czwartek, 17 sierpnia 2017

Shirley

       Lipcowe poranki są naprawdę urocze. Jasne, wszystkie mają w sobie jakieś piękno - blask wschodzącego, styczniowego czy też grudniowego słońca, pięknie odbija się od śniegu czy lodu, majowe promienie oświetlają budzącą się do życia przyrodę, a listopadowe przemykają się przez liście w wielorakich, ciepłych kolorach, jakby bawiąc się w malarza.
Ja jednak kochałam szczególnie te lipcowe. Doskonale pamiętałam ten, w którym na świat przyszła Lily. Był bardzo podobny do tego, przyjemny, zapowiadający nadejście nowego, równie cudownego dnia. Natasza spała na łóżku obok, a jej równy, cichy oddech, wypełniał ciszę, która często przeszkadzała mi wcześniej o tak wczesnych godzinach - jako posiadaczka licznego rodzeństwa, przywykłam do tego, że gdy rano się budzę, szczególnie po całonocnym maratonie filmów i historii opowiadanych przez Daisia, słyszę wokół siebie pochrapywania, oddechy i szmer pościeli.
Przez chwilę rozważałam, czy może nie obudzić dziewczyny - żal robiło mi się na myśl, że można by przegapić tak wspaniałe rozpoczęcie dnia! Zaraz jednak odrzuciłam ten pomysł - dziewczyna wczoraj wróciła dość późno i zapewne trochę minie, zanim się obudzi, tym bardziej, że ostatnio chodziła niewyspana. Lepiej dać jej zregenerować siły.
        Zadarłam więc głowę do góry i oparłam dłonie o parapet, z rozkoszą obserwując, jak granat nieba powoli przechodzi w karmazyn. Pojedyncze promienie właśnie zaczynały wychodzić zza wysokich budynków. Brakowało tylko świergotu ptaków i świeżego, porannego powietrza. Wyciągnęłam palce, by zamaszyście otworzyć na oścież okiennice, ale zaraz też się powstrzymałam - chrzęst ram mógłby obudzić moją współlokatorkę. Zatem możliwie cicho, stąpając na palcach i omijając skrzypiące płytki, pokonałam drogę do swojego łózka, narzucając na nagie ramiona jakąś chustę. Włożyłam też jakieś trampki na nogi, zawiązałam kilkoma szybkimi ruchami i wyszłam z pokoju, starając się chodzić w stylu ninja, zupełnie jak wtedy, gdy razem z Shinem schodziliśmy do kuchni po jakąś czekoladę. Na moją twarz wpełzł nostalgiczny uśmiech. Tęsknię za tamtymi dniami.
Nacisnęłam klamkę i wolno otworzyłam drzwi. Wymknęłam się cicho, możliwie cicho zamykając je znowu za sobą. Westchnęłam cicho, gdy byłam już na korytarzu, o tej porze świecącym pustkami. Wątpię, abym teraz tu kogoś spotkała. Ruszyłam zatem na wyższe kondygnacje, aż dotarłam do schodów pożarowych - tam ostrożnie weszłam na pierwszy stopień, krzywiąc się, gdy usłyszałam głośne, przenikliwe skrzypienie. Mam nadzieję, że nie postawię całego hotelu na nogi ani nic. Trzymając się zatem barierki, ruszyłam w górę - gdy zaś dotarłam już na sam szczyt, uniosłam ciężką klapę i szybkim ruchem podniosłam ją jeszcze wyżej, by móc się pod nią prześlizgnąć. Gdy już kucałam na górze, o mało co nie wypuściłam jej z rąk - co zapewne wiązałoby się z katastrofą, bo nieco zardzewiała, ciężka blacha, zapewne wywołałaby rumor, jaki obudziłby nawet największych śpiochów.
Wstałam. Uniosłam głowę w górę, rozkoszując się widokiem pięknego, czystego nieba. Kochałam wchodzić tutaj na dach, chociaż nie miałam jeszcze za wiele okazji, by tu być. Ale stanowił doskonałe miejsce na obserwację wschodów słońca, szczególnie tak pięknych, jak dzisiejszy.
Wtem jednak, na drugim końcu dachu, dostrzegłam jakąś sylwetkę. Zaskoczona, podeszłam bliżej, delikatnie klepiąc nieznajomą osobę w ramię.
- Ranny ptaszek? - uniosłam brwi, uśmiechając się z rozbawieniem. - Widzę, że nie tylko mnie zauroczył wschód słońca. Piękny, prawda?
Ostatnie zdanie wyszeptałam miękko, wpatrując się w coraz wyraźniejszą tarczę słońca.
                                             Ktoś?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz