czwartek, 17 sierpnia 2017

Vincent - Bez ostrzeżenia, cz. 2

    Furgonem zarzuciło, blachy wygięły się do środka odpychając nas od ścian. Z nieba posypał się grad pocisków, które z hukiem trafiały w pozostającą w ciągłym ruchu furgonetkę. Spodziewałem się, że zaraz zostanę podziurawiony przez setki kul przebijających samochód, ale zamiast tego na oknach pojawiły się tylko siatki pęknięć, wewnętrzną stronę wozu przyozdobiły owalne wypukłości. Musiałem przez chwilę tkwić między fotelami nim w końcu zrozumiałem.
Podniosłem się i chwyciłem mocno Adriena, po czym skoczyłem przez trząsącą się kabinę w kierunku zasiadającej za kierownicą Rad.
- Jest przeciwpancerny?! - krzyknąłem, a ona szarpnęła kierownicą.
- Oczywiście, że tak! Siadajcie na miejscach albo sama was usadzę! - źrenice Caroline były tak zwężone, że na tle jej ciemnych tęczówek ledwie widziałem ich punkty. Ostrzał ustał na dwie sekundy, po czym gruchnął z drugiej strony.
Krzyknęliśmy gdy samochód wierzgnął uderzony z całych sił w tył.
Nawet nie zdążyłem zauważyć jak szybko zmieniła się sceneria miasta - tutaj ulice były puste, zrozumiałem, że celowo zamknięto tą dzielnicę.
- Ściągają nas na wieżę radiową - poinformowała Radża, mocno zgrzytając zębami. Gdzieś nad nami grzmiały śmigłowce, pociski rozbijały się o asfalt, a ja mimo wszystko byłem dziwnie spokojny. Nie zauważałem ponad połowy pozostałych bodźców, czas leciał zbyt szybko abym zdążył na czymkolwiek skupić uwagę.
    Przyciemnione szyby drżały, a pęknięcia pogłębiały się z każdą trafiającą w nie kulą. Radio trzeszczało, zgrzytały zderzające się zderzaki.
Dopiero po chwili przypomniałem sobie o obecności Adriena. Spojrzałem na pobielałą ze strachu twarz blondyna, którego włosy leżały w nieładzie, a z czoła spływała mu strużka krwi. Kiedy zwrócił ku mnie spojrzenie przerażonych, ale tak zdeterminowanych oczu zrozumiałem, że cały czas wbijam mu palce w prawie ramię. Oderwałem rękę i chciałem chwycić się przedniego fotela, gdy nagle w jednej chwili wóz podskoczył i rozległ się odgłos dociskanego gazu.
- Wyciągnę nas stąd! - krzyknęła nagle Caroline i furgonem szarpnęło w przód tak mocno, że wraz z francuzem uderzyliśmy głowami w przednie siedzenie.
Ciężarówa wyskoczyła w górę wyrywając się z konwoju. Furgonetka z tyłu wierzgnęła, chcąc nas zatrzymać, ale Radża była za szybka: wykręciła kierownicę do granic możliwości. Osie pisnęły, gdy wóz wskoczył na chodnik. W maskę coś gruchnęło, zauważyłem jak niebieska skrzynka pocztowa uderza w szybę, po czym widok zostaje przesłonięty przez setki wylatujących z niej listów. Radio zatrzeszczało po raz kolejny, po czym z góry posypały się kolejne pociski.
Nasz samochód wrócił na ulicę, równając się tym razem z pierwszą furgonetką. Przyłożyłem dłoń do czoła i natychmiast poczułem ciepło spływającej z niego krwi.
    Odszukałem wzrokiem Adriena, który przyciskał rękę do rozciętych warg. Przysunąłem go do siebie i otarłem policzki z czerwonych kropel, jakie skalały jego twarz. Chciałbym być na tyle inteligentny, aby rzucić teraz jakąś błyskotliwą uwagę, ale jedyne co przyszło mi na myśl to fakt, że nie zapiąłem pasów. Zauważyłem jak Rad wychyla się z fotela, łapie torbę leżącą na siedzeniu pasażera, po czym wciąż manerwując kierownicą wyciąga rosłą, smukłą broń i opuszcza szybę po swojej prawej.
- Głowy w dół! - krzyknęła i wierząc, że wykonamy jej polecenie bez słowa przycisnęła palec do spustu.
Z naładowanego karabinu posypały się łuski, Caroline ostrzeliwała pędzącą równolegle do nas ciężarówkę, której kierowca - albo trafiony przez pocisk, albo oślepiony ich gradem stracił panowanie nad wozem i rąbnął przednim zderzakiem w uliczną latarnię.
Naszym samochodem zarzuciło, kobieta szarpała się ze skrzynią biegów i wciąż przyciskając gaz pruła przed siebie w stronę wysokiego wieżowca mcv, lokalnej wieży radiowej. Ile to wszystko mogło trwać? Pięć, sześć minut? Co z ludźmi w Hotelu? Czy FBI namierzyło nasze siedlisko?
Pozostałe wozy nagle przestały dawać znać o swojej obecności. Z tego co mówiła Radża, chcą żebyśmy wylądowali na wieży, więc czemu Caroline tak uparcie jechała w jej kierunku?
- Dlaczego nie uciekamy? - krzyknąłem zupełnie nie panując nad tonem. Prowadząca posłała mi złowrogie spojrzenie w lusterku.
- Rick. Węże, kłębowisko, nie pamiętasz? - warknęła, a ja miałem ochotę zapaść się pod ziemię. - Damy im to czego chcą, pod fotelami leży pochwa z moją maczetą, podasz mi ją, otworzysz drzwi i razem z dzieciakiem wyskoczycie z wozu gdy tylko wjedziemy na chodnik. Zwolnię sprzęgło i do was dołączę, będziemy mieć na głowie ośmiu debili plus strzelcy z odrzutowców. Nie powinniśmy mieć problemu z pokonaniem dwunastki ludzi....
- Dwunastki? - wtrąciłem nie bacząc na rozpraszanie kierowcy. - Powiedziałaś, że będzie ich ośmiu!
- Dwóch pilotów i dwoje żołnierzy, Vincent, kiedy ty do cholery zaczniesz myśleć!? - krzyknęła, a za nami rozległy się wzmożone terkoty silników. Agenci przyśpieszyli gdy tylko zbliżyliśmy się do celu. - Cholera! Daj mi tą maczetę!
Radża miała rację - zupełnie przestałem kontaktować; nim wychyliłem się w kierunku foteli, przed nosem śmignęła mi ręka Adriena, który podał lśniące, zabójczo ostre ostrze dziewczynie. Caroline nie odwracając wzroku od jezdni przyjęła swoją broń i jedną ręką przypięła sobie nóż do pasa.
- Na trzy otworzycie drzwi furgonetki i wyskoczycie na chodnik. Gdy tylko wylądujecie, otworzycie główne wejście i pobiegniecie na samą górę. Macie się nie zatrzymywać, dopóki nie wypadniecie na dach. W kieszeni drzwi są dwa kolty i magazynki. Nie bać się strzelać! Macie tylko dobiec na dach, zrozumieliście?! Zaczynam liczyć. - Rad wyrzucała z siebie polecenia niczym generał. Adrien coś powiedział, nie wiem tylko co.
W głowie przetrawiałem każde jej słowo. Na trzy, chodnik, dach, drzwi, strzelać...
- Czekaj, co!? - krzyknąłem drżąc na całym ciele. Albo mnie nie słyszała, albo nie chciała mnie słyszeć. Samochody warczały, furgonetka pędziła przed siebie.
- Raz. - padło pierwsze słowo Caroline. Adrien wyciągnął się przed siebie i złapał pistolety o długich lufach tkwiące gdzieś po mojej lewej.
- Trzymaj Vin, błagam, musisz być skupiony. - jego głos był pełen strachu ale również determinacji. Poczułem chłód broni w dłoni, do której wsunął mi korpus broni. Magazynki, które trafiły do mojej kieszeni pasowały do glocka, nie były jednak przeznaczone do tej drugiej broni. Jak przez mgłę dotarło do mnie, że kolty to sześciostrzały, zmienia się tylko pociski, nie całe magazynki. Nauki Ricka cały czas były aktualne, a ja sądziłem
- Dwa. - Radża niemalże warczała.
    Wymieniłem z Adrienem spojrzenie pełne przejęcia. Chłopak przysunął się do mnie i wspólnie położyliśmy dłonie na rozsuwanych drzwiach. Dopiero ta bliskość uświadomiła mi, że jestem tu aby ratować nie przyjaciela, a przyjaciół; wszystkich tych, którzy czekali w hotelu.
Wozem szarpnęło, coś oderwało się od zderzaka, a strzały Caroline padały dalej. Ulica przestała być wyraźna. Czułem smak krwi na podniebieniu. Skup się Vincent, co się z tobą dzieje? Udzielanie wewnętrznych reprymend zawsze mi pomagało. Maska zgrzytnęła o coś, za naszymi plecami doszło do cichego wybuchu, coś rąbnęło w samochód od strony pasażera. To co się tutaj wyprawiało przypominało rajd po tunelu w piekle. Mój umysł szalał. Wszystkie lampki paliły się na czerwono, dzwoneczki rozbrzmiały ostrzegawczo, jakiś wewnętrzny głos kazał mi uciekiać, ale przecież wiedziałem, że nie mogę.
Adrien na mnie liczył. Liczyła na mnie Shirley, Ottoya i Emi. Liczył na mnie Damian, Lucy i wszyscy inni. Wszyscy, których gościłem w swoim hotelu, a także w sercu. Nieważne ile mnie z nimi łączyło, nieważne jak dobrze się znaliśmy. Wszyscy byliśmy rodziną i choć większość z nich najpewniej nawet nie wiedziała jak bardzo ich kocham, niezależnie od tego ile razy przyjdzie mi to udowadniać, muszę ich chronić. Chronić ich wszystkich, a także każdego z osobna. Wzniosłem oczy ku niebu obserwując iskry lecące z karoserii mknącej obok ciężarówki.
- Oh Emi, jeśli to przeżyję, na pewno mnie zastrzelisz. - stęknąłem, a ta myśl pokrzepiła mnie najbardziej. Ustanowiłem nowy cel: wyciągnąć z tego bagna Adriena, przeżyć, ocalić Ricka i pozwolić, aby Nehemia zbeształa mnie za ten jakże cuuudowny wybryk. Zdecydowanie nie mogłem się doczekać.
- Trzy! - Caroline puściła kierownicę, która skierowała osie na nieznany nikomu kurs.
    Nie myśląc o niczym, wraz z blondynem szarpnęliśmy za uchwyt i gdy tylko drzwi rozsunęły się, a naszym oczom ukazał się chodnik, wyciągnęliśmy ramiona przed siebie i synchronicznie odepchnęliśmy się od wnętrza pojazdu. W następnej sekundzie pęd waitru potargał nam włosy i ubrania, a brukowana kostka powitała nas raniąc twarze i dłonie. Przekoziołkowałem przez bark, dziwnym cudem nie wypuszczając z rąk broni. Podniosłem się natychmiast, a słowa Patricka dudniły mi w czaszce: 'Liczy się każda sekunda, pamiętaj. Im szybciej wstaniesz i ruszysz dalej, tym większe masz szanse na przeżycie'.
Jak dziś pamiętam kiedy wypowiedział te zdania - na tydzień przed poznaniem Jamesa znów trenowaliśmy w zamkniętej na osiem spustów hali w podziemiach hotelu.
Złapałem kucającego Adriena za bark i nie rozglądając się na boki, pochylony niczym komandos rzuciłem się do wielkich, przeszklonych drzwi.
Francuz pierwszy sięgnął klamki i manewrując nią na boki, otworzył wrota z donośnym szczęknięciem zamka. Jak na kogoś tak mizernego, miał w dłoniach dużo siły. Wpadliśmy do środka, a ja zatrzasnąłem za nami przejście. W chwili gdy kątem oka dostrzegłem ulicę, kolt upadł mi na kafelki w przedsionku budynku.
- Rany Boskie... - jęknąłem, patrząc szeroko otwartymi oczami na pobojowisko pozostałe na jezdni: nasza furgonetka płonęła, leżąc na boku tuż przed wejściem.
    Ponad nią dostrzegałem drugą z całkiem podziurawionym od kul bokiem, w dodatku pozbawioną drzwi kierowcy i potłuczoną szybą. Z trzeciej ulatywał dym gdy stała na początku ulicy wbita w przydrożną latarnię. Maska wykrzywiła się w kształt litery V. Na przedniej szybie widoczna była smuga krwi.
Po asfalcie walały się zderzaki, gdzieś przy chodniku leżał kask agenta FBI, na całej długości roiło się od listów ze staranowanej skrzynki pocztowej, przypadkowy hydrant leżał na środku jezdni, a pozostała po nim dziura w chodniku wybijała wysoki strumień wody. Te wozy musiały być niezwykle ciężkie, skoro wybiły nawet hydrant. Wszystkie te bodźce dotarły do mnie w zalewdie trzy, może cztery sekundy, ale jedna rzecz zdawała się odstawać od reszty.
Gdzie podziali się agenci?
- Jezu! - wrzasnąłem i odskoczyłem od drzwi: tuż przed oczami, może metr od drzwi śmignęło mi odziane w czarny kostium ciało mężczyzny, który przeleciał przez chodnik brocząc go krwią.
    Mimowolnie zatkałem usta dłonią, usłyszałem także jak Adrien kaszle gdzieś za moimi plecami. I oto w sekundę później pojawiła się Radża. Maczetę trzymała wyciągniętą przed sobą na wysokości klatki piersiowej, szła w kierunku agenta-lotnika, ale gdy spostrzegła mnie wgapionego w ten masakryczny obraz, zatrzymała się i machnęła ostrzem w moim kierunku. Odruchowo cofnąłem się o krok, a na szybę trafiło kilka ciemnoczerwonych kropel z noża, które powoli i mozolnie ściekały w dół.
 W jej oczach dostrzegałem furiacki wręcz gniew. Potknąłem się o kolta, który upadł mi w pierwszej minucie przebywania budynku i rąbnąłem plecami na jasne, marmurowe kafelki. Rad uniosła brwi w straszliwym geście popędzania, po czym zniknęła gdzieś obok agenta.
Dopiero teraz zrozumiałem jak ciężko oddycham.
Na ślepo wymacałem lężącą obok broń i podnosząc ją drżącymi rękoma zebrałem się do biegu. Adrien drżał stojąc na pierwszym stopniu. Na białej posadzce spotrzegłem plamę żółci, ale nie zwróciłem nań najmniejszej uwagi. Sam miałem ochotę zwrócić śniadanie. Złapałem go za rękaw.
- Biegiem. - zarządziłem i wspólnie pognaliśmy na górę ile sił w stopach.
Początkowo przeskakiwaliśmy po dwa, a nawet trzy stopnie, a krzepiący ciężar broni pchał nas do celu. Wpadliśmy akurat zdyszani na drugie piętro (równie białe, przestronne i eleganckie co reszta) gdy gdzieś w dole dało się usłyszeć okrzyki wielu, naprawdę wielu mężczyzn.
- Raz, raz, raz! Rozdzielić się i przeszukać obiekt! - mocny bas kierował agentów na różne strony budynku. Spojrzałem w przeszklone oczy Adriena.
- Nie mamy czasu. Musimy biec! - rzuciłem szeptem i ściskając się za rękawy pognaliśmy najciszej jak się dało na sam szczyt wieży.
    Przestałem zwracać uwagę na kroki, po prostu skakałem tak daleko jak tylko się dało i ciągnąłem za sobą francuza. Wiedziałem, że agenci zaraz ruszą na schody, a my musieliśmy natychmiast zwiększyć dystans. Ilu pokonała Rad? Dwóch? Tego z ciężarówki i tego pod drzwiami? Czy zostało ich dziesięciu? Jedenastu? A co ze śmigłowcami? Wezwali posiłki? Miałem ochotę się spoliczkować! To teraz najmniejszy problem, musimy dobiec na dach!
    Gnaliśmy ile tchu w piersiach, ledwie odbijając się od podestów i półpięter. Czwarte piętro, zerknąłem na Adriena, który wciąż pędził tuż obok. Zupełnie zapomniałem o oddechu, ale na co mi teraz rytmiczne wdechy i wydechy!? Wiedziałem, że to ułatwia bieg, ale mimo to nie umiałem brać tego pod uwagę.
Skoczyliśmy po raz kolejny, stopy płonęły mi z bólu, a agenci - choć nie słyszałem ich przez huk krwi w uszach, z pewnością byli zaledwie kilka pięter niżej. Spiralne schody biegły po ścianach budynku, a my gnaliśmy jak najdalej od przeźroczystych barierek. Mniej więcej na wysokości siódmego piętra popełniłem błąd.
    Chcąc biec jeszcze szybciej nogi splątały się ze sobą, ale byłem nauczony wychodzić z takiej sytuacji. Ugiąłem kolana i wylądowałem dwa stopnie wyżej, ale dla Adriena to było zbyt wiele. Ciągnięty przeze mnie w tym manewrze stracił równowagę i rąbnął brodą o schód. Upadł, mocno raniąc sobie twarz i rękę. Usłyszałem jego jęk gdy z przerażeniem zatrzymałem się tuż obok, ale ci, przed którymi tak zażarcie uciekaliśmy musieli usłyszeć coś więcej - łoskot upadającego ciała.
- Tam! Na górze! - krzyk dotarł z dołu, wzmożony stuk ciężkich butów rozbrzmiał na niższych piętrach. Nachyliłem się by pomóc chłopakowi wstać, ale nasze palce minęły się o milimetry.
Adrien spróbował wstać, ale grymas bólu przeciął jego twarz. Zauważyłem, jak sięga dłonią do kolana na które upadł. Myśląc gorączkowo postąpiłem o krok do przodu i wsunąłem dłonie pod jego ramiona.
- Vinc! - syknął przez zęby Adrien i spojrzał na mnie z przerażeniem wyzierającym z oczu. Po jego policzkach płynęły długo powstrzymywane łzy, rana na czole wciąż krwawiła, podobnie jak nowa, powstała na brodzie. Chciałem pociągnąć go do góry, ale próba ta zakończyła się kolejnym jękiem chłopaka. - Moje żebra... chyba pękły.
Agenci byli coraz bliżej, rozejrzałem się gorączkowo po klatce.
- Adrien, błagam... musimy iść! Pomogę ci wstać - chwyciłem go pod łokieć i asekurując jego pierś podźwignąłem na równe nogi.
Zrobiliśmy krok do porzodu i wówczas chłopakowi znów powinęła się noga. Zdążyłem tylko przekręcić go tak, że upadł ciężko pośladkami na krawędź schodu, z którego zsunął się i zdarł koszulkę, odsłaniając mocno zaczerwienione segmenty kręgosłupa. Machinalnie sięgnął do zranionego miejsca.
- Cholera! Przepraszam... - mruknąłem i nie czekając na odpowiedź ponownie złapałem go za ręce.
- Stój! Stój mówię! Podnieś ręce i odwróć się twarzą do mnie! - ostry krzyk dobiegający z bliska zmroził mi krew w żyłach.
 Z gardła Adriena wyrwał się pełen trwogi oddech. Błękitne oczy odnalazły moje spojrzenie. Był przerażony. Powoli podniosłem ręce, mając świadomość, że agent najpewniej mierzy we mnie z broni do unicestwiania dusz.
Mierzy...
Kolt w kieszeni, glock za paskiem spodni. Dwie bronie o których ten nie ma pojęcia i kilka kolejnych zdań, które zalśniły w mojej pamięci. Ujrzałem twarz Ricka stojęcego któregoś dnia w hali i instruującego mnie jak dobyć pistoletu gdy przeciwnik ma mnie na celowniku.
'Ręce unoś na wysokości klatki piersiowej, nigdy nie wyżej. Gdy się odwrócisz, a zrób to powoli, lewą rękę błyskawicznie podnieś do góry, to przykuje uwagę przeciwnika. Drugą sięgnij po broń i strzelaj od razu. Nie możesz się zawahać, nie możesz też pomylić rąk. Pamiętaj Vincent, liczy się...'
- Każda sekunda! - szepnąłem i podniosłem dłonie zgodnie z instrukcją żyjącego w mojej głowie Patricka, powoli odwróciłem tułowie napotykając spojrzenie padające spomiędzy kasku i zasłaniającej usta maski mężczyzny. Był sam,  pozostali pędzili zaledwie piętro niżej. Patrzyłem na niego odważniej niż mógłbym sądzić, piwne oczy przyglądały mi się zza celownika.
- To twoje papiery mamy w aktach. - powiedział bardziej do siebie niż do mnie agent. - Przygotuj się na koniec, ty...
    Nim zdażył skończyć, wystrzeliłem lewą dłoń w górę, a ten, zgodnie z zapowiedziami białowłosego gangstera powodził wzrokiem tuż za nią, unosząc jednocześnie lufę w jej kierunku. To była moja chwila. Sięgnąłem za pas i wymierzyłem glockiem w szyję mężczyzny. Przesunąłem palcem po cynglu, a spojrzenie tamtego zwróciło się ku mnie. Jego źrenice zwężyły się, broń powoli odnalazła moją głowę. Adrien krzyknął.
Odnalazłem spust w tym samym momencie co człowiek odziany w czerń. Gdzieś w tle stukotały buty. Pocisk przeciął powietrze.
.
.
.


    Szok mijał powoli. Zdecydowanie wolniej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Wszechogarniająca ciemność kłuła mnie w powieki, cisza raniła uszy, a krew szumiała gdzieś w czaszce powodując trudny do zniesienia, mdlący ból. To nie była reakcja fizyczna, to moja podświadomość karała mnie za to, co właśnie zrobiłem.
Zmusiłem się do otworzenia zaciśniętych powiek, które pobolewały od siły ucisku. Wszystko to trwało osiem sekund, nie więcej. W pierwszej kolejności zobaczyłem swoją własną rękę wciąż wyciągniętą przed siebie, dłuższą o całą lufę ściskanego w dłoni glocka.
Nie musiałem spoglądać w dół aby znaleźć źródło pochodzenia czerwonej, lśniącej plamy na białej ścianie klatki schodowej. Przestrzeliłem jego krtań, czy tak?
Oczywiście... Trafiłem.
    Tak jak kiedyś. W tej chwili chciałem drżeć, chciałem dygotać i krzyczeć z przerażenia, nie dowierzać w to, co właśnie zrobiłem, ale cóż mi po tym, skoro znałem prawdę o sobie? Całe to zgrywanie świętoszka przed Rickiem, udawanie, że jego fach mnie przeraża i potępiam jego czyny... Uśmiechnąłem się smutno i opuściłem pistolet. Taka jest kolej rzeczy. O przeżycie trzeba walczyć, zupełnie jak w dziczy. Tak było jeszcze za czasów gdy ludzkie ciało pokrywała gruba warstwa futra, a palce nie były jeszcze całkiem wyprostowane i od tamtej pory nie zmieniło się absolutnie nic.
Jeśli nie masz sił by walczyć o siebie, rób to dla tych, których kochasz.
Zacisnąłem zęby i ukryłem glocka za plecami. Jeszcze mi się przyda, to już pewne. Widziałem już majaczące na schodach kostiumy nadciągających  agentów. Odwróciłem się nie patrząc na twarz chłopaka, po prostu chwyciłem siedzącego na stopniu Adriena w ramiona i przyciskając go do piersi pognałem na górę.
    Przestałem oddychać w chwili gdy tuż za moimi plecami padły strzały. Teraz byłem skupiony i pewny swego. FBI było zaledwie kilka podestów niżej, pociski śmiercionośnej energii śmigały ponad moją głową. Skakałem slalomem, co kilka chwil prostując i garbiąc plecy.
Adrien mówił coś, ale to nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Ocalę go. Ocalę ich wszystkich.
Do dziesiątego piętra dotarłem w minutę, nogi pracowały same, doskonale radziły sobie z obciążeniem i bez większych przeszkód potrafiły zmieniać kurs. Agenci, a było ich pięciu zrezygnowali z opróżniania magazynku. Chcieli mieć jasną i klarowną sytuację, a przecież na najwyższej kondygnacji łatwo przyjdzie im mnie ustrzelić, czy tak?
Hah, jeszcze się przekonamy. Nieobecność Rad nie martwiła mnie. Kto jak kto, ale ona na pewno ma jakiś plan. Ja musiałem trzymać się swojego. To takie przedziwne, że strach potrafi odejść tak błyskawicznie gdy już poznało się potęgę broni. W końcu spojrzałem na sprawę z odpowiedniej perspektywy - to moja misja, mój obowiązek i moja powinność. Nogi przestały mi drżeć, nie szukałem już drogi ucieczki.
Gdyby ktoś z mieszkańców Huntera miał okazję podziwiać moje poczynania nigdy nie powiedziałby, że to Vincent Valentine biegnie teraz po tych schodach. Ale to jednak byłem ja, a przynajmniej moje ciało i jakaś część umysłu, która rozpaczliwie zdawała sobie sprawę z tego jaką cenę przyjdzie zapłacić za przeżycie.
Oddechy były krótkie i przerywane, zupełnie jak na boisku. To tak jakbym musiał przebić się do ostatniej linii unikając stratowania przez przeciwną drużynę i za wszelką cenę zatrzymać piłkę.
    Buty pisnęły na wyłożonym z białych kafelków podeście dwunastego piętra. Mosiężne, stalowe drzwi z długą klamką były ostatnią przeszkodą. Zauważyłem, że zamknięto je na kłódkę. Wyprzedziłem agentów, ale ich nadejście było kwestią dziesięciu lub piętnastu sekund. Podtrzymując Adriena jedną ręką wyciągnąłem z kieszeni spodni kolta i obracając go w dłoni niczym aktor starego westernu wymierzyłem w pałąg opinający klamkę. Przy wystrzale ramię odskoczyło mi w bok, a ja zrozumiałem jak dużą siłę odrzutu ma ta broń. Łańcuch opadł na ziemię z donośnym łoskotem.
- Wytrzymaj Ad, to niedługo się skończy. - szepnąłem w jasne włosy francuza, którym wstrząsał deszcz.
Naparłem na drzwi ramieniem i docisnąłem klamkę do zimnego metalu. Ustąpiła od razu otwierając tym samym kilka pojedynczych, słabo oświetlonych schodków. Przeszedłem przez nie i natychmiast musiałem osłonić oczy wolną ręką.
Cała powierzchnia dachu była naga, tylko na samym środku w górę pięła się wysoka, stalowa konstrukcja uwieńczona obrotowym talerzem z nadajnikiem, który rozsyłał sygnał stacji na cały Nowy York. Słońce było w zenicie, a jego jasne promienie odbijały się od okolicznych budynków. Wybiegłem przed siebie, uważnie rozglądając się na boki. Dlaczego nikogo tu nie ma..? A co jeśli już pojmali Patricka?
Krew zadudniła mi w żyłach, powrócił lęk a dawne hojractwo odpłynęło w cień. Pochyliłem kolana pozwalając Adrienowi na to, aby stanął na własnych nogach. Wsparł się na moim barku i wielkimi oczami zlustrował dach.
- Co teraz Vincent..? - mówił cicho, jakby bał się, że każde głośniej wypowiedziane słowo może wywołać upadek konstrukcji piętrzącej się za naszymi plecami.
- Nie mam pojęcia... naprawdę nie mam pojęcia! - syknąłem i ująłem się dłońmi za twarz. Rick, gdzie ty jesteś?! Zaraz wpadną tu agenci, po Caroline przepadł ślad a za kilka chwil pojawić się mogą śmigłowce. - To nie tak miało być!
    Czułem narastającą w gardle panikę, niemalże zachłysnąłem się powietrzem. Adrien osunął się na kolana, a ja stałem w miejscu i nie potrafiłem pojąć co się dzieje i ile jeszcze będzie trwał ten koszmar. Wejście na dach rozbrzmiało stukotem obcasów, FBI jest już tutaj...
Ostatnim porywem swej wewnętrznej siły stanąłem przodem do drzwi, zasłaniając tym samym Adriena i ścisnąłem przed sobą kolbę kolta.
Stalowa blacha otworzyła się z hukiem, ciężki but rozpruł powietrze. Odbezpieczyłem broń, tym razem pełen przerażenia i mokrymi od potu palcami ledwie natrafiałem na spust. Bałem się strzelić ponownie. Byłem tak strasznie przerażony...
    W przejściu stał agent. Nie ruszał się, po prostu stał przed nami, ramiona miał opuszczone, a jego broń smętnie zwisała z korpusu, Lufa drżała w moich dłoniach, w oczy paliły łzy. Nie chcę... Odwróciłem głowę gotów by oddać strzał, ale o dziwo jakiś ruch przykuł moją uwagę. Zmusiłem się by spojrzeć w stronę mężczyzny. Stał całkiem bezwładnie i to nie bez powodu; szczupłe, kobiece palce przemknęły tuż przy jego gardle, a rażące oczy słoneczne promienie zalśniły w trzymanym przez nie ostrzu. Pojawiło się nagie ramie, które niczym torpeda rozszarpało kominiarkę agenta, a z odsłoniętej szyi chlusnęła czerwona posoka. Otworzyłem usta, a pistolet wypadł mi z rąk. W tej samej chwili na brukowany dach zwaliło się broczące krwią ciało, tym samym odsłaniając postać stojąca w drzwiach.
Kilka zaschniętych kropel zdobiło policzek Caroline, miała brudną twarz, a z rany na obojczyku obficie sączyła się krew tym samym plamiąc dekold potarganej koszulki moro.
Krótkie shorty dawniej w barwie jasnego jeansu teraz były niemalże ciemnogranatowe. Nie trzeba dużo myśleć by wiedzieć jaka substancja tak zabarwiła lewą nogawkę. Kobieta wystąpiła do przodu, a jej długie nogi lśniły od potu. Zauważyłem karmazynową smugę przecinającą  łydkę, na potężnym, bordowym glanie widniała niemalże czarna plama. Pokonała dzielącą nas odległość w zaledwie kilku krokach, jej splątane włosy powiewały na wietrze, a trzymana ostrzem w dół maczeta sunęła krańcem ostrza po powierzchni dachu.
Choć oczy mogły mnie mylić, zdawało mi się, że nóż jest tak ostry iż przy zetknięciu z podłożem na boki umykały złote iskierki.
Stanęła tuż obok i bez słowa wpatrzyła się w niebo.
- Caro... - zacząłem, ale gdy dopadło mnie jej grzmiące spojrzenie momentalnie zamilkłem.
- Jeśli myślicie, że to co spotkało was na klatce schodowej było straszne, to teraz przeżyjecie prawdziwe piekło. Śmigłowce okrążały dzielnice, mogą wyłonić się dosłownie zewsząd. W środku jest jeden pilot i działa maszynowe. Uda mi się je zdjąć tylko przy użyciu mocy, ale musicie liczyć się z tym, że ze środka może wyskoczyć więcej niż jeden żołnierz.
Wadą tych samolotów jest to, że nie mieszczą więcej niż czworo ludzi także powinnam sobie poradzić. Nie lubię gdy jakieś dzieciaki plączą mi się pod nogami więc lepiej będzie jeśli ukryjecie się w stelażu wieży.
Vincent, używaj glocka aby mnie osłaniać gdy będę zajmować się śmigłowcami. Kolta daj blondasowi, niech strzela do każdego kto się do was zbliży. - Caroline wyciągnęła zza pasa spluwę, która wyglądała mi na znane z filmów Magnum.
    Wystąpiła krok do przodu, przesunęła zapadkę i trzymając broń oburącz przy udzie lustrowała niebo.
Mój umysł automatycznie zapamiętywał każde jej słowo, ale prawdę mówiąc skupiony byłem tylko na jednym. Dołączyłem do niej z glockiem w dłoni i pozwalając aby mocny wiatr zmierzwił włosy opanowałem głos.
- Radża... gdzie jest Patrick?
Westchnęła cicho, a jej oddech porwał wicher. Patrząc w przestrzeń wzruszyła łagodnie ramionami, a ja po raz pierwszy odkąd poznałem tą kobietę usłyszałem diametralną zmianę w jej głosie.
- Nie ma go tutaj. Pomyliłam się Vincent, jego tu nie ma. Niepotrzebnie się narażaliśmy. - pokręciła głową, a gniewny, złowrogi ton zniknął. Teraz mówiła do mnie zmęczona i przejęta dziewczyna, która podobnie jak ja bała się o swojego... no właśnie, o kogo?
- Ty i Rick - zacząłem - nie byliście wrogami, prawda? Od walki w zaułku, kiedy on zjawił się aby uratować mnie i Adriena nie mieliście zamiaru wyrządzić sobie krzywdy, wasza walka była... wyreżyserowana. Cała ta nienawiść w hotelu... to także była gra. Zorientowałem się, że coś jest nie tak po walce Patricka z Andrew'em, tamtego dnia na dachu opatrywałaś jego rany... widziałem was gdy chciałem przynieść mu jakieś przeciwbólowe leki. Kilka razy bywałaś w jego pokoju, po tym jak odszedł ty jedna patrzyłaś na tą sytuację ze stoickim spokojem, zupełnie jakbyś wiedziała, że do tego dojdzie. Teraz rozumiem ile on dla ciebie znaczy. Patrick jest twoim...
- Bratem. - odrzekła i zwróciła twarz w moją stronę. Mimowolnie otworzyłem usta, żołądek ścisnął się ze stresu, a siła wiatru wywołała wypieki na twarzy. Oczy Caroline płonęły smutkiem, wargi zaciskała w wąską linię, ale z jej oblicza wyparowała nienawiść. - Wiem jak to absurdalnie zabrzmi, ale choć nie jesteśmy biologicznym rodzeństwem, to w naszych żyłach płynie ta sama krew. Na rok przed jego śmiercią przeżyłam... poważny wypadek, w rezultacie którego straciłam prawie połowę krwi. Mieliśmy tą samą grupę, o czym wiedzieliśmy bo w młodości zrobiłam to samo dla niego ratując go od pewnej śmierci. Wiesz, że serce działa jak pompa i gdy do organizmu dostaną się nowe krwinki ono zaczyna wytwarzać im podobne komórki, dlatego gdy doszło do transfuzji wyniki w laboratorium wykazały połowiczną ilość mojej krwi w jego organizmie, dlatego nie było obaw, że nie przyjmie się u mnie... Po zabiegu przez długi czas zbierałam się by to sprawdzić, ale w końcu oddałam próbki do analizy. Nie zdążyłam ich odebrać bo wtedy, wtedy ta... - Caroline opuściła głowę i gwałtownie wytarła nos ręką. Nie wiedziałem czy płacze, ale sam fakt, że otwiera się i to przede mną sprawił, że natychmiast pokonałem wewnętrzny lęk i łagodnie położyłem dłoń na jej ramieniu. Poderwała brodę do góry i spojrzała na mnie przejętymi ze wzruszenia, burgundowymi oczami.
- Zastrzelono go. Gdy zmarł cały mój świat się zawalił, rozumiesz Vincent? Jedyne co trzymało mnie przy życiu to chęć odnalezienia jego mordercy. Przez cały ten czas... Przez cholernie wiele miesięcy odpowiedź miałam tuż pod nosem i nie potrafiłam jej dostrzec! Przez rok robiłam co się dało by go pomścić, aż w końcu, pod sam koniec mojego życia zewsząd zaczęły napływać informacje, jakoby Rick żył i wciąż siedział w interesie. Dopiero później dowiedziałam się o świecie Wędrowców i wszystko stało się jasne. Gdy zabito i mnie, sześć długich lat spędziłam na szukaniu go. Byłam wszędzie tam gdzie wydawało mi się, że mogę go odnaleźć... Meksyk, Kanada, Rosja, Ukraina, Afganistan i Dubaj! Przechodziłam akurat odprawę w oczekiwaniu na samolot do Seattle gdy stary przyjaciel zadzwonił do mnie i opowiedział mi o pewnym bardzo wpływowym człowieku wybierającym się na grób Patricka...
Wróciłam do Ameryki jeszcze tego samego dnia. Dzięki współpracy z tym człowiekiem dowiedziałam się gdzie go znajdę. Cholera, Vincent! - krzyknęła łapiąc mnie za nadgarstek - Wyobraź sobie jak wściekła byłam gdy dowiedziałam się, że ten stary koń nawet nie opuścił naszego rodzinnego miasta! Sześć lat w nieustannym ruchu, a on siedział w Nowym Yorku, most czy dwa ode mnie! Ale było coś jeszcze... choć najpierw chciałam go zabić, oberwać ze skóry za to jak mnie potraktował, to w głębi duszy wciąż go kochałam... W końcu wychowywaliśmy się razem od małego, to on nauczył mnie wszystkiego co sama umiem, ale to długa historia, Gdy znalazłam w aktach wyniki analizy i odkryłam, że w kartotekach figuruje nasze fizyczne pokrewieństwo spowodowane powstaniem wspólnej krwi, zapragnęłam aby się o tym dowiedział... Chciałam, aby po tylu latach nazwał mnie siostrą bez żadnej przesady i bez krztyny kłamstwa! W końcu byliśmy prawdziwą rodziną... ale do tej pory nie udało mi się znaleźć odpowiedniego momentu by mu o tym opowiedzieć... Dlatego gdy zniknął zaczęłam bać się, że już nigdy nie wyznam mu prawdy. Nie wiem gdzie jest i co się z nim dzieje, ale muszę go znaleźć za wszelką cenę. Po prostu...
- Caroline? - wyprostowałem się przerywając jej zatrważającą opowieść. - Wierzę ci. Wierzę w prawdziwość historii o waszej wspólnej krwi bo sam miesiącami leżałem przykuty do szpitalnego łóżka, ale nawet gdybyś nie była jego prawdziwą siostrą, to wierzę w twoją miłość do niego, bo... choć pewnie mi nie uwierzysz, ja również kocham go jak brata. Jest dla mnie najważniejszy, to mój najlepszy przyjaciel, nie wiem jak mogłem w to choć na moment zwątpić... Nie mam pojęcia dlaczego odszedł, ale podejrzewam, że kryję się za tym coś więcej. Dlatego błagam... nie próbuj więcej mnie odtrącać. W przeciwieństwie do mnie jesteś silna, ale nawet ktoś tak silny jak ty nie poradzi sobie walcząc w pojedynkę przeciw całemu światu. Znajdziemy go, obiecuję. Chociaż spróbuj mi zaufać, a przysięgam, że cię nie zawiodę...
Radża wyciągnęła szyję, a złote promienie słońca rozświetliły aureolę włosów okalającą jej pociągłą twarz o wyrazistych rysach, które czyniły ją piękną. Czerwone tęczówki błyszczały odnajdując nową siłę i nadzieję. Jej pełne, karmazynowe wargi zadrżały gdy ścisnęła mnie za dłoń. Ująłem jej drugą rękę i stojąc w promieniach południowego słońca, choć na chwilę odrzuciłem wszelkie obawy.
- Spróbuję Vin. - skinęła głową i ledwie zauważalnym gestem złączyła stopy. Znałem ten gest, a po następnie wiedziałem, że oboje go potrzebujemy. Dla otuchy, serdeczności i przypieczętowania nowej relacji, jaka zdążyła zrodzić się w ten upalny, spływający szkarłatem dzień. Puściłem jej dłonie tylko po to by przenieść uścisk na wysokość jej łokci, po czym wciąż wpatrując się w te ogromne, równie zmęczone co moje oczy przysunąłem się o jeden, tak niewielki krok i...
- Na ziemię! - krzyk Adriena rozległ się na sekundę przed tym, jak tuż naprzeciwko nas z donośnym hukiem przecinających powietrze skrzydeł pojawił się ustawiony frontem, przeraźliwie wielki, czarny śmigłowiec.
Silne ramiona Rad pchnęły mnie na ziemię z taką siłą, że przesunąłem się po bruku o dobre kilkadziesiąt centymetrów, boleśnie raniąc plecy.                
    Skrzywiłem się i zmrużyłem oczy szukając klęczącego u podnóża wieży Adriena. Radża złapała zsuwającą się z krawędzi dachu broń w ostatniej chwili, uklękła i nie czekając celowała w sam środek ciemnej szyby samolotu.
Furkot śmigieł przez chwilę rozbrzmiewał najgłośniej, ale w ułamku sekundy zastąpił go przerażający huk całych serii wystrzałów. Umieszczone po bokach kabiny karabiny wystrzeliły, pociski łopotały w powietrze, nie były jednak wycelowane w żadne z nas... Co więcej, widząc je przed sobą wyraźnie dostrzegałem, że są to zwykłe naboje, nie te stworzone w celu unicestwiania dusz.
Strzały Radży sprawiły, że całą szybę przyozdobiła siatka pęknięć, ale było coś jeszcze. W tym nieustającym gradzie ostrzału działo się coś więcej. Otworzyłem szerzej oczy i rzuciłem się do przodu, lądując na czworaka w kilka metrów od francuza.
To prawda, pociski nie były wycelowane w nas. Stalowy stelaż zazgrzytał, chciałem podnieść się, ale przeciążone nogi odmówiły posłuszeństwa. Wyciągnąłem rękę w kierunku blondyna, Rad posłała nam jedno, pełne przerażenia spojrzenie. Pociski uderzały dalej.
- Adrien! Uciekaj! - wrzasnąłem usiłując przekrzyczeć huk wystrzału. Niebieskie oczy zwróciły się ku mnie, szczupłe ramiona sięgnęły w moją stronę w geście rozpaczliwej próby ratunku. Nim chłopak zdążył wykrzyczeć moje imię, a grube i lśniące łzy popędziły po jego pociskach, pojedynczy pocisk trafił go w łydkę, powalając go u podnóża wieży.
Krew była wszędzie, płacz i krzyk przebijał ponad wszelkimi dźwiękami. Adrenalina ożyła, wyciągnąłem się jak długi próbując wstać i wówczas coś przygwoździło mnie do ziemi. Szloch wstrząsnął mą piersią, łzy przesłoniły widok i tylko te niewinne, błękitne oczy, których spojrzenie na moment skrzyżował się z moim wydawały się mieć jakiekolwiek znaczenie.
- Adrien, nie! - krzyknąłem, ale każde następne słowo zostało zagłuszone przez kilka ton metalu, który przestrzelony w połowie ze straszliwym piskiem runął tuż nad naszymi głowami.


                                   CDN~

2 komentarze:

  1. W takich momentach się nie kończy! >.< Jesteś zła jak Polsat T_T albo nawet gorzej, Twoje przerwy trwają po tydzień czy dwa :'D
    Chce kolejną część ;_; Now :c No i mój odpis też XD

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałem to opowiadanie sześć do dziesięciu razy (naprawdę nie pamiętam ile w końcu xd), ale to co z niego wyniosłem wymaga dłuższego opisu:
    Po pierwsze; diametralne zmiany zachowania Vincenta. Na początku widzimy go wystraszonego, niepewnego i jednocześnie świadomego jak wielkie jest brzemię Przywódcy. Vin jak sam zauważa ma ochotę uciec, rozgląda się na boki i jest przerażony.
    W chwili gdy wypadają z ciężarówki jego umysł trzeźwieje, a on sam skupia się na zadaniu jakim jest dotarcie na dach. Bardzo ważne są tutaj pojawiające się słowa Patricka, które w znacznym stopniu motywują koszykarza.
    W trakcie szaleńczego biegu na szczyt w Vinie zachodzi reakcja, powiedziałbym, szokowa - miłość do członków Wędrowców przeradza się w determinację i chęć odniesienia zwycięstwa, widzimy siłę Vincenta i jednocześnie cały czas możemy patrzeć jak pilnuje Adriena.
    Po upadku chłopaka, gdy Vincent zostaje przyparty do muru i musi strzelać aby ratować siebie, i towarzysza pojawia się coś zupełnie nowego, jakieś cechy osobowości, której do tej pory nie widzieliśmy w naszym Przywódcy, ale to tylko umacnia czytelnika w przekonaniu, że w kryzysowej sytuacji, nawet ktoś potulny jak baranek może nagle stać się bezwzględny. Kolejna retrospekcja i znów Vin ratuje sytuację z pomocą słów "białowłosego gangstera", ah, idealnie ujęte.
    Po drugie: Wielowątkowość tego opowiadania jest co najmniej zaskakująca. Trzeba się skupić aby wyłapać wszystkie małe fakty potrzebne do dalszego zrozumienia historii.
    Nowe wątki to: hala treningowa położona w podziemiach hotelu, na której Rick szkolił Vina. Tu rodzą się pytania: w jakim celu powstała ta sala? I dlaczego Vincent wziął udział w szkoleniu mającym na celu umiejętność uśmiercania żywych, a także unikania śmierci za wszelką cenę.
    Kolejnym jest z pewnością przeszłość Vincenta. Już w serii pisanej przez Vi z Nehemią nadarzają się momenty, kiedy Przywódca nawiązuje do jakichś 'mrocznych' stron swej historii. Najpierw zaułki, później 'sztuczny uśmiech', a teraz Vincent przeraża nas zdaniem "przecież znam prawdę o sobie" oraz zwrotem "Trafiłem. Tak jak kiedyś" co ewidentnie wskazuje na bolesny fakt, jakoby Vin z bronią tańczył nie po raz pierwszy. Osobiście wyczekuję momentu wyjawienia mrocznych sekretów Vincenta z zapartym tchem ^<^.
    Trzeci, końcowy wątek to szok dla każdego z nas. Mianowicie?
    Opowieść Caroline. Muszę przyznać, że otworzyłem szerzej oczy na wieść o ich pokrewieństwie. Postać Radży jest niezwykle ciekawa, tu nie chyba nikt nie ma wątpliwości, ale jej 'wypadek' oraz zwrot 'w młodości uratowałam go od śmierci' (mowa o Ricku) nakazują skupić większą uwagę na postaci kobiety jak i naszego uwielbianego gangstera.
    To, że Caro otwiera się przed Vinem nie jest przesadzone i za to należą się oklaski - jej reakcje i postęp w opowieści są wybuchowe, impulsywne i szczere.
    No i po trzecie: doskonale zbudowane napięcie, a także gorąca atmosfera w samej końcówce.
    Nie dość, że autorka opowiadania zaskakuje nas co drugi krok i nie pozwala oderwać oka od dalszej lektury, to jeszcze wprawia w szok i niepewność: co z Adrienem? Czy przeżyje? Jak Caroline rozprawi się ze śmigłowcami? Czy Vincent jest ranny? No i czy w końcu ujrzymy Patricka?
    Pytania piętrzą się, a akcja wprawia w trwogę co jest efektem godnym pozazdroszczenia ^^

    Osobiście wspomnę jeszcze, że temperatura podskoczyła o kilka stopni od momentu, gdy Caroline złączyła stopy, a Vincent złapał ją za ramiona. To sprytny zwód czy też tych dwoje zobaczymy stojących ramię w ramię nie jeden raz?
    Co by się nie działo, wrażenie wywarto na mnie ogromne!

    Ps.
    W trakcie przesmykiwania wzrokiem po tych "trzech kropkach" (cokolwiek miały znaczyć) w chwili wystrzału bałem się, że to agent strzelił pierwszy i pocisk trafi Vincenta! Oj Mist, grasz nam na nosach! XD

    ~ Dan

    OdpowiedzUsuń