekundy zastąpił go przerażający huk całych serii wystrzałów. Umieszczone po bokach kabiny karabiny wystrzeliły, pociski łopotały w powietrze, nie były jednak wycelowane w żadne z nas... Co więcej, widząc je przed sobą wyraźnie dostrzegałem, że są to zwykłe naboje, nie te stworzone w celu unicestwiania dusz.
Strzały Radży sprawiły, że całą szybę przyozdobiła siatka pęknięć, ale było coś jeszcze. W tym nieustającym gradzie ostrzału działo się coś więcej. Otworzyłem szerzej oczy i rzuciłem się do przodu, lądując na czworaka w kilka metrów od francuza.
To prawda, pociski nie były wycelowane w nas. Stalowy stelaż zazgrzytał, chciałem podnieść się, ale przeciążone nogi odmówiły posłuszeństwa. Wyciągnąłem rękę w kierunku blondyna, Rad posłała nam jedno, pełne przerażenia spojrzenie. Pociski uderzały dalej.
- Adrien! Uciekaj! - wrzasnąłem usiłując przekrzyczeć huk wystrzału. Niebieskie oczy zwróciły się ku mnie, szczupłe ramiona sięgnęły w moją stronę w geście rozpaczliwej próby ratunku. Nim chłopak zdążył wykrzyczeć moje imię, a grube i lśniące łzy popędziły po jego pociskach, pojedynczy pocisk trafił go w łydkę, powalając go u podnóża wieży.
Krew była wszędzie, płacz i krzyk przebijał ponad wszelkimi dźwiękami. Adrenalina ożyła, wyciągnąłem się jak długi próbując wstać i wówczas coś przygwoździło mnie do ziemi. Szloch wstrząsnął mą piersią, łzy przesłoniły widok i tylko te niewinne, błękitne oczy, których spojrzenie na moment skrzyżował się z moim wydawały się mieć jakiekolwiek znaczenie.
- Adrien, nie! - krzyknąłem, ale każde następne słowo zostało zagłuszone przez kilka ton metalu, który przestrzelony w połowie ze straszliwym piskiem runął tuż nad naszymi głowami.


                                   CDN~

Limbo - CD. Historii Shirley

Pociągnięta przez Shirley, Limbo nie zdążyła zaprotestować od razu, jednak gdy tylko wróciła do siebie, stanęła gwałtownie i wyrwała swoją dłoń z ręki dziewczyny.
- Nie chcę – powiedziała, cofając się.
- Kto tu jest? – rozległ się głos od strony drzwi. Osoba, która stała w progu rozejrzała się gwałtownie. Głos jej nie drżał, jednak brzmiał wyjątkowo niepewnie.
- Choć, będzie zabawnie – zapewniła wciąż przyklejona do ściany Shirley. Limbo mogłaby przysiąc, że w ciemności się do niej uśmiecha, jednak jej samej nie było do śmiechu.
- Nie będzie – odparła patrząc na powoli zanurzającą się w mrok postać. Jej źrenice gwałtownie się zwęziły, gdy opadająca głowa przybysza odsłoniła snop światła, który padł na dziewczynę. Ta gwałtownie zanurkowała w mrok i rzuciła się do ucieczki w kierunku swojego składziku, całkiem przypadkiem niemal wpadając na przerażonego przybysza, potrącając go i znikając w ciemności.
Wrzasną w tej samej chwili, w której za jego plecami przebiegła Shirley, nie mogąc sobie odmówić krótkiego „bu”, by dołączyć do uciekającej dziewczynki. To wystarczyło przybyszowi, by stwierdzić, że wchodzenie do piwnicy po ciemku zdecydowanie nie było jego najlepszym pomysłem. Rzucił się w kierunku drzwi.
- Limbo? – Jasnowłosa stanęła wejściu do składzika, wpatrując się w zimną ciemność. Coś poruszyło się w kącie i nagle za plecami Shirley zapaliło się światło, ujawniając raczej niską, ponuro wyglądającą osobę ubraną na czarno i jakby mocno wyblakłą w praniu. Nie była w stanie dokładniej się przyjrzeć, bo sekundę później czarnowłosa schowała się pod białym prześcieradłem.
- Ale mnie wystraszyłaś, myślałem, że piwnica jest nawiedzona... To znaczy... no wiesz o co mi chodzi
Limbo wyjrzała lekko spod swojego prześcieradła, ale zaraz się schowała.
- Możecie zgasić światło? – poprosiła.
- Zrobisz to? – spytała Shirley ciemnowłosego chłopaka, którzy obrzucił prześcieradło zaciekawionym spojrzeniem, ale skinął głową, zgadzając się. – Dzięki.
Przybysz zniknął z pola widzenia czarnowłosej, a chwilę później znów nastała ciemność.
- Li...
- Przepraszam... – w ciemności rozległ się dźwięk odsuwanego materiału. – Kiedyś ktoś tak wystraszył mnie. I potem...
Zamilkła, a w ciszy, która zapadła rozległo się skrzypnięcie zamykanych drzwi. Najwyraźniej nieznajomy obu dziewczynom chłopak sierdził, że nie będzie przeszkadzał.
- To ja przepraszam, wydało mi się, że to będzie zabawne... – Shirley uśmiechnęła się przepraszająco, co zaginęło w mroku.
- Możemy... zrobić coś innego, zabawnego...? – zasugerowała nieśmiało Limbo. W duszy dziewczynki kotłowały się sprzeczne myśli. Shirley wzbudzała w niej olbrzymią sympatię. Wydawała się taka ciepła i troskliwa. Taka jasna. No i przyjemne było to zainteresowanie, które jej okazywała. Bycie samotnym zawsze było dla Limbo przytłaczające.
Ale ilekroć ruszała na poszukiwanie ciepła, płomienie ludzkiej obłudy i nienawiści opalały jej skrzydełka, zmuszając do powrotu do mroku. W tym momencie dziewczynka nie była do końca przekonana, czy chce znowu próbować, jednak naturalna, ludzka potrzeba bliskości pchała ją w kierunku tego ciepłego światła w nadziei, że tym razem okaże się nieszkodliwą żarówką.
- Coś, co nie będzie obejmowało straszenia ludzi, co? – zapytała jasnowłosa, a dziewczynka podniosła się z podłogi i cicho przytaknęła. - To może... – powiodła wzrokiem po ciemności, szukając inspiracji – wyjdziemy na zewnątrz, co o tym sądzisz?
Limbo pokiwała głową i podeszła do niedawno poznanej... czy można powiedzieć, że koleżanki? I chwyciła ją za rękę, by pociągnąć przez ciemność w stronę tylnego wyjścia z podziemi, pozwalającego na szybsze przyjmowanie dostaw węgla, jedzenia, a może prania? Kto wie, co właściwie jest dostarczane tylnymi drzwiami do hotelowej kotłowni... hm, po namyśle Limbo stwierdziła, że skoro w piwnicy jest kotłownia, to pewnie drzwi służą obsłudze technicznej. A może służyły. Nie orientowała się za bardzo w aktualnej sytuacji hotelu. Skrzypnęła klamka i obie dziewczyny znalazły się na pochmurnym i chłodnym dworze. Czarnowłosa puściła dłoń blondynki, której zajęło chwilę przestawienie wzroku z mroków piwnicy do jasności zewnątrz.
- W takim razie... wyrywamy się na miasto! – Shirley uśmiechnęła się promiennie, co tym razem nie zostało zagłuszone przez mrok i wskoczyła na pierwszy schodek, prowadzący ku ulicy i obracając się do towarzyszki. – Jesteś nowa w okolicy, tak? Świetnie! Jest więc mnóstwo miejsc, w które mogę cię zabrać!
Dziewczyna wyglądała na uradowaną, w przeciwieństwie do Limbo, która jednak cieszyła się na swój własny, niezbyt wylewny i cichy sposób.


Shirley? Naprawdę przepraszam za tą zwiehę... obiecuję, że teraz będzie lepiej :C A przynajmniej po wakacjach, po za tydzień wyjeżdżam, ale to szczegół...

Shirley

       Lipcowe poranki są naprawdę urocze. Jasne, wszystkie mają w sobie jakieś piękno - blask wschodzącego, styczniowego czy też grudniowego słońca, pięknie odbija się od śniegu czy lodu, majowe promienie oświetlają budzącą się do życia przyrodę, a listopadowe przemykają się przez liście w wielorakich, ciepłych kolorach, jakby bawiąc się w malarza.
Ja jednak kochałam szczególnie te lipcowe. Doskonale pamiętałam ten, w którym na świat przyszła Lily. Był bardzo podobny do tego, przyjemny, zapowiadający nadejście nowego, równie cudownego dnia. Natasza spała na łóżku obok, a jej równy, cichy oddech, wypełniał ciszę, która często przeszkadzała mi wcześniej o tak wczesnych godzinach - jako posiadaczka licznego rodzeństwa, przywykłam do tego, że gdy rano się budzę, szczególnie po całonocnym maratonie filmów i historii opowiadanych przez Daisia, słyszę wokół siebie pochrapywania, oddechy i szmer pościeli.
Przez chwilę rozważałam, czy może nie obudzić dziewczyny - żal robiło mi się na myśl, że można by przegapić tak wspaniałe rozpoczęcie dnia! Zaraz jednak odrzuciłam ten pomysł - dziewczyna wczoraj wróciła dość późno i zapewne trochę minie, zanim się obudzi, tym bardziej, że ostatnio chodziła niewyspana. Lepiej dać jej zregenerować siły.
        Zadarłam więc głowę do góry i oparłam dłonie o parapet, z rozkoszą obserwując, jak granat nieba powoli przechodzi w karmazyn. Pojedyncze promienie właśnie zaczynały wychodzić zza wysokich budynków. Brakowało tylko świergotu ptaków i świeżego, porannego powietrza. Wyciągnęłam palce, by zamaszyście otworzyć na oścież okiennice, ale zaraz też się powstrzymałam - chrzęst ram mógłby obudzić moją współlokatorkę. Zatem możliwie cicho, stąpając na palcach i omijając skrzypiące płytki, pokonałam drogę do swojego łózka, narzucając na nagie ramiona jakąś chustę. Włożyłam też jakieś trampki na nogi, zawiązałam kilkoma szybkimi ruchami i wyszłam z pokoju, starając się chodzić w stylu ninja, zupełnie jak wtedy, gdy razem z Shinem schodziliśmy do kuchni po jakąś czekoladę. Na moją twarz wpełzł nostalgiczny uśmiech. Tęsknię za tamtymi dniami.
Nacisnęłam klamkę i wolno otworzyłam drzwi. Wymknęłam się cicho, możliwie cicho zamykając je znowu za sobą. Westchnęłam cicho, gdy byłam już na korytarzu, o tej porze świecącym pustkami. Wątpię, abym teraz tu kogoś spotkała. Ruszyłam zatem na wyższe kondygnacje, aż dotarłam do schodów pożarowych - tam ostrożnie weszłam na pierwszy stopień, krzywiąc się, gdy usłyszałam głośne, przenikliwe skrzypienie. Mam nadzieję, że nie postawię całego hotelu na nogi ani nic. Trzymając się zatem barierki, ruszyłam w górę - gdy zaś dotarłam już na sam szczyt, uniosłam ciężką klapę i szybkim ruchem podniosłam ją jeszcze wyżej, by móc się pod nią prześlizgnąć. Gdy już kucałam na górze, o mało co nie wypuściłam jej z rąk - co zapewne wiązałoby się z katastrofą, bo nieco zardzewiała, ciężka blacha, zapewne wywołałaby rumor, jaki obudziłby nawet największych śpiochów.
Wstałam. Uniosłam głowę w górę, rozkoszując się widokiem pięknego, czystego nieba. Kochałam wchodzić tutaj na dach, chociaż nie miałam jeszcze za wiele okazji, by tu być. Ale stanowił doskonałe miejsce na obserwację wschodów słońca, szczególnie tak pięknych, jak dzisiejszy.
Wtem jednak, na drugim końcu dachu, dostrzegłam jakąś sylwetkę. Zaskoczona, podeszłam bliżej, delikatnie klepiąc nieznajomą osobę w ramię.
- Ranny ptaszek? - uniosłam brwi, uśmiechając się z rozbawieniem. - Widzę, że nie tylko mnie zauroczył wschód słońca. Piękny, prawda?
Ostatnie zdanie wyszeptałam miękko, wpatrując się w coraz wyraźniejszą tarczę słońca.
                                             Ktoś?

Si - CD. Historii Karo

       'Męczy mnie to' myśli szybko Si i podrywa się z podłogi. Przez myśl przechodzi mu nawet by odpuścić - zignorować całe te przeprosiny i pójść sobie; tak po prostu wyparować z mieszkania czarnowłosego knypka. Choć towarzystwo Karo nie jest najgorszą rzeczą jaka przydarzyła się w jego życiu, takie bezoowocne ślęczenie na dywanie i wymienianie wymuszonych uprzejmości najzupełniej go nie kręci.
Chemik podąża za kobietą do kuchni i opiera się o aneks w trakcie gdy ta wyciąga z lodówki sok, najwidoczniej pomarańczowy.
- Nie, dziękuję. - mruczy cicho i krzyżuje ramiona na piersi. Przypomina sobie o ucisku na nadgarstku jaki wywiera gumka do włosów, zwrócona niezbyt wdzięcznie przez tu obecną.
- Nie to nie. - Karo wzrusza ramionami i w chwili, gdy Si zdejmuje zębami gumkę z ręki, uważając przy tym by nie urazić się w palce, sięga do szafki ponad zlewem.
      Z wielką radością chemik spostrzega, jak kobieta wspina się na palce by sięgnąć do krawędzi. Czarnowłosy odbija się od aneksu i przesuwając dziewczynę na bok błyskawicznie wyjmuje przeźroczystą, niską szklaneczkę, po czym podaje ją zirytowanej brunetce. W ramach kontrataku na jej grzmiące spojrzenie Si wyszczerza się prezentując szereg lśniących zębów, w których wciąż tkwi czarna gumka do włosów.
Kobieta mrużąc oczy wyciąga dłoń po naczynie, ale nim koniuszki jej palców zdążą sięgnąć po szkło chemik gwałtownie podrywa ramię do góry, tym samym ograniczając dostęp do naczynia.
- Obmyśliłem układ. - mówi Si, a uśmiech pałęta się na jego ustach. - Podam ci teraz tą o to szklaneczkę, a ty odbierzesz ją ode mnie i rzucisz, zupełnie niezobowiązująco, słowo 'dzięki'. Uznam to podziękowanie za satysfakcjonujące i opuszczę lokal.
- I co?
- Co, 'co'? - mężczyzna marszczy brwi, czując nagłe zakłopotanie. Przez gumkę jego akcent nieco zelżał, a jemu samemu wydało się, że sepleni. Wyraził się niezrozumiale? Popełnił językowy błąd?
- Podziękuję za szklankę i sobie stąd pójdziesz? - Karo złapała się pod boki i wysunęła podbródek zupełnie jakby usiłowała wybadać drugie dno tej propozycji.
- Dokładnie tak. - Si kiwa głową z radością. Jakże łatwo odzyskuje dobry humor! - To znaczy... To, że podziękujesz za naczynie nie znaczy, że właśnie tak to odbiorę. Daj spokój, miejmy to za sobą. Chcesz mnie tu gościć cholera wie ile? Oboje nie mamy na to przecież najmniejszej ochoty.
- Aż tak ci tu źle? - mruknęła i wyciągnęła rękę przed siebie. Nie czekając na odpowiedź chemika, dodała: - No dobra. Dawaj.
Czarnowłosy złapał sterczącą z ust gumkę w wolną dłoń i lustrując zielone oczy kobiety powoli podał jej szklankę. Karo chwyciła szkło całkowicie je palcując i z głośnym stuknięciem postawiła na blacie.
- Dzięki. - wychrypiała twardo, a ogniki zapłonęły pod jej powiekami.
Chemik wsunął palce we włosy i zbierając kosmyki hebanowych włosów, związał je bardzo luźno na karku, po czym przeczesał szczyt głowy uważając na to, aby grzywka nie pozostała mu na czole. Nie patrząc na kobietę przeszedł przez całą długość lokalu i przejeżdżając językiem po ustach uznał, że mimo iż teoretycznie dopiął swego, wcale nie odczuwa satysfakcji. Cała radość zdążyła błyskawicznie go opuścić, co od dawna denerwowało chemika. Często nie rozumiał swoich własnych emocji, nie zauważał kiedy dochodzi do ich gwałtownej zmiany.
W chwili gdy jego palce dotknęły klamki, usłyszał za sobą głos gospodarza mieszkania.
- Do zobaczenia? - Si odwrócił się przez ramię i jego oczom ukazała się opierająca się nonszalancko o ścianę Karo, która sączyła napój z wręczonego przez niego szkła. Jej ton nie wskazywał oczywiście na rzeczywistą chęć zobaczenia go ponownie, ale przynajmniej usiłowała zachować pozór kultury.
- Lubię twoje niskolotne poczucie humoru. - warknął sarkastycznie i otworzył przed sobą szeroko drzwi. Do środka wparowało kłębowisko węży, czarne główki skubały jego nogawki, a ponieważ Si był w okrutnym (z bliżej nieznanych przyczyn) nastroju poczuł nagłą chęć wyładowania swojej frustracji właśnie na nich.
     Syknął donośnie, szczerząc zęby w kierunku podopiecznych, a jego oczy błysnęły jasno i przeraźliwie. Gady natychmiast czmychnęły spod jego nóg, w obawie przed trafieniem pod obcas. Nie miał pojęcia czy któryś z węży nie został w pokoju Karo, bo cały czas stał tyłem do wnętrza. Zamknął za sobą drzwi z cichym łoskotem i nie bacząc na mijającego w korytarzu chłopaka, ruszył do wysokich okien wypadających na starą elektrownię, która majaczyła zaledwie kilka przecznic od Hotelu.
Si dotknął ramy i czując jej chłód po raz kolejny cofnął palce. Nie dość, że teraz bolały go dłonie to męczyło go także uczucie wściekłości, która narodziła się w nieznanym mu momencie.
Ignorując impulsy bólu, szarpnął za rączkę otwierając okno na oścież. Zimny podmuch wiatru wtargnął do hallu i natychmiast rozwiał włosy mężczyzny, a chemik poczuł ich muśnięcie na policzkach. Postawił stopy na parapecie i spojrzał na kłęby dymu unoszące się ponad elektrownią. Nie dochodziły z komina. To właśnie przykuło jego uwagę, ale było coś jeszcze... coś, co mu nie pasowało. Si był gotów to zignorować, ale wówczas wiatr zawiał ponownie i hebanowe kosmyki zamajaczyły mu wokół ust.
Zaraz... Przecież przed chwilą je wiązał!
- Ej ty! - rozległ się krzyk ewidentnie należący do znanej mu już osoby. Czarnowłosy odwrócił twarz by dostrzec Karo wyglądającą ze swojego pokoju. W wyciągniętej ręce, między kciukiem a palcem wskazującym trzymała jego gumkę. Cholera! To ten element nie pasował! Zbyt luźno zawiązana gumka musiała spaść mu z głowy gdy tak nienawistnie syknął na swoje węże.
 - Coś tu zostawiłeś, czekaj... - kobieta momentalnie ściągnęła brwi widząc go kucającego na parapecie, przed sobą mającego wielkie kłęby dymu unoszące się ponad ulicą. - Co ty właściwie wyczyniasz?!
Coś w jej zdziwieniu, a także w sposobie w jaki wyrażała swoje zdumienie zaistniałą sytuacją rozbawiło chemika do tego stopnia, że ni z tego ni z owego wybuchnął salwą radosnego śmiechu.


                           Karo?

środa, 9 sierpnia 2017

Ups!

       Moi drodzy, ostatnimi czasy na poczcie zaległo mi sporo postów. Wiem, że od czasu zawieszenia blog nie wrócił jeszcze do dawnego, tętniącego aktywnością trybu, za co przepraszam, ale okres wakacyjny nie do końca sprzyja rozwojowi stron internetowych.

Dodatkowo przestrzegam, że posty nie są dodawane przez mój wyjazd kolonijny, gdzie telefon zostaje wyjątkowo ograniczony. Po 18 sierpnia wszystko wróci do normy. Za cierpliwość Was wszystkich i wiarę w nasze szczere intencje dziękuję!

Za uwagę dziękuję i przepraszam za niedogodności. 
~Vin

czwartek, 3 sierpnia 2017

Karo - CD. Historii Si

— Nigdy nie powiedziałam, że uważam, że jesteś głupi — stwierdziłam — co najwyżej po.jebany, a to dwa inne słowa — dodałam, jak gdyby nigdy nic. Si przewrócił oczami.
— To Ty zgadzasz się na przebywanie w domu zupełnie obcej osoby, bo nie chcesz jej podziękować — odparł — to jak, zamierzasz mi czytać?
Zbadałam mężczyznę wzrokiem. Zasiadał dokładnie tak, jak moja siostra przed laty. Sandra wybitnie mnie wówczas denerwowała, zazwyczaj dlatego, że nie zamierzała odpuścić, a książka, którą czytałam nie była przeznaczona dla jej grupy wiekowej.
Cóż, co było nie tak w czytaniu czegoś Si?
Po pierwsze, nie wyglądał mi na nikogo ze środkowej europy, a na mojej półce gościły w większości niemiecko i polskojęzyczne twory. Po drugie, co raczej łatwo dostrzec, nie przepadałam za nim. Czytanie mu nie było szczytem moich marzeń. Westchnęłam. To będzie chyba jedna z dziwniejszych sytuacji, jaka mi się przytrafiła. Uśmiech na twarzy Si sygnalizował, że już wygrał. Może bitwę, ale nie wojnę.
— Niech będzie.. — mruknęłam, na moment wlepiając wzrok w sufit. Cujo posiadałam w polskim wydaniu. Przez pierwsze kilka tygodni mieszkania tutaj unikałam niemieckiego, jak ognia. Sama nie wiem, czemu, może za dużo czasu spędziłam w tej części Europy.
Przewróciłam stronę i zaczęłam czytać, starając się udawać, że Si wcale nie ma w pokoju. Mogłabym pomyśleć, że robię to dla siostry, ale to też nie wypali. Kto przy zdrowych zmysłach czytałby młodszej siostrze powieść grozy?
Był to mniej więcej moment, w którym sfrustrowana Donna przyjeżdża wraz z Tadem do Joe’a Cambera, aby dowiedzieć się, o co chodzi z jej samochodem. Nie odnajduje nikogo, prócz Bernardyna, który niemalże od razu zagania ją i jej syna z powrotem do auta, które akurat w tym momencie postanawia dokonać żywota. Tak więc Donna oraz Tad zostają uwięzieni w samochodzie na odludziu z małą ilością przekąsek, oraz ogromnym psem zarażonym wścieklizną, w dodatku siedzą w samochodzie, na pełnym słońcu. Miło, jednym słowem.
Nie miałam żadnej pewności, czy Si w ogóle wie, o co chodzi, aczkolwiek nie wyglądał, jakby był specjalnie zagubiony. Może naprawdę potrzebował jakiegoś wypełnienia czasu? Kiedy tak czytałam, zaczęło mnie zastanawiać, skąd ten wybitnie uparty człowiek w ogóle jest. Samo “Si” nie mówiło praktycznie nic, skrót ten używany był dosłownie wszędzie. No, chyba, że miało to być włoskie przytaknięcie, a nie pierwiastek chemiczny, wspomniany Włocha jednak nie przypominał.
Kogo to obchodzi? — pomyślałam, przewracając na kolejną stronę. Si, jak Si, może sobie być, skąd chce, byleby nie był z mojego pokoju. Przeczytaliśmy ładne trzydzieści, może trochę więcej stron, nim stwierdziłam, że muszę się napić. Mimo wszystko, ta czynność nie była taka zła. Skojarzyła mi się z domem, jeszcze wtedy, gdy między nami jakieś kontakty się trzymały, a siostra nie uganiała się za chłopakami, jakby żadnego w życiu nie widziała. W gruncie rzeczy, te czasy nie były takie złe.
~ Sandra ma teraz.. Dwadzieścia lat? — zapytała Molly. Tulpa zawsze lubiła młodszą siostrę, która nie wiedziała nawet o jej istnieniu. Kiwnęłam głową, do swoich myśli. Znając ją to prócz dwudziestu lat ma także za wcześnie rozpoczętą rodzinkę i edukację podstawową. Chociaż.. Może się zmieniła od ostatniego razu? Myślenie o tym na nic się nie zda, robię się sentymentalna.
— Soku? — burknęłam. W gruncie rzeczy, ponownie oferuję mu coś do picia. Może jednak mam w sobie trochę gościnności?


                              Si?