sobota, 19 sierpnia 2017

Patrick - CD. Historii Any

     Każde jej słowo analizowałem szybciej i sprawniej dzięki pobudzonej sile umysłu, jaką gwarantowało mi wieczorne... No cóż, to najzupełniej nieważne. Nadgarstki piekły mnie jednak niemiłosiernie, podrażniona skóra swędziała i piekła od bliskiego kontaktu z rdzą i kurzem.
Dnie spędzałem goniąc za nieuchwytnymi ludźmi Franka, pustosząc jego dzielnice jedna po drugiej, a także obmyślając skoki tak kluczowe jak ten dzisiejszy. Noce były jednak prawdziwą udręką. Gdy tylko Nora znikała za drzwiami swojego pokoju, narastająca w domostwie cisza wkradała się do mojej głowy i wywracała wszystkie zamknięte pudła ze wspomnieniami sprawiając, że ukryte w nich notatki i sekrety zaczynały żyć własnym życiem.
Najgorsza była jednak tęsknota. Ten wewnętrzny żal przelewający przez całkiem puste serce, serce wydrążone z wszelkich uczuć za dnia, łzami spływające nocą. Brakowało mi miejsca, które nazwać mogłem domem, bo mieszkanie Nory, choć przytulne i radosne nigdy nie zastąpi mi Hotelu. Mojego łóżka, mojej wykładziny, moich okruchów ciastek na podeście. Nie było nocnych telefonów Vincenta, który informował mnie o jakiejś totalnej bzdurze, czymś tak nieistotnym, że natychmiast pękałem ze śmiechu. Zabrakło przesypujących się korytarzami ludzi, tego jazgotu w jadalni co śniadanie, obiad i kolację.

Wszyscy zamieszkujący Huntera patrzyli na mnie z ukosa, jedni z lękiem, drudzy z intrygą, a jeszcze inni z dezaprobatą.
Zadufany dupek, wieczny maruda i ktoś, kto na ogół psuje malowniczy pejzaż - idę o zakład, że tak myśleli, a przynajmniej część z nich widziała mnie w takich barwach.

Czy się mylili?
Nie, a skąd. Ich problem polegał na tym, że z góry byli przegrani: widzieli to, co chciałem aby mogli zobaczyć, bo nic nie zniechęca do drugiego człowieka jak jego egoizm, zgroza i arogancja. Taki wizerunek w zupełności mi wystarczał, nie lubiłem przebywać w towarzystwie, toteż po co być do niego proszonym?
Przez ostatnia lata byliśmy tylko my dwaj - Vincent i Patrick; wesoły gaduła, który dwoma słowami jednoczył wszystkie narody i ten drugi, jakiś taki niewyraźny, znudzony, wpatrzony w siebie.
Nie przeszkadzało mi to. Wcale.
Problem zaczynał narastać wtedy, gdy tych ludzi zaczęło pojawiać się więcej, a Vin nie mógł zrozumieć czemu są mi tak przeciwni. Vincent po prostu ewidentnie mnie kocha, a przynajmniej kochał, dopóty nie zraniłem go i nie zostawiłem samego w tym przybytku.
Dziesięć punktów do bycia największym gnojem na tej planecie, gdzie mogę odebrać trofeum?
Przesunąłem językiem po podniebieniu i cmoknąłem cicho lustrując uważnie twarz Any. O czym ta gadka? A ta, narkotyki, kasa, czasoprzestrzeń, strzelanie.
    Tekst o tym, że nieźle strzela podwiał mi koloryzacją, a raczej chęcią wyjścia z opresji. Co do jej mocy, to faktycznie, coś takiego mogło mi się przydać. Nie sądziłem, aby ta dziewczyna miała jakiekolwiek powody aby mnie zdradzić w środku strzelaniny, w dodatku wówczas bez najmniejszych oporów wpakowałbym jej kilka mocnych kul w sam środek lśniącego czółka. Ta myśl... Należała do Plagi i to nim przecież przyszło mi pozostać.
Poruszyłem na próbę ramionami by upewnić się, że wciąż znajduję się w swoim ciele.
- Czy dobrze radzisz sobie ze spluwą zobaczymy na miejscu, ale muszę przyznać, że twoja pomoc będzie mile widziana. - patrząc w jej oczy spod przymrużonych powiek, powolutku, rozkoszując się chwilą gdy jej pierś zamarła, a źrenice popędziły za odciąganym korpusem broni, uniosłem cz.75 ponad swoją głowę i prostując się wsunąłem lufę za spodnie. Poprawiłem marynarkę i wyprostowałem się z nienagannym uśmiechem.
- Jak chcesz wejść do środka? - zapytała gdy tylko pistolet zniknął z pola widzenia. Od razu przeszła do konkretów, a to już spora zaleta.
Odmaszerowałem kilka kroków w kierunku wyjścia i spoglądając na nią kątem oka uniosłem zapraszająco ramię.
- Głównymi drzwiami. Chodź, Ana, odegramy sobie państwo Smith. - mruknąłem z nieskrywaną radością.
Dziewczyna dołączyła do mnie i bez słowa chwyciła mnie pod łokieć. Przeszliśmy ulicą z podniesionymi wysoko głowami, emanując elegancją i swym osobistym majestatem. Na początku czerwonego dywanu nałożyłem na nos pilotki, a moja towarzyszka przywdziała swoje okulary. Zniżywszy ton do szeptu, pochyliłem szyję i udzieliłem jej pomocnej instrukcji.
- Po obu stronach wejścia stoją puste śmietniki. Dwa palce w krtań, cios kątem dłoni w skroń i pchnij tego po prawej do kontenera. Wyglądają groźnie, ale w rzeczywistości nawet nie odeprą ataku. Zaśmiej się gdy tylko odsunę twarz. - stanęliśmy akurat tuż przed dwoma gorylami, którzy patrzyli na nas z nie lada zdziwieniem.
Ana swoją rolę odegrała doskonale: jej perlisty śmiech zadźwięczał w uliczce, a brytani spojrzeli na nas z rozkosznymi uśmieszkami.
- Proszę podać nazwisko, sprawdzimy, czy są państwo...
Grubaskowi po lewej nie było dane dokończyć. Skinąłem głową. Ręka Any wystrzeliła przed siebie w tym samym co moja, druga dłoń błyskawicznie ugodziła przeciwnika w czoło. Dryblasy osunęły się wprost na nas, ale każde było na to przygotowane. Pchnąłem mężczyznę przez krawędź dużego, zielonego kosza na odpady, który teraz stał... już nie taki pusty. Gdy położyłem dłoń na klamce, Ana akurat wygładzała przód swej garsonki.
- Nieźle poszło. - zauważyła wzruszając ramionami. Przeznaczony jej przeciwnik zniknął w bliźniaczym śmietniku z głuchym łoskotem.
- Spodobała ci się ta synchronizacja, co? - zadając to retoryczne pytanie uniosłem brew i wsunąłem dłoń między poły marynarki, po czym ważąc ciężar broni w ręce podałem Anie srebrną siedemdziesiątkę piątkę, identyczną do mojej. - W głównej chali jest trzydziestoro ludzi, nabojów masz jedenaście. Na wejściu rozwalasz łby trzem facetom stojącym zaraz przy drzwiach, wszyscy mają muchy. Ja w tym czasie robię to samo z trzema kolejnymi siedzącymi przy barze. Barman to nasz człowiek, nie wezwie policji, ale zamknie drzwi od środka, choć niby zrobię to ja przyciskiem i takie tam. - machnąłem żwawo dłonią. - Z korytarza nadbiegnie czterech uzbrojonych typów, musisz ukryć się za stolikiem i strzelić do dwóch pierwszych. Ja zdążę odebrać klucz i dorwę pozostałych dwóch. Następnie pędzimy do wielkich, dębowych drzwi we wnęce. Pomieszczenie jest dźwiękoszczelne, dlatego ci będący w środku nie będą mieć pojęcia co się dzieje. Wchodzę sam, robię swoje, wychodzę. Ty w tym czasie mierzysz do zakładników, ale daruj bóg, nie strzelasz. Przypilnuj ich pięć minut, jeśli nie wyjdę z pokoju po maksymalnie siedmiu... musisz wejść, wtedy zabij każdego, na grubasa za biurkiem mogą potrzebne być ze dwa pociski, także uważaj. - puściłem jej perskie oko.
To dziwne, ale cała ta sytuacja wydała mi się po prostu przezabawna. Ana ukryła broń w spódnicy i wzięła się pod boki.
- Czy ciebie to bawi? - warknęła przez zęby, a ja przeczesałem włosy palcami w obronnym geście.
- Po prostu rób swoje, w razie czego używaj mocy, całkiem ciekawi mnie jak to musi wyglądać... Trzech przy drzwiach, stolik i dwóch wpadających z hallu. Resztę zostaw mnie.
- Brzmisz, jakby to wszystko było dla ciebie systemową grą. - drobna zmarszczka przecięła jej czoło między brwiami.
- Widzisz Ana, bo to jest gra... cholernie trudna, ale jednak gra. Mój problem polega na tym, że ja ponad wszystko uwielbiam wygrywać. - zasępiłem się odrobinę i aż cmoknąłem ze zrezygnowania. Teatralny Plague zawsze tak robił. - Rozdzielimy się przy drzwiach, tam przekażesz mi pałeczkę.
To mówiąc, przykleiłem na usta swój aktorski uśmiech i otworzyłem wrota do jachtowego klubu, który już za chwilę przemieni się w małe piekło.

                

           Ana? Wybacz, że tak długo i obiecuję, że to ostatni raz!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz