czwartek, 29 czerwca 2017

Karo - CD. Historii Si

— Nazywam się Si. I właśnie to odróżnia mnie od reszty ludzi. — Nie mam pojęcia, jak wielka siła musiałaby istnieć, aby powstrzymać mnie przed wydanym, chociaż i tak już przyciszonym parsknięciem śmiechu. Kiedy już jednak wyszło na zewnątrz, opanowałam je niemal od razu.
— Imię oznaczające Krzem nie daje Ci jeszcze nadprogramowych uprawnień do rozporządzania cudzym życiem — odparłam, przybierając najpoważniejszy ton głosu, jaki tylko byłam w stanie. Nie chodziło o to, że nazwa, którą przedstawił się chłopak była śmieszna, co to, to nie. Po prostu nie mogłam uwierzyć, że coś takiego mogło być dla niego jakimkolwiek argumentem. Nie wierzyłam, że coś takiego może być dla kogokolwiek argumentem.
Jasny gwint, jakie to ma znaczenie, jak się nazywa? Byle Zbyszek, Grażyna czy Krystyna byłaby w stanie wymordować otoczenie, o ile ktoś nie władowałby jej kuli w plecy, lub nie przyiwanił paralizatorem w trakcie. Nic mu to nie dawało.
— Nie rozumiesz — prychnął. Coś w jego głosie było jednak zbyt spokojne. — Jesteś zbyt wielką ignorantką, aby zrozumieć, krasnalu. — Westchnęłam cicho.
— Może masz rację — powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy. Nie należało to do najłatwiejszych, zważywszy, że był o wiele wyższy, a do tego stał niewyobrażalnie blisko — faktycznie nie jestem w stanie tego zrozumieć. Dla mnie to, co odpierdalasz jest po prostu kurwa chore — odparłam, nie dbając o słownictwo, a następnie robiąc krok w tył — dlatego nie licz na wyrazy wdzięczności z mojej strony. — Widziałam, po wyrazie jego twarzy, że mu się to nie podoba. Jakby namyślał się, czy na pewno zasłużyłam na to jachże opiekuńcze opatrzenie ran. Jakby zastanawiał się, czy nie prowokuję do do drugiej rundy. Może faktycznie to robiłam. Może chętnie pokazałabym mu, że nie tylko on potrafi kogoś zranić. Nie była to wcale zła wizja. O ile oczywiście byłabym w stanie, a głos w głowie nazywany także Molly, podpowiadał mi, że mogłabym nie być, chętnie wytarłabym nim podłogę. Hej, co jak co, ale wraz z Natalie mamy problemy, jeśli chodzi o odkurzanie tego miejsca. Przez chwilę milczeliśmy.
— Jeśli wszystko już mamy wyjaśnione, a Ty spłaciłeś swój cholerny dług moralny, to weź tą swoją gumkę i kulturalnie wyjdź — powiedziałam, rozpuszczając włosy i podając mu przedmiot, a raczej wciskając go w rękę. Drgnął, zirytowany moim dotykiem. Zdążyłam już zauważyć, że za nim nie przepada.
— Nigdzie nie idę bez podziękowań. Przy okazji mogą być też przeprosiny za liczne naruszanie mojej przestrzeni osobistej — wyrzekł te słowa w ten sposób, jakby naturalnie mu się to należało. Najzwyczajniejsza rzecz na świecie, ot co. Nie zamierzałam jednak walczyć z nim w moim domu.
— I kto to mówi? — Parsknęłam wręcz, przypominając sobie, jak posadził mnie na zlewie i bezapelacyjnie zabrał się do wykonywania “swojej” roboty — nie jestem dzieckiem, umiem się zająć skaleczeniami. Skoro jednak masz aż tak nudne życie, aby czekać tutaj niczym na zbawienie, to nie będę Ci w tym przeszkadzać, o ile nie napaskudzisz na dywan. — Wyminęłam go, po czym zapytałam od niechcenia
 — Herbata? Kawa? — miałam nadzieję, że widząc moje podejście do sytuacji po prostu się znudzi. Może nie zauważył, ale ja też należałam do upartych.

                                   Si? 

środa, 28 czerwca 2017

Patrick - Nie mów nikomu, część 1.

     Wraz z nadejściem północy wyjątkowo powoli zsunąłem nogi z podwyższenia na jakim spoczywał materac, jakby w obawie, że najcichszy szelest zdoła obudzić drzemiącą w salonie Norę. Była to myśl dość irracjonalna i zupełnie zbędna, ponieważ po pierwsze: użycie słowa "drzemać" w przypadku Nory to jak porównać moc silnika tira z fiatem tico, Dziewczyna po ogromnej porcji lodów waniliowych i obejrzeniu jakiejś łzawej banialuki w stylu 'Dirty Dancing' odpłynęła niczym niedźwiedzica na wieść o przyjściu zimy.
Po drugie, nawet gdyby faktycznie się zbudziła to w żaden sposób nie zdołałaby mnie powstrzymać - od trzech dni obserowałem tych gnojów, stopniowo przypominając sobie, co znaczy ponownie działać w terenie. Odnalazłem wzrokiem leżącą na ziemi torbę i podniosłem ją, w dwóch krokach pokonując trawiasty dywan. Położyłem pakunek na blacie i gmerając pośród bluz natrafiłem na kolbę cz. 75. Wyciągnąłem moją odwieczną towarzyszkę i prędko pożałowałem, że w szale pakowania nie wziąłem ze sobą pasa na broń.
      Ze spluwą zatkniętą za spodnie czułem się jak zwykły gówniarz, który chce sobie zwędzić nowy telefon z komisu. Cieszyłem się, że w pokoju nie ma lustra, bo patrząc w nie najpewniej spaliłbym się ze wstydu: niecałe dwa tygodnie temu pozwoliłem, aby niemalże wykończyło mnie dwóch ludzi Franka Hoove'a. Dziś zamierzałem samodzielnie skroić ośmiu i, ha, byłem pewien, że dam sobie radę.
Przez nieszczelne okna mieszkania słyszałem jak potężny wiatr dudni w co popadnie, ale mimo to zignorowałem odpowiedzialną chęć założenia kurtki. Zimne powietrze dobrze robi na umysł, zawsze powtarzałem to Caroline, kiedy mieliśmy po dziesięć lat i znosiliśmy najcięższe mrozy siedząc w pustych kontenerach transportowych.
Przez chwilę miałem prawdziwą ochotę powspominać tamte czasy; wtedy wszyscy patrzyli na mnie jak na jeszcze jedną, zbędną w tym świecie gębę do wykarmienia, który włóczyła się nocami po zaułkach i nie przynosiła żadnego pożytku. Panie i panowie, tak o to ta zbędna gęba zmartwychwstała i dopomina się o swój zgromadzony przez lata majątek oraz słuszny, królewski tytuł.
Jak przez mgłę pamiętałem Erlie'go Arlichmana, który był dzieciakiem tego samego pokroju co ja. Nigdy nie trzymaliśmy razem, choć po kilkunastu latach Erlie zaczął szczerze zazdrościć mi dziesiątek zielonych, które wylatywały mi z kieszeni gdy kroczyłem po ulicy z AK47 przewieszonym przez ramię, paląc jedno z najdroższych włoskich cygar. Z tego co pamiętam, on też był gangsterem. A raczej zwykłą szlają, bo dumny naród gangsterów nigdy nie nazywał tym mianem chłopców, którzy nocami biegali po ulicach strzelając z glocków w samochody i strasząc sprężynówkami przechodzące uliczką staruszki.
     Dla zwykłego przechodnia, który nocą widzi grupę czarnoskórych dzieciaków jarających jointa przy zaułku najlepszym wyjściem wydaje się być przejście na drugą stronę ulicy w celu uniknięcia tych, pożal się Boże, "gangsterów".
Tymczasem gangster, to ktoś więcej niż uliczny rozrabiaka, który za dziesięć dolców zastrzeli każdy ruszający się obiekt. Gangster, to człowiek, który ma w życiu jakiś cel. Niektórzy ćpią i jarają, ale to nie zmienia faktu, że są ludźmi interesu - sprytnie kalkulują, czy w ogóle opłaca im się brać kogoś na cel. Poza tym zwykle roszczą sobie troszeczkę więcej niż dziesięć dolców i, Chryste Panie! Nie noszą tych cholernych sprężynowych noży! Trzymają się w grupach, dbają o swoich, choć przeważnie ta wzajemna obrona trwa do chwili, gdy staniesz się dnia nich niewygodny.
Gangi to niezły początek, potem można sobie trochę przyskrobać na deall'erce, ale największego farta masz wtedy, gdy zainteresuje się tobą mafia.
Mafiozi potrzebują ludzi, którzy zrobią dla nich absolutnie wszystko - chociażby oberwą ze skóry i wysmarują solą prezydenta. Normalny dzieciak uznałby, że to dla niego za dużo, że nie da rady, że odpuszcza. Ale szefowie nie lubią tego typu odpowiedzi. Jeśli jesteś głupi i chcesz wziąć ich na litość, używając przykładowo zwrotu "mam rodzinę", to właśnie ją straciłeś. Sayonara, możesz spodziewać się, że gdy tylko wrócisz do domu, twojej żonki i dzieciaków już tam nie będzie. Wtedy dopiero masz wybór: skoro straciłeś to, co było da ciebie najcenniejsze to bierz tą robotę, albo skończysz równie marnie co ukochana rodzina. Właśnie taki los spotkał Erlie'go.
Czarnego zazdrośnika, który raz spróbował świsnąć mi trochę kasy. Ktoś powiedziałby: "Rany, Rick. Śpisz na tysiącach, co ci szkodzi, jak sobie taki czarnuch zwędzi kilka stówek?".
Szczerze powiedziawszy? Absolutnie nic. Jak dla mnie, taki przykładowy Erlie mógł podkręcić mi nawet dziesięć koła i nawet bym nie pożałował, bo za miesiąc wkręciłbym się w przekręt szacowany na miliony. Problem w tym, że jeśli zwykły pies z ulicy może sobie coś wziąć, to dlaczego inni mieliby być gorsi?
Tamtego dnia uczciwie zaproponowalem mu układ. Siedziałem za dębowym biurkiem, w moim szytym na miarę garniturze od Armaniego. Z osobistymi pozdrowieniami.
     To było chyba w biurze na dwudziestym piątym piętrze przy Avenue.
Żeby było jasne: Park Avenue to jedna z najdroższych dzielnic w Nowym Yorku, wynajęcie w nim lokalu to dziesiątki tysięcy.
Ja miałem całe trzy piętra do swojej dyspozycji, w dodatku posiadałem najlepszy apartament w wierzowcu, z ogromną, przeszkloną ścianą, dzięki której na wyłączność mogłem podziwiać uroki Central Parku i reszty centrum. W rzeźbionym barku czekały najdroższe koniaki i ta niesamowita, dziesięcioletnia whisky. Na świecie jest pełno bogatszych ludzi, nie ukrywam. Ale ja miałem wówczas osiemnaście lat. Wybiłem się ponad inne głąby z podziemia i ustawiłem tak, że całe jedenaście dzielnic Manhattanu nie kichnęło, dopóki na to nie pozwoliłem.
Miałem piękną, czerwoną wykładzinę, którą wyłożono cały hall i mój gabinet. Nigdy się z nią nie rozstałem, bo gdy tylko wykitowałem, zrobiłem co się tylko możliwe by ją odzyskać - udało się. Teraz Vincent i reszta martwej zgrai mogła sobie po niej pochodzić podróżując korytarzami hotelu.
Przyprowadzili go do mnie w stanie zgoła odrażającym - miał na sobie białą, siatkową koszulkę splamioną krwią, jego dres był dziurawy a z czarnej czaszki spływało kilka strug krwi.
- Kto wypierze wykładzinę? - zapytałem, gdy rzucili go na kolana i zdjąłem nogi z blatu biurka.
Jak dziś pamiętam, że tametgo dnia włączony był wiatrak. To był środek czerwca czy jakoś tak. Erlie niemal natychmiast zaczął się tłumaczyć. Słuchałem go z nieskrywanym zainteresowaniem. To takie satysfakcjonujące, posłuchać o nieudanym życiu dawnego kolegi, który sądził, że skończysz tak samo jak on. Ba! Myślał, że będzie od ciebie lepszy, a tu proszę. Kto dojechał kogo?
- To nie zmienia faktu, że chciałeś przywłaszczyć sobie moje pieniądze. - splotłem dłonie na dębie, jak filmowy dyrektor wołający na pogadankę niereformowalnego ucznia.
- Rick! - jęknął niemalże błagalnie. Miał ten ochydny, slumsowki akcent. Nie żeby coś, ale ja też go kiedyś miałem, zanim poznałem cztery inne języki i wyniosłem się z brudnej ulicy do strzeżonego apartamentu.
- A, a, a. - pogroziłem mu palcem. - Tu nazywają mnie Plague. Zapamiętaj.
- Dobrze, Plague? - ponownie usłyszałem błagalną nutę. - To były tylko cztery stówki, kasa wydawała się być łatwa. Mam chorą siostrę i nie kiram na leki!
Kiram? Czy on znał znaczenie tego słowa? Najwidoczniej nie, bo kiranie oznaczało ćpanie poprzez wdychanie halucynogennych oparów, lub ewentualnie uciekanie skądś. Skończony imbecyl.
- Na co choruje siostra? - zapytałem chwilę później, a jego twarz wykrzywiła się w grymasie nagłego niezadowolenia.
Widać było, że chce pyskować. Że ma ochotę rzucić mięsem i kazać mi się nie wpieprzać w nieswoje sprawy. Posłałem mu ostrzegawcze spojrzenie. Najwidoczniej wolał nie ryzykować, bo odwrócił wzrok i z westchnieniem przyznał:
- Stwierdzono u niej AIDS.
Wówczas parsknąłem śmiechem. Leki na AIDS?! Czy on robił sobie ze mnie jaja?
- Jesteś z ulicy, nie? - uśmiechnąłem sie ponad światłem mosiężnej lampy. - Widać siostrzyczka idzie w twoje ślady.
    Oczywiście zrozumiał. Trafiłem prosto w duszę. Momentalnie zerwał się z ziemi i rzucił na mnie. Widziałem, jak drgają ramiona moich potężnych goryli, ale powstrzymałem ich karcącym spojrzeniem. Gdy tylko rozpędzony Erlie dotarł do krawędzi biurka, odbiłem się od podłogi i wspierając na prawym ramieniu, kopnąłem go obunóż w szczękę, łamiąc mu ją i posyłając z powrotem na ziemię. Wyszedłem zza siedziska i nachyliłem się nad jęczącym chłopakiem.
- Strasznie niewychowany jesteś. Skończyłeś w ogóle podstawówkę?
Coś wymamrotał, ale to nie było ważne. Była rzecz do zrobienia, a ja w tym czasie miałem wystawę w Virgini Północnej.
- Erlie. Dam ci te cztery stówy. Ba! Dołożę trzy razy tyle, na całą tą twoją siostrę, o ile zgodzisz się coś dla mnie zrobić. - poruszył wymownie pogruchotaną szczęką. Nagle zrobił się dużo mniej gadatliwy, więc kontynowałem. - W sobotę do miasta przyjedzie kandydat na senatora, Bradley Cross. Niestety, na tą posadę ma zadatki inny człowiek, mój serdeczny przyjaciel. - nie wyjawiłem mu, że tym 'przyjacielem' był Henry Hoove.
Ah, czasy, gdy polowałem na Crossa... całkiem niepotrzebne zajścia i za dużo fatygi. Teraz żyło (albo właśnie: nie żyło) mi się z nim całkiem dobrze.
- Chciałbym, żebyś go odrobinę... postraszył. No wiesz, strzelisz mu w kolano, przetniesz opony i oblejesz kwasem rower jego syna. Jeśli jesteś literatą, możesz napisać jakiś wymowny list z prośbą o wycofanie kandydatury. Jeśli nie, trudno. Podejrzewam, że zrozumie.
Nie musiałem długo czekać na odpowiedź. Erlie podniósł się, wsparł na łokciach i ciężko oparł o frontową część biurka. Otwartymi dłońmi ujął swoją szczęką z dwóch stron i nastawił ją całkiem nieudolnie.
- Nie mogę Ri... - tu złapał spojrzenia goryli - Plague. Mam rodzinę, na pewno mnie wyśledzą. To zbyt niebezpieczne.
     Można sobie wyobrazić, jak postąpiłem dalej. Erlie Arlichman był martwy w niedzielę rano, rozstrzelał go prywatny ochroniach Bradleya Crossa, gdy ten usiłował dźgnąć kandydata we śnie w jego apartamencie. Wówczas dziewiętnastoletni Erlie spoczął w rodzinnym grobie wraz z matką, dwójką starszych braci i... czy kogoś to zdziwi? Chorą na AIDS siostrą.
Mimo, że byłem skuteczny... zajebiście skuteczny, dziś rozegrałbym to zupełnie inaczej. Ale co to znaczyło, cztery życia w tą czy we w tą? Można powiedzieć, że byłem wtedy w trakcie nauki. Szkoliłem się w sztuce rozgrywania sytuacji na swoją korzyść, wykorzystywania ludzi tak, aby nie mieli odwrotu i byli na każde moje skinienie. Całe szczęście, że byłem pojętnym uczniem i szybko nauczyłem się, żeby nie zabijać niepotrzebnie, tak jak w przypadku Erlie'go.
Dzisiejszego wieczora, gdy otworzyłem okno i przeładowałem cz. 75 zrobiło mi się go żal.
Może gdyby nie tknął tych czterystu dolarów, dziś miałby domek z ogródkiem, żonę i dzieci? To wersja dla optymistów. Byłem bardziej skłonny rozważyć teorię, czy przypadkiem już od lat nie byłby martwy, choć oficjalnie nikt nie doniósłby o jego zgonie, bo pośród ulicznych ćpunów i pijaków każdy leżący w rowie trup wygląda tak samo.

~*~

     Miałem rację. Powietrze było ostre, wiatr mocno zacinał, a nocny smog kłuł w nozdrza. W takie noce, gdy było za ciemno aby obserwować jak grube kłęby dymu prześlizgują się po niebie i ten gorzki smak powietrza zdawał się nie mieć naturalnego źródła, momentalnie nienawidziłem oddychać. Chciałem usunąć tą czynność z przymusowych funkcji życiowych, albo chociaż przyodziać jedną z maseczek, jakie często stosowano w Europie. Przykucnąłem na wyłożonym czerwoną dachówką szczycie baru i wyciągnąłem z kieszeni skórzane rękawiczki.
Rzecz banalna, ale dobrze zachowywały ciepło. Dochodziło w pół do pierwszej, a po kokainie ani śladu. Przez chwilę pomyślałem, że może źle zrozumiałem przekaz danych, pomyliłem adresy, lub schrzaniłem cokolwiek innego.
Obserwowałem ulicę w dole, ale poza kilkoma uciekającymi ze śmietnika szczurami nie działo się absolutnie nic. Wiatr dmuchał od północy, a stromy dach był nieosłonięty, więc każdy silniejszy podmuch skubał mój kark, co z czasem zaczęło mnie szczerze irytować.
Gdyby była tu Caroline, pewnie dawno dostałaby białej gorączki - Radża nienawidziła zwlekać. Gdy miała coś do zrobienia, wprost ją nosiło. Chciała wyruszyć i przystąpić do akcji. Gdy się denerwowała, a o to akurat nie trudno, potrafiła narobić takiego zamętu, że absolutnie nikt nie zwróciłby uwagi na araba podkładającego bombę pod Białym Domem. Nerwowo przebierałem palcami. Zimno.
      W końcu usłyszałem trzask drzwi i cofnąłem się w cień. Na uliczkę padło ciepłe, pomarańczowe światło wyrywające się z knajpy. W jego snopie pojawiła się dwójka mężczyzn pchająca ogromny kontener, trzeci przytrzymywał im drzwi. Gdy wyciągnęli skrzynię na bruk, wrota zatrzasnęły się, a uliczka ponownie skąpała się w mroku. Trwało to zaledwie kilka chwil, bo któryś z mężczyzn zapalił ledową świetlówkę wiszącą na jednej z zewnętrznych ścian. Kontener był zasłonięty plandeką, co natychmiast zaleciało mi amatorszczyzną.
Prawdziwy przemyt narkotyków odbywał się zupełnie inaczej niż ukazywały to filmy, w których: ktoś połykał całe saszetki z kilkoma gramami proszku, przewoził samolotem i zwracał na miejscu, ewentualnie wszepiano granulat do operowanego organu. Pic na wodę, nikt normlany tak nie postępuje.
     Przede wszystkim narkotyki najczęściej przewozi się drogą morską, która jest zdecydowanie najbezpieczniejsza i najmniej narażona na jakiekolwiek kontrole. Horrendalne ilości kokainy lub jej brzydkiej siostry można było spokojnie ukryć w pustych nabojach, które przewożono w wielkich skrzyniach, po kilka ton w każdej. Obecnie jednak najpopularniejszą metodą przemytu stanowił przewóz saszetek w kontenerach z podwójnym dnem, gdzie górną część zasypywano węglem lub innymi surowcami naturalnymi, które skutecznie maskowały obecność narkotyków.
Każdego miesiąca po oceanie Spokojnym kursowały ogromne ilości marihuany i kokainy, bo teraz na nie wyrażano największe zapotrzebowanie. Wystarczy sobie wyobrazić, że jeden statek pasażerski potrzebuje do pojedynczego kursu sześć ton węgla.
W każdym z tych kontenerów drugie dno ma cztery metry długości i pół metra wysokości, tymczasem jedna, dziesięciogramowa torebka z kokainą ma grubość może siedmiu centymetrów. Co dopiero gdy w grę wchodzą barki transportowe. Nie trzeba być pierwszej chwały matematykiem, aby oszacować, że miesięcznie pomiędzy kontynentami dokonywano setek transakcji.
Mężczyźni w dole najwyraźniej czekali na kupców, co zgadzałoby się z zasłyszanym przeze mnie planem: tych trzech chciało sprzedać pół tony kokainy czterem innym, obserwować miał ich jeszcze jeden - i to jego obawiałem się najbardziej, bo trudno było mi stwierdzić, czy przypadkiem nie pojawi się na dachu obok, a przede wszystkim nie miałem pojęcia dla kogo pracuje.
W skrócie: obrobić siedmiu podrzędnych typów z ich towaru, wystrzegać się kolesia incognito. Rutynowa akcja, w której poradziliby sobie moi szesnastoletni chłopcy. Gdy o tym pomyślałem, mimowolnie się skrzywiłem. Jeszcze czego, żeby jeden z największych amerykańskich mafiozów musiał się babrać w takiej dziecinadzie. Pół tony to naprawdę mało. W całym przemycie zaintrygowała mnie cena bliska pół miliona dolarów. Na początek właśnie tyle wystarczy, żeby sobie trochę podogadzać.
Osobiście za pół tony dałbym nie więcej niż dwieście tysięcy, no chyba, że była to czysta kokaina, nie skażona absolutnie niczym - a o taką naprawdę trudno. W dwudziestym pierwszym wieku trafić na czysty narkotyk to jak znaleźć na placu zakopaną kość dinozaura. Dopiero w takim wypadku, koka byłaby warta swojej ceny.
Trzech typów zapaliło szlugi i rozpoczęło wyjątkowo głośną konwersację. Profesjonaliści.
- No ile mamy na nich czekać? - powiedział pierwszy. Miał na sobie czapkę i wyglądał na lidera tej pierwszorzędnej grupy.
- No nie wiem. Mija pięć minut, a ja chcę lecieć na fajrant. - był to czarnoskóry mężczyzna.
Jego akcent kojarzył mi się z marokańskim, ale mogłem się mylić.
- No, ale bym się gdzieś wywalił z tą hiszpańską kelnerką. - No, no, no. Widać panowie opanowali działanie monosylab.
Przewróciłem oczami, tracąc chęć na dalsze przysłuchiwanie się ich tępej dyskusji. - No, tego! Idą!
Zerknąłem na wylot uliczki, mimo uszu puszczając kolejne "no". Do zaułka wtoczyło się czterech kolejnych mężczyzn, w tym jeden całkiem rosły i ostro nabity. Przeczesałem wzrokiem najbliższe dachy i balkony. Po gościu incognito ani śladu.
Czterech muchachos powitało swoich monosylabicznych znajomych grubiańskimi pozdrowieniami, zerwało plandekę i głośno wiwatując (mistrzowie dyskrecji) zaczęło przerzucać z miejsca na miejsce coraz większe ilości torebek.
Z tej wysokości nie potrafiłem dostrzec ile towaru znajduje się w kontenerze, ale nie robiło mi to większej różnicy. Wyciągnąłem siedemdziesiątkę piątkę i odciągnąłem ją do prawego ramienia. Ciekawe, czy nadal mam tak dobre oko.
Położyłem się na brzuchu, każdą czynność wykonując bezszelestnie. Kto pierwszy?
Odczekałem krótką chwilę, przekładając lufę przez ramię. Cz. 75 miały to do siebie, że mimo przynależenia do grupy broni krótkodystansowej strzelały wyjątkowo precyzyjnie, o ile trafiły na kogoś, kto umiał nimi pokierować.
Odrzut był niewielki, jak to w przypadku krótkostrzałów, ale mimo to odsunąłem twarz i mrużąc jedno oko skupiłem się na obserwacji ruchów Czapki. Żwawo gestykulował, przedstawiając towar barczystemu w samych superlatywach.
Przez chwilę się wahałem. Nie lepiej będzie strzelić w tego dużego? W przypadku takich rozmiarów mogłem się jednak spodziewać, że pocisk tylko go rozjuszy, poza tym gdy tylko go ujrzałem, zaczęło mnie korcić aby pójść z nim w tan.
Zaczekałem, aż wyciągnie ramię do brutala i wówczas nacisnąłem spust. Rozległ się melodyjny (raz na album muszę mieć to click, click-bang, blow, albo inny dźwięk) świst, huknęło i naraz odległy się donośne krzyki. Czapka ryknął i padł na ziemię, brocząc krwią na trzymane przez siebie saszetki.
- Mamy kreta! - warknął ktoś i wszyscy jak jeden mąż wyciągnęli swoje gnaty. Kilka strzałów padło w moją stronę, ale nikt nie był pewien gdzie się znajduję. Błyskawicznie przewróciłem się na bok i odciągając ponowie broń, strzeliłem po raz drugi trafiając w pierś jednego z przybyłych muchachos.
Brutal dostrzegł mnie i głośno kurwując strzelił. Musiał mieć szczęście, albo niezłe oko, bo pocisk roztrzaskał się tuż pod moim nosem. Zerwałem się na równe nogi i skacząc po usypujących się spod moich nóg dachówkach pognałem w dół dachu. Padły kolejne strzały, niezbyt precyzyjne, ale nie spodziewałem się niczego ponad moje siły.
Naboje przecinały powietrze, raz po raz wprawiając w ruch powietrze wokół mojej głowy.
Gdy dopadłem do krawędzi, rosły muchacho wytknął palec w moją stronę i wydał swym pobratymcom polecenie w języku, którego nie znałem. Wszyscy stłoczyli się wokół kokainy, najbardziej w oczy rzucił mi się mężczyzna w koszuli na ramiączkach, który starał się zastawić swoim ciałem wylot kontenera.
Jaki mężny. Nie było szans, abym zdołał zeskoczyć z tej wysokości na ziemię i się nie połamać, więc idąc na żywioł oderwałem się od dachu i przeleciałem na najbliższy balkon, przez chwilę będąc całkiem odsłoniętym.
       Gdybym sam do siebie strzelał, to w tej chwili byłbym już martwy, ale stojący na ziemi mężczyźni nie należeli do ludzi wyższej rangi. W trakcie, gdy upadłem na jedno kolano, zdzierając materiał spodni o betonowy balkon, obróciłem się przez ramię i strzeliłem w mężczyznę ubranego w koszulę na ramiączkach. Upadając, zachwiałem się lekko i zamiast trafić perfekcyjnie w głowę, pocisk uderzył w krtań. Dałbym sobie cztery punkty na dziesięć, ale liczył się rezultat. Krew trysnęła, a facet ostatnim impulsem spróbował pochwycić się za szyję. Wszyscy spojrzeli jak krew plami ziemię wokół, ktoś kopnął konającego, aby zminimalizować ryzyko zalania kokainy.
Dwóch zdjętych, zostało pięciu plus tajniak. Od pierwszego strzału minęła maksymalnie minuta. Nie zwlekając ani chwili dłużej, dorwałem się do barierki i przewiesiwszy przez nią nogi, opuściłem się na balkon niżej, ponownie zderzając się kolanem z brukiem. Widząc, że zamierzam do nich zejść, panowie zaczęli oszczędzać ogień, a jedynie ruszali się nerwowo, utrudniając obranie celu.
Prychnąłem. W taki sposób to oni zmylą kolesia od monosylab, ale nie mnie.
Zostały mi cztery naboje, zapasowy magazynek w spodniach no i przede wszystkim moja umiejętność zwiększania siły mięśni oraz ten wyrobiony przez lata dryg do zabijania. Przeskoczyłem na bok, a pocisk trafił w stojącą na parapecie doniczkę i rozbił jedocześnie szybę mieszkania za moimi plecami. Z wnętrza dobiegł kobiecy krzyk.
     Szkoda, że nie zobaczyłem kto strzela, bo był to ewidentnie większy kaliber, może nawet czternastka, a nie najpopularniejsze w NY dziewiątki.
Wciskając się w róg balkonu uniknąłem dwóch trafień i celując z góry, zestrzeliłem czarnoskórego mężczyznę z pierwszej trójki. Jego kumpel od monosylab krzyknął coś nieprzyjemnego i otworzył ogień. Z faceta był niezły furiat, bo naboje przecinały powietrze jak nigdy dotąd. Wysokość do ziemi momentalnie się zmniejszyła, więc wykorzystałem moment i zeskoczyłem na ziemię, podkurczając kolana.
W trakcie opadania, nawet się nie poruszyłem. Wszyscy patrzyli jak swobodnie opadam na ziemię. W ostatniej fazie upadku, podkuliłem kark i przechyliłem się, wykonując przewrót przez głowę. Pociski odezwały się ponownie, ale gdy tylko odwinąłem się do klęczącej pozycji, błyskawicznie posłałem do grobu jednego ze stojących najbliżej muchachos. Zostało trzech.
- No co za skurwiel! - odezwał się Monosylaba i odrzucił broń w bok. Brutal i ostatni z jego znajomych spojrzeli po sobie.
Olali monosylabę i rzucili się na kontener, odsuwając leżących towarzyszy. Chcieli od tak po prostu nawiać? O nie.
Poderwałem się z klęczek w idealnym momencie, aby przyjąć na siebie pędzącego niczym byk Monosylabę. Z opentańczym krzykiem złapał mnie w pasie, a jego rozpęd posłał nas na ścianę, w którą uderzyłem głową. Zabolało.
Uniósł pięść i nie przestając krzyczeć, zamachnął się na mnie. Odczekałem sekundę i w chwili, gdy jego kłykcie zmaterializowały się przed moim nosem, schyliłem głowę, do granic możliwości naginając kark. Jego pięść uderzyła w ścianę, a jego wrzask przerodził się w okrzyk bólu. Oszołomiony, złapał się za nadgarstek i cofnął o krok.
- Na przyszłość trzymaj się z dala od hiszpańskich kelnerek. - mruknąłem i wsparwszy się dłońmi na kamienicy, podniosłem nogę i wytężyłem siłę swojej ostatnio nabytej umiejętności.
W wyobrażeniu podkręciłem siłę uderzenia z poziomu 1, przez 2, 3 i 4. Czerwona lampa zapaliła się w mojej głowie.
Kopnąłem w brzuch i wtedy rozległ się potężny trzask, zupełnie jakbym ledwie dotykając go palcami pogruchotał mu mostek. Siła uderzenia posłała go w tył, ale nie tak, jak działo się to zazwyczaj - o dwa, trzy metry. Facet w linii prostej przeciął odległość dziesięciu metrów i łupnął plecami w bruk, gdzieś pośrodku uliczki.
Przyjrzałem się swoim dłoniom. Ta moc była całkiem satysfakcjonująca. Uśmiechnąłem się do siebie, prostując palce w rękawiczkach.
- Niezła rzecz. - powiedziałem do siebie, zupełnie nie czując chłodu.
W praktyce wykorzystywałem tą umiejętność po raz pierwszy i całkiem ciekawiło mnie, czym jeszcze mogę się zaskoczyć.
      Brutal i jego druh uparcie pchali przed siebie kontener, zaledwie jednym spojrzeniem obrzucając połamanego Monosylabę, leżącego w kałuży krwi. Poderwałem się do biegu i poprawiłem uchwyt na cz. 75 i mijając truchło leżącego, dla poprawki strzeliłem w jego intensywnie krwawiący brzuch. Chyba przebiłem mu kopniakiem żołądek i płuca. Co za faza! Jego ciało poruszyło się raptownie, ale już po chwili opadło, zostając gdzieś za moimi plecami.
Jakiś obserwator mógłby uznać, że tylko zmarnowałem nabój, przecież facet i tak był już martwy, ale w gruncie rzeczy właśnie o to chodziło. Zostawiłem sobie jeden pocisk na dwójkę ludzi, a zamierzałem zabić nim tylko jednego. Jak na zawołanie przypomniały mi się słowa Rozalie - 'Twoja próżność kiedyś cię zgubi'.
Nic podobnego, kochanie.
Nie zwalniając w biegu, wyprostowałem rękę z zaciśniętą dłonią i szukając wzrokiem towarzysza brutala. Miałem to szczęście, że pchał wózek od mojej strony i nie wyglądał na zbyt skupionego. Zaraz znikną za rogiem, wtedy nie ustrzelę go tak łatwo. To myśląc, obrócilem się do nich frontem i odpechnąłem na jednej nodze, podkręcając siłę mięśni na 2. Chyba tak to będzie najłatwiej zobrazować. Poleciałem. Po prostu przesunąłem się o kilka metrów w przód, lecąc jakieś półtora metra nad ziemią. To jeden z tych momentów, gdy w filmach akcji czas zwalnia, a główny bohater w locie przeładowuje broń i rozwala jadący samochód. Zrobiłem dokładnie to samo, tylko, że nie celowałem w samochód.
Siedemdziesiątka piątka wystrzeliła, a pocisk trafił w prawy bok mężczyzny, przeciskając się między żebrami i grzęznąc w płucu. Jego ręce oderwały się od pchanego kontenera, z garła wyrwał się charkot i już chwilę później, leżał na brzuchu, a jego plecy na zmianę unosiły się i opadały. Brutal zatrzymał się i spojrzał na współpracownika, a potem na mnie. Akurat zdążyłem wstać z ziemi, na którą upadłem po spektakularnym locie.
- Zabiłeś ich. - powiedział twardo.
- Spostrzegawczy chłopiec. - odpowiedziałem z powagą.
- Zabiłeś szóstkę ludzi. - sprostował. - W pistolecie jest sześć naboi.
- W dodatku umiesz liczyć. - pochwaliłem i rzuciłem broń niedbale za siebie, siląc się na uśmiech. Brutal nie był idiotą, to było pewne. Zostawił kontener i opuścił ręce wzdłuż tułowia. Barczyste ramiona drżały, był mniej więcej wzrostu Vincenta, ale ze dwa razy bardziej nabity niż on.
- Może ich przyszło ci zdjąć łatwo. Ale tym razem to ja i moja koka będziemy górą! - zabrzmiał jak motywujący spartanów Leonidas.
Rozstawił szeroko nogi, wyprostował się i rozkładając ręce z krzykiem rzucił się na mnie. Opadłem na kolana i niczym King z Tekkena, dwukrotnie kopnąłem w łydki, podpierając się na ugiętym ramieniu. Rosły przyjął te ciosy swobodnie, pochylił się i nim zdążyłem mu umknąć złapał mnie w ręce i uniósł na wysokość twarzy.
Kiedy podnosił moje ciało, zdołałem opleść się udami wokół jego bioder. Wykręciłem się boleśnie przez bark i uniknąwszy zderzenia z jego czołem, wyciągnąłem szyję i z całych sił uderzyłem bokiem głowy w jego ucho.
      Syknął, ale nie poluzował uścisku. Zamiast tego obrócił ramię i wbił palce w mój kark, kciukiem przyciskając tętnice. Miał ogromne łapsko. Poczułem, jak momentalnie krew zaczyna silniej buzować od zwiększonego ciśnienia. Niezbyt uważnie trzymał moją lewą rękę; złapałem go więc za łokieć i podobnie jak on zacisnąłem nań palce. Jego ramię zesztywniało, co wykorzystałem aby wyrwać szyję z jego ręki.
 Zacisnąłem uda mocniej, przyciągając tors do jego klatki piersiowej. Zanim zrozumiał jak się sprawy mają, odciągnąłem kark i łupnąłem głową w jego czaszkę. Na krótki moment mnie zamgliło, ale cios wystarczył, aby brutal wypuścił mnie z objęć. Zręcznie wylądowałem na pełnych stopach i wykorzystując krótką chwilę gdy tamten złapał się za nos, plamiąc dłonie obficie spływającą po jego obliczu krwią, przyjąłem moją osobiście wykreowaną gardę, w której prawą pięść zaciskałem na wysokości czoła, nie żuchwy, jak większość bokserów.
Przysunąłem się i dwukrotnie uderzyłem w tchawicę, okręciłem się, gdy jego ramiona usiłowały mnie namierzyć i wykorzystując zwiększanie siły do maksimum, w chwili, gdy znajdowałem się najbliżej - wyprostowałem lewe ramię, a moja pięść zanurzyła się w twardych jak skała mięśniach brzucha brutala.
Ze zdziwienia szerzej otworzyłem oczy; przez sekundę mogłem obserwować jak dłoń zatapia się w jego torsie. Brutal wydał z siebie dźwięk przypominający zapowietrzenie, bezwiednie wyprostował ręce, a na przedramionach zapulsowały mu żyły. Twarz zdobił obraz przerażenia i szoku, oczy niemalże wychodziły mu z orbit, a z ust wyrwała się strużka krwi.
Potem czas przyśpieszył, a on sam przeleciał przez kark na ziemię i rozpłaszczył się kilka metrów dalej. Usłyszałem jak kręgi w karku pękają. Nie poruszył się, a ja nadal stałem w miejscu, zbyt szokowany aby móc się ruszyć.
Stopniowo odszukałem wzrokiem swoją pięść, która nadal była wyprostowana, nie ugięła się ani na moment trafiając na mięśnie mężczyzny. Poczułem, że mimowolnie drżą mi nogi: cała dłoń wraz z przedramieniem ociekała lepką posoką.
Pomału zgiąłem ramię z łokciu i zbliżyłem dłoń do twarzy, obserwując jak krople krwi łączą się z jakąś dziwną, cienką błoną, która pojawiła się na mojej ręce po wyciągnięciu jej z brzucha tamtego.
      Chryste, czy to w ogóle było możliwe? Przebiłem go pięścią?
Wówczas coś mocno przyciągnęło mnie do siebie, łapiąc mnie pod ramiona i dłonią zatykając usta. To był rosły osobnik, dużo roślejszy od martwego brutala. Spróbowałem krzyknąć, uwalniając cały zgromadzony w sobie szok i stres, ale potężna siła mięśni całkowicie mnie unieruchomiła. Szlag!
Zupełnie zapomniałem o ósmym mężczyźnie! O działaczu incognito! Wierzgnąłem, kopiąc go w kolano, ale ten uparcie nie puszczał. Chciałem posunąć się do wielu znanych mi ruchów, ale nim zdążyłem podjąć się obrony, incognito zbliżył usta do mojego ucha i szepnął z tym dobrze mi znanym, indyjskim akcentem:
- Nie mów nikomu.

                                                  CDN~

Reaktywacja ^^

Znalezione obrazy dla zapytania welcome back gif
 
Gdzie te proce, gdzie fajerwerki?!
Witam Was moi kochani, po tak niemiłosiernie długiej przerwie! Wiem, że dałam plamę, w dodatku miało mnie nie być przez całe wakacje, ale wiecie co... ja bez blogów nie istnieję i wiedzą to wszyscy ludzie z mojego otoczenia ^^. Wędrowcy są pierwszym blogiem mojego autorstwa, a więc cieszę się z każdego, nawet najmniejszego sukcesu. Choć bywały dni ciszy, zdarzało się, że wszystko milkło, ten okres nigdy nie trwał długo, a z każdym miesiącem chętnych jest coraz więcej :D
 
Zanim przejdę do dalszej części, powiem od razu i oficjalnie: koniec z zawieszeniem, blog został reaktywowany!
 
Zaraz po tym poście wstawię wszystkie zaległe opowiadania, ale zanim do tego dojdzie, musicie wiedzieć, że w kwestiach organizacyjnych mamy pewne luki, toteż wypadałoby rozpisać co i jak.
 
Część opowiadań jest niedokończona od skandalicznie długiego czasu, a przynajmniej w znacznej większości. Poniżej zobaczycie wszystkie opowiadania oczekujące na CD.
Jest to bardzo ważne, zwłaszcza przed rozwinięciem fabuły (o FBI w następnym poście), dlatego proszę, aby wszystkie opowiadania z poniższej listy zostały skończone do końca przyszłego tygodnia! (09.07.2017r)
Jeśli nie dostanę tych opowiadań, wydzielać będę upomnienia, bo po prostu większość tych, która nie odpisała nie zgłosiła żadnej nieobecności, ograniczenia aktywności, ani zupełnie niczego. Co po niektórzy olewają system, na co nie mogę się zgodzić i bez końca pobłażać :<
 
Oto i one:
Marshall dla Natalie
Saterra dla Vincenta
Jasper dla Silleny
Jasper dla Damiana
Jurij dla Caroline
Nehemia dla Lucy
Vincent dla Nataszy
Vivian dla Ottoi
 
oraz
 
Damian dla Sary, choć w jego przypadku została mi zgłoszona pewna trudność w pisaniu, która ma zakończyć się na sam koniec czerwca, dlatego czekam z wyrozumiałością.
 
Oczywiście w ramach reaktywacji będę wysyłać wszystkim wiadomości, toteż jeśli ktoś potrzebuje linka do opowiadania, bo po prostu mu się zgubiło, proszę nie bać się pisać. W końcu od czegoś tu jestem ;v
 
Kolejną sprawą jest brak pierwszych opowiadań od danej postaci.
O te także proszę, ale termin nie jest tak napięty, myślę, że połowa lipca będzie wystarczająca na napisanie ich:
 
William
Yano
Jethro
 
No i tu miejsce na moje totalne zaniedbanie... Kochani, poczta Howrse złośliwą jest i wycięła mi brzydki żart w przypadku dwóch opowiadań, których już tam po prostu nie ma, a których nie zdążyłam wstawić przed moją nieobecnością.
Tych autorów błagam o ponowne wysłanie mi opowiadań, bo wiem, zawaliłam i szczerze przepraszam!
 
Wallance
Si dla White Rabbit
 
 
Jeśli chodzi o opowiadania naprawdę przepraszam, to ostatni raz, ale ostatni miesiąc, dwa miałam ciężko. Mam nadzieję, że potraktujecie mnie wyrozumiale, za co będę dozgonnie wdzięczna.
 Już zaraz pojawią się tak długo wyczekiwane posty, w tym dwie osobne serie, które dobrze by było, aby każdy je przeczytał, aby po prostu mieć świadomość co się będzie działo w przypadku FBI.
 
Te dwie serie będą tą:
Trzyczęściowa, autorstwa Patricka - Nie mów nikomu
(pierwsza część ukaże się już dziś)
 
oraz
 
Trzyczęściowa, autorstwa Vincenta - Bez ostrzeżenia
(pierwsza część zapoczątkowująca rozwój fabularny ma pojawić się w okolicach soboty, po jej ukończeniu pojawi się post dotyczący podziału na grupy, treningów i ogólnego zarysu wojny)
 
Moi kochani, raz jeszcze dziękuję i przepraszam, jestem także wdzięczna za wsparcie, którego udzieliliście nam w komentarzach... No i wybaczcie, że post Rad napędził Wam takiego stracha XD.
Vincent to taka trochę ja (tyle, że gender) i tak samo jak Vin kocha wszystkich Wędrowców, dba o nich i troszczy się o ich szczęście, tak samo ja kocham Was jako część tej wspaniałej społeczności, którą tworzycie wraz ze mną i za co jestem naprawdę wdzięczna.
Mam nadzieję, że Wędrowcy jeszcze niejednokrotnie Was zaskoczą, i że wspólnie przeżyjemy tu mnóstwo wspaniałych chwil ^^.
 

Do zobaczenia, drodzy pisarze! Mnóstwo weny i coraz więcej niesamowitych opowiadań!
 
 
Na zawsze Wasz(a),
~Vi
 
 
Ps.
Czy wiecie, że mamy już cztery nowe postaci, które czekają na możliwość wstawienia zaraz po przełomie fabularnym? Jest to między innymi nasz ~Spojler, który bardzo pomógł mi w ogarnianiu dostępu do bloga :v.
Dziękuję Ci serdecznie, mój Hebi! Nie mogę się doczekać rewolucji, jaką urządzi nam tu Twoja postać ^^

Patrick - CD. Historii Any

     Zdecydowanie zbyt długo trwający bezruch na powierzchni całej ulicy zaczynał dawać mi się we znaki, co tylko podbudziło narastającą w duchu irytację. Vin, czemu mnie tu przysłałeś?
Zdawałem sobie sprawę z tego, że Vincent i tak powie dziewczynie o wszystkim jeśli tylko uda mi się dowlec ją do hotelu w jednym kawałku. Rezygnując z dalszej gry w zaparte wypuściłem z ust chłodne powietrze, które przybrało oblicze malutkich obłoczków, po chwili wyciągnąłem ręce z kieszeni.
- Jak zapewne zauważyłaś po śmierci u każdego z nas wykształcają się pewne nowe umiejętności, które z czasem nasilają się i trzeba nauczyć się nad nimi panować. - ze zdziwieniem stwierdziłem, że rozprawianie o tak błahym temacie daje mi swego rodzaju satysfakcję z własnego doświadczenia. - Moją jest między innymi możliwość przenoszenia w dowolne miejsce na świecie.
- Masz na myśli teleportację? - spytała ostentacyjnie.
- Potocznie mówiąc; tak. Jeśli jednak nieco się w to zagłębić pojawiają się pewne limity i ograniczenia, przez co cała zdolność przypomina bardziej to, co potrafią jumperzy.
- Chyba rozumiem. - skinęła powoli głową. - Ale to nie tłumaczy jak mnie tu sprowadziłeś.
Wiedząc, że każde, nawet najmniejsze kłamstwo będzie całkowicie zbędne i nieopłacalne całkowicie odpuściłem sobie wszelkie cwaniactwa. Przestępując z nogi na nogę, wykonałem dłonią gest niekończącego się młynka i powiedziałem tyle ile wiedziałem sam.
- Vincent, przywódca. - przypomniałem chłodno. - Posiada bardzo pożyteczną moc jaką jest wyczuwanie innych dusz na skalę światową. W połączeniu z moją teleportacją otworzyliśmy jakieś wymiarowe przejście i ściągnęliśmy cię tutaj.
- Połączyliście swoje moce? To w ogóle możliwe?
- Sam nie wiem. To był pierwszy raz, przypadek. Nie sądziliśmy, że coś takiego może się udać. - wzruszyłem ramionami. - Badania są już prowadzone, a tymczasem mam nadzieję, że zaspokoiłem twój nienażarty mózg łaknący wiedzy. To, że stoimy sobie na całkiem pustej ulicy nie znaczy, że nie zaroi się ona zaraz od radiowozów, a nad głowami nie zawisną nam helikoptery. FBI chce zniszczyć Wędrowców, pozbyć się ich z całego globu, ale ośrodki takie jak nasz Hotel są ostoją. Miejscem, do którego tamci nie mają dostępu. Jest nas wielu, mamy siłę uderzeniową, dlatego tak bezpiecznie trzymać się w grupie. A... no i zwierzęta mają wstęp wolny,
Ciemnowłosa dziewczyna uśmiechnęła się tryumfalnie, schyliła i podniosła futrzaka na ręce. Wielkooka kulka futra wtuliła się w ręce swej pani, ale zaraz przypomniała sobie o mojej obecności i wykrzywiając ten szkaradny łeb, syknęła w moją stronę.
Skrzywiłem się i przewróciłem oczami. Kolejny kot i kolejna broniąca go jak oka w głowie właścicielka. Ten świat cofa się aż do potęgi i chwały Egipcjan. Obserwowałem, jak wysoka kobieta przecina ulicę i zrównuje się ze mną.
- Niech ci będzie, prowadź. Ale nie wyobrażaj sobie, że jesteś przekonujący. Nie przyjęliby cię na żaden casting, nawet do reklamy proszku. - stwierdziła zadziornie, a ja wróciłem na chodnik i kręcąc dyskretnie głową, powiodłem nas w kierunku hotelu.
- Właściwie, to jak się nazywasz? - spytałem i zaraz podjąłem się próby naśladowania jej głosu. - Nie wyobrażaj sobie, że mnie to choć trochę obchodzi, ale podstawowe zasady kultury mają swoje wymagania.
- Ana. - zza pleców dobiegło mnie ciche prychnięcie, nie miałem tylko pewności czy wywodzi się ono z ludzkich ust, czy też z kociego pyska.
- Przemądrzała kociara brzmi znacznie lepiej. - mruknąłem sam do siebie i skręciłem w kolejną, pustą uliczkę.

 
 *miesiąc później*
 
 
     Czarny samochód stoczył się ze szczytu ulicy i powoli zaparkował tuż przed głównym wejściem nowoczesnego, przybranego w jaskrawe światła klubu dla bogaczy, w którym za kilka chwil miał rozegrać się prawdziwy mordor. W środku było ośmiu handlarzy heroiny, plus trzech, którzy wysiedli z porsche i wystrojeni w drogie, włoskie garnitury wkroczyli do środka, nie darząc bramkarzy ani jednym spojrzeniem.
Gdy drzwi zamknęły się za ich plecami, dotknąłem nadgarstka dłonią skrytą w białej, atłasowej rękawiczce i podciągnąłem do góry kawałek kaszmirowego, prążkowanego żakietu w barwie ciemnego grafitu, za który mógłbym wyżywić dwa pobliskie sierocińce. Na przegubie tkwił zegarek o profilowanej tarczy. Przycisnąłem niewielki guzik, który uruchomił timer ustawiony na trzydzieści cztery minuty.
      Trzydzieści cztery minuty na zabicie jedenastu przemytników, obezwładnienie dwóch bramkarzy, odnalezienie ukrytego najprawdopodobniej we wschodnim gabinecie sejfu, rozbrojenie systemu alarmowego i wyciągnięcia stamtąd dwustu tysięcy dolarów. Zakładając na nos czarne pilotki wysmyknąłem się z wnętrza jaguara i przyciskając do torsu niesforny guzik szytego na miarę żakietu, zakryłem prawym łokciem ukryty pod wierzchnią warstwą ubioru P 64, z tłumikiem, który udało mi się odkupić od Luki. Wkroczyłem między bramki, na krótki czerwony dywan. Ciężar broni sprawiał, że czułem się pewniej choć z moimi nowoodkrytymi zdolnościami mógłbym samodzielnie wybić cały ten klubik i nawet się nie zmęczyć.
- Przykro mi, ale nie możemy pani wpuścić. - powiedział jeden z barytonów do wysokiej kobiety, która stała w kolejce przede mną.
Miała na sobie szykowną garsonkę w jaskrawym kolorze, a długie, ciemnogranatowe włosy spływały po jej ramionach.
- To jakaś pomyłka! Z pewnością jestem na liście! - powiedziała kobieta dobitnie, ale drugi z bramkarzy położył jej ciężkie łapsko na ramieniu, obrócił i delikatnie odepchnął.
- Tu nie ma pomyłek. Jeszcze chwila i porozmawiamy inaczej. - warknął, a kobieta podniosła głowę.
Na moment na czerwonym dywanie zawrzało, choć mogłem wiedzieć to tylko ja i ciemnowłosa kobieta, która po potknięciu podtrzymywała w dłoni okulary, które ześlizgnęły jej się z nosa.
Ana Black.
Opanowałem ogromną chęć rozdziawienia ust i ostrej gestykulacji, po czym odprowadzając ją wzrokiem skinąłem mężczyznom na pożegnanie i prędko pośpieszyłem z pobliski zaułek, w którym zniknęła kobieta w garsonce. Nie było wątpliwości, że mnie poznała, więc gdy tylko od wzroku postronnych gapiów zdołał ochronić nas wysoki, brudny mur, zerwałem pilotki z twarzy i dołączyłem do stojącej pod ścianą Any.
- Co ty tutaj robisz!? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że jesteś fanką jachtów i należysz do jednego z największych przemytniczych klubów w Nowym Yorku? - warknąłem, a ona przewróciła oczami i starła z ust postarzającą ją, czerwoną szminkę.
- I mówi to ten, który zostawił z dnia na dzień cały hotel, choć pełnił w nim jedną z najważniejszych funkcji, tłukąc butelki i rozpieprzając cały hall! Nawet nie wiesz jak The Hunter grzmi od twoich wybryków. Gangi, narkotyki i jakaś wielka afera! Nadal chcesz mi powiedzieć, że jesteś "tylko Rick" i to jedyne, co trzeba o tobie wiedzieć? - odparowała, a ja byłem przez chwilę głęboko zdziwiony ile informacji zdołała gromadzić. Otrząsnąłem się natychmiast i spojrzałem jej śmiało w oczy.
- Masz rację. Jestem kimś więcej niż Rickiem. Jestem Plague, król nowojorskiego podziemia. W tym klubie jest dwieście tysięcy dolarów, które muszę odzyskać, aby wspomóc się przed zniszczeniem swojego największego wroga. Tamci narkotykowcy od lat wchodzą mi w paradę. - wyprostowałem się i wyciągnąłem broń zza pasa, po czym ściskając ją tuż przed sobą, odbezpieczyłem gnata. - I nikt ani nic nie stanie mi na drodze przed osiągnięciem tego celu.
 
 
                                              Ana? c":

Otoya - CD. Historii Romy

     Stary uśmiech w jednej chwili zastąpił całkiem nowy, zdecydowanie szerszy od poprzedniego. Wetknąłem zmoczony parasol do przeznaczonego ku temu pudła i unosząc wysoko brwi, wyszczerzyłem się do dziewczyny.
- Coś chyba jest na rzeczy, bo nasze spotkanie nie mogło być przypadkowe! Nie zgadniesz, Roma! Mieszkamy w tym samym pokoju. - zawołałem z całkowitą serdecznością, zwracając przy tym uwagę kilku osób przemierzających akurat korytarz.
Drobna buzia białowłosej dziewczynki o niesłychanie wyjątkowych oczach, przez chwilę nie wyrażała absolutnie niczego. Roma wbiła wzrok przed siebie, a jej skostniałe palce na moment przestały się poruszać. Poruszyłem się niemrawo, wystraszony tym nagłym zwątpieniem, ale już po chwili dziewczyna wyprostowała się i przystąpiła do dalszego rozcierania dłoni.
- Nigdy nie miałam współlokatora. - wyznała cicho.
- Nie musisz się tym martwić, na pewno będzie z tego dobra zabawa. - odpowiedziałem promiennie i łagodnie szturchnąłem ją dwoma palcami w ramię. - Hej, pomóc ci z tym suwakiem?
Ta, której oczy wahały się między szmaragdem a błękitem drgnęła i ożywiła się nagle, po czym szybko pokręciła głową, a jej zmoczone loki posłały chłodne kropelki deszczu na wszystkie strony. Obserwowałem, jak podchodzi do wieszaka i powoli rozpina kurtkę. Widząc, że radzi sobie całkiem dobrze sam zrzuciłem z siebie płaszcz i utkałem szal w jednym z rękawów. Ponieważ wzrost dziewczyny znacznie utrudniał jej działanie, gdy tylko została w zmokniętej, bladej sukience, zbliżyłem się i odebrałem kołnierz jej okrycia.
- Odwieszę, dobra? - puściłem do niej perskie oko, a Roma przyjęła pomoc bez żadnych złośliwości. Zawiesiłem nasze kurtki obok ściany i skierowałem powoli do holu, cały czas mając na oku swoją nową towarzyszkę.
- O, Ittoki. - uśmiechnął się do mnie zza lady niski blondyn, którego gdzieś już widziałem. Chyba robił tu za recepcjonistę gdy Vincenta nie było w hotelu. - Poznaliście się już z Romą? To miło, no chyba, że chcecie coś zmienić.
    Zaskoczony tą nagłą propozycją zatrzymałem się i bez większego rezonu wbiłem w dziewczynę ciekawskie spojrzenie: chciałem, aby ta decyzja zależała od niej, bo mnie samemu w niczym nie przeszkadzało jej towarzystwo. Ba! Byłem niesłychanie zadowolony z tego, że tak szybko uzyskam współmieszkankę, w dodatku tak intrygującą jak Roma.
Przez chwilę czekałem, aż białowłosa się odezwie, a z każdą sekundą coraz bardziej bałem się jej rezygnacji, po czym zupełnie beztrosko przyciskając misia do piersi, towarzyszka wzruszyła ramionami.
- Spróbujemy. - odpowiedziała krótko, a ja uśmiechnąłem się radośnie.
- Ha! Cieszę się, że się zgadzasz. - skinąłem chłopakowi za ladą na pożegnanie i pociągnąłem za sobą na piętro Romę. - Obiecuję, że nie pożałujesz tej decyzji!
Docierając na pierwsze piętro, błyskawicznie dopadłem do naszych drzwi i wyciągając kluczyk, otworzyłem zamek stawiając wrota otworem.
Dziewczyna uśmiechnęła się łagodnie, w sposób bardzo dystyngowany i ledwie zauważalny. Wkroczyliśmy do mieszkania, zapalając od razu wszystkie światła.
- Mam pełno pomysłów na wystrój! Oczywiście będziesz wszystko nadzorować, o ile nie dekorować. - zawołałem i zakręciłem się przy kuchennym aneksie. - Wieczorem możemy obejrzeć jakiś film, a rano robić tutaj kanapki. Chyba nie będzie ci przeszkadzać, jeśli czasem pobrzdąkam tu na gitarze? Może też lubisz muzykę, co Roma? - nie słysząc odpowiedzi, odstawiłem oglądaną filiżankę i wyszedłem na środek pokoju.
Za filarem, pomiędzy łóżkami stała moja nowa współlokatorka i odkładając misia na jedno z nich, chwyciła rąbek swojej sukienki.
- Roma? Stało się coś? - zapytałem po chwili i zbliżyłem się o kilka kroków.
Nie podnosząc wzroku znad oglądanego materiału, dziewczyna powiedziała smutno:
- Wszystko przemoczone. Nie mam żadnych ubrań na zmianę... strasznie zimno.
Zmarszczyłem brwi ze zmartwienia. A co, jeśli się przeziębi? Najwidoczniej mój parasol nie wystarczył... Chcąc jak najprędzej pocieszyć dziewczynę, sięgnąłem dłońmi do rozsuwanego zamka mojej bluzy i zsunąłem ją z ramion. Białowłosa była najwidoczniej zbyt strapiona swoim stanem, że zupełnie nie zwróciła na mnie uwagi, gdy podszedłem do niej i okryłem jej plecy materiałem swojej baseball'ówki. Dopiero gdy ubranie dotknęło karku dziewczyny, natychmiast ocuciła się i spojrzała na mnie, przyciągając do siebie ciepłą bluzę.
- Wielkie dzięki. - powiedziała, a ja zerknąłem jej w oczy.
- Drobiazg. - machnąłem ręką i zaraz wpadłem na lepszy pomysł. - Ale to nie wystarczy. Jesteś bardzo zziębnięta, a tak łatwo się rozchorować. Mam tu koleżankę, która jest mniej więcej twojego wzrostu. Jestem pewien, że pożyczy nam parę rzeczy na czas gdy będziemy szukać ci ubrań. Pójdę do niej i poproszę o coś, a ty w tym czasie skocz do łazienki i weź ciepłą kąpiel, żeby się rozgrzać. Podam ci ubranie i zrobię kakao, żebyśmy oboje się uodpornili na wszelkie choróbska, a potem zaopatrzymy się w pieniądze, jakie rozdaje każdemu Vincent i skoczymy na zakupy, co ty na to?
Roma spojrzała na mnie ze zdziwieniem, zupełnie jakby chciała się przekonać czy mówię serio, po czym podobnie jak w korytarzu wzruszyła ramionami.
- To naprawdę dobry pomysł... więc ty pójdziesz do koleżanki, a ja do łazienki? - zapytała dla upewnienia, a ja skinąłem żwawo głową. - Dobrze.
- Super. - potwierdziłem i wróciłem do aneksu, gdzie zalałem czajnik wodą i wystawiłem na blat dwa, rosłe kubki. W szafce obok zlewu stało kakao, które wyciągnąłem już z opakowania. - Zaraz przyniosę ubrania.
     Roma potarła ramiona i rzucając mi na odchodne całkiem sympatyczne spojrzenie zniknęła za drzwiami naszej wspólnej toalety. W trakcie, gdy woda gotowała się, otworzyłem drzwi i przypominając sobie adres Vivian skierowałem się schodami na górę, po czym dwukrotnie zapukałem w drzwi, żywiąc się nadzieją odnośnie nowego życia i nowej relacji z moją własną współlokatorką.

                              Roma? Zakkupki ^^

Andrew - CD. Historii Silleny

    Wszystko było zaledwie chwilą. Momentem, który łatwo było przegapić mimo uważnego rozglądania się na wszystkie strony. W całym swoim życiu widziałem naprawdę wiele, miałem do czynienia z ludźmi, którzy wyczniali rzeczy noszące tytuł niemożliwych. Obserwowałem jak postaci na wielkich, kinowych ekranach zyskują władzę nad pogodą, żywiołami, potrafią wywoływać demony czy też stają się właścicielami ponad ludzkiej siły, ale to co przyszło mi zobaczyć w dniu dzisiejszym: szalony bieg Silleny zakończony staranowaniem ciężarówki było czymś co zapewne niejednego pozbawiłoby przytomności.
- Rusz się! - usłyszałem gdzieś z dołu, ale byłem zbyt zajęty przyglądaniu się wyrwom: istnym dziurom pozostawionym przez dziewczynę w asfalcie! Dopiero w sekundę później poczułem, jak czyjaś silna, choć drobna ręka zaciska się na moim nadgarstku i gwałtownie ciągnie mnie w jakimś wybranym kierunku.
Nieco ocucony okręciłem się przez bark i stawiając jak najdłuższe kroki, pozwoliłem aby ta mała, niepozorna, czerwonowłosa istotka poprowadziła nas między budynkami. Na zakrętach miałem wrażenie, że grunt usypie nam się spod nóg; tak silne były kroki dziewczyny. Biegła zatrważająco szybko, musiałem więc naprawdę się postarać aby nie potknąć się i nie zostać dalej pociągniętym, przez prącą jak taran dziewczynę o wyglądzie czternastolatki.
Nie zadawałem żadnych pytań aż do chwili, kiedy to Sill wprowadziła nas w jakieś brudne, zadymione uliczki i tam zatrzymała się pod ścianą.
- Podsadź mnie, byle szybko! - oznajmiła, a ja spąsowiałem.
- Słucham? - spojrzałem na nią z oburzeniem i wielkim zdziwieniem wywołanym zdarzeniami sprzed chwili.
- Nie udawaj głuchego, po prostu podsadź mnie do drabinki!
Mimowolnie zerknąłem w górę i natychmiast natrafiłem wzrokiem na miętowozielony element wysuwanej drabiny, który prowadził na schody pożarowe tej zapuszczonej kamienicy. Spojrzałem na Sill i na myśl nasunął mi się wyjątkowo uszczypliwy dylemat, a przecież nie byłbym sobą gdybym odpuścił sobie tak idealnie skrojoną sytuację.
- Mam cię podsadzić jak dziecko, pod pachy, czy jak kobietę, za biodra? No chyba, że wolisz, żebym cię tam wrzucił.
- A spróbuj tylko! - warknęła, wyglądając na wylot uliczki. Uśmiechnąłem się pod nosem i korzystając z jej nieuwagi, jedną dłonią chwyciłem ją za udo. Drugą wsunąłem między ramię dziewczyny, a jej żebra i błyskawicznie unosząc lekką niczym przepiórka osóbkę, podrzuciłem ją do góry, idealnym łukiem posyłając ją za barierkę.
Nie zdążywszy chociażby pisnąć, Sill otworzyła szerzej oczy siadając ciężko na podeście.
- Ty... - zaczęła i gniewnie kopnęła w drabinkę, która z trzaskiem zjechała na wysokość moich kolan.
- Przyjemność po mojej stronie. - parsknąłem i chwytając szczebel jedną ręką, podciągnąłem się na schody. Stając na stalowym podeście, wepchnąłem kciuki w kieszenie i zerknąłem na gniewnie patrzącą kobietę.
    Spod nieco spuszczonych powiek posłałem jej jedno z tych spojrzeń, które mówiły, żeby darowała sobie wszelkie wykłady, bo i tak mam gdzieś jej zdanie.
Odwróciła się na pięcie i żwawym krokiem pomknęła na sam szczyt schodów. Nie rozumiejąc tak zbędnego pośpiechu, powoli powłóczyłem się na górę, tu i ówdzie przystając aby zerknąć do pobliskich okien. Tak jak można się było domyślić po otoczeniu oraz zewnętrznym wyglądzie kamienicy, w środku mieszkań, do których udało się mi zajrzeć panował smród, bród i malaria.
Zrezygnowany chwyciłem się gzymsu i odbijając od ostatniego schodka, podciągnąłem na dach budynku. Stanąwszy na pewnym gruncie otrzepałem skórzaną kurtkę z kurzu i powoli dołączyłem do uważnie rozglądającej się Sill. Chciałem powiedzieć, że każdy frajer ucieka na dach, ale coś kazało mi rozejrzeć się na boki: z każdego rogu widać było osobną część centralnych ulic, w tym także miejsce gdzie dziewczyna urządziła całe to spektakularne widowisko.
Wewnętrznie przeczuwałem, że Silleny nie była tu nigdy wcześniej, może nawet nie była amerykanką, a już na pewno nie znała Nowego Yorku jak planu własnego mieszkania, toteż rzeczą całkiem imponującą było to, że instynktownie wybrała najlepszy punkt, z którego można było obserwować każde związane z nami poruszenie i nie zostać od razu namierzonym; z ulicy nie było widać dachu, a rozwieszone wszędzie druty z praniem stanowiły dostateczną ochronę przed wzrokiem ludzi siadujących na balkonach. Na upartego, jeśli wcisnąć się między ciuchy można było wywalczyć sobie trochę czasu na wypadek ucieczki przed śmigłowcem.
Kręcąc głową na boki podszedłem bliżej i rezygnując z kolejnej czepliwej uwagi, usiadłem na pobliskim ozdobniku.
- Narobiłaś niezłego dymu. - zauważyłem i wyciągnąłem z kieszeni opakowanie Marlboro Gold, po czym odsunąłem kurtkę i wyciągnąłem z niej pojedynczą zapałkę.
Wysuwając z paczki papierosa, chwyciłem go zębami i przesuwając zapałką po bruku niczym po drasce, odpaliłem ją, i korzystając z wątłego płomienia, zbliżyłem ogień do fajki, uprzednio osłaniając twarz od wiatru.
Papieros zapalił się, a ja wyrzuciłem zużytą zapałkę gdzieś za siebie i poprawiając chwyt na papierosie w ustach, zaciągnąłem się pierwszym dymem.
- Przypominam ci, że ty też tam byłeś. - mruknęła i oparła się plecami o wentylator, po czym krzyżując nogi okute w nowe buty, zawiesiła wzrok na mojej osobie.
- Ta. - przewróciłem oczami i wyciągnąłem do niej Marlboro. - Ale wiesz co? Powinnaś nosić odrobinę dłuższe sukienki. Zapalisz?


                  Sill? Patrz jaki hojny.

Si - CD. Historii Karo

   Czarnowłosy spogląda na kobietę z lekkim rozbawieniem, po czym przecina odległość od drzwi łazienki, aż do umywalkowego blatu i przechodząc obrzuca ją jeszcze jednym ze swych cierpkich spojrzeń.
- Tylko nie dzwoń na policję. - odburkuje i rozglądając się po półkach odnajduje wzrokiem niewielką apteczkę.
Sięga po nią i już w chwili wyjęcia obiektu z otworu widzi, jak dziewczyna materializuje się tuż obok niego i boleśnie uderza go w rękę. Ignorując impuls Si gwałtownie wyciąga wolne ramię i przyciska nim ranną do przeciwległej ściany w wąskiej toalecie.
- Podobno chciałeś pomóc! - zarzuca mu, a ten rozpieczętowuje jedną ręką pudełko i wyciąga z niego gazę, jodynę, wodę utlenioną, waciki oraz bandaże. Idealnie.
- Nie utrudniaj mi tego, bo nie mam ochoty szukać igieł do szycia. - odpowiada właściwie automatycznie i nie cofając ręki rozkręca gazę i odrywa jej kawałek, po czym przechyla fiolkę z wodą utlenioną tym samym nasączając materiał.
Nie poświęciwszy Krasnalowi dostatecznej uwagi szybko zostaje uderzony w zgięcie łokcia. Odruchowo ugina rękę, a wtedy dziewczyna usiłuje czmychnąć z pomieszczenia. Si porzuca medykamenty i cofa się w odpowiedniej chwili, aby zastąpić kobiecie wyjście z łazienki.
- Jaki masz cel w próbie ucieczki? To chyba oczywiste, że nie zamierzam cię stąd opuścić dopóki nie uda mi się ci pomóc. - mówi beznamiętnie, a niska istotka rzuca mu pełne jadu spojrzenie, po czym bez ostrzeżenia jej pięść trafia w napięty brzuch chemika, który chwyta ją za nadgarstek i wykręcając rękę na plecach, traktuje bolesne syknięcie kobiety za oznakę swego tryumfu.
     Już wczoraj Si zdążył zauważyć, że kobieta jest osobą zaprawioną w boju, ciało ma zręczne i zdolne do walki, w dodatku nie unika jej jak większość przedstawicielek płci żeńskiej. Mimo dobrej postawy i silnego ciosu, mężczyzna ma nad nią znaczną przewagę, której nie jest w stanie wyjaśnić. Czy jego siła jest wynikiem naturalnie wyższego poziomu testosteronu? Chemik szczerze w to wątpi. Gołymi rękami uśmiercił zbyt wiele stworzeń, aby nie wypracować swoich mięśni w stopniu... Hm, co najmniej zadowalającym. Ponadto od dnia swej śmierci Si był w pełni świadomy, że od tamtej pory z wężami łączyć będzie go coś więcej niż poziome, wąskie niczym iglica źrenice.
Prowadzi czarnowłosą przed sobą, zatrzymuje ją na wprost umywalki i zaledwie jedną ręką, łapie dziewczynę na wysokości żeber. Bez trudu sadza ją na umywalce i puszcza drugą rękę. Zanim ta ma okazję zareagować Si przyciska jej łydki do szafki, tak aby maksymalnie ograniczyć możliwość zadawania ciosów.
- Postradałeś zmysły?! - woła i najwidoczniej chce go odepchnąć, ale Si tylko rozpościera palce u jednej ręki i używając do tego swojej siły, przyciska kobietę na wysokości obojczyków do lustra.
- Zamknij się w końcu i pozwól mi pracować! -  syczy, a ich spojrzenia przez chwilę toczą ze sobą bitwę.
Wężousty chwyta nasączoną gazę i odgarniając wolną ręką włosy z czoła kobiety, odnajduje zakrwawione miejsce i ocierając je szmatką, otwiera sobie widok na ranę: jest to proste rozcięcie nad lewą skronią, długie na kilka centymetrów, szerokie na pół i głębokie na dwa, może trzy, co wyjaśnia tak dużą ilość krwi.
Si powoli dotyka obrzeży rany i całkowicie wyłącza się z zewnętrznego świata, tym samym ignorując ostre docinki ze strony siedzącej. Po chwili wrzuca do zlewu zakrwawiony kawałek materiału, odrywa kolejny i polewając go jodyną, składa kilkakrotnie na mały, zabarwiony prostokąt. Przyciska skrawek do miejsca skaleczenia, i uciskając środek rany jednym palcem, sięga po elastyczny bandaż. Odwija go i słysząc jakąś uwagę od kobiety, na chwilę powraca do rzeczywistości.
- Faktycznie, włosy. - mówi bardziej do siebie niż do opatrywanej, po czym bez zastanowienia ściąga z głowy niewielką, czarną gumkę, którą przeważnie wiąże czarne kosmyki. Włosy Si, które są dłuższe niż mogłyby się wydawać rozkładają się wokół jego twarzy, okalając oblicze mężczyzny ciemną poświatą.
Opuszcza gazę i wsuwa dłonie w burzę czarnych pasem po obu stronach głowy Krasnala. Jedwabiste w dotyku włosy unosi wysoko i pamiętając o gumce, przyciąga do nich także warstwę znad czoła. Czuje na sobie baczny wzrok kobiety, ale niewiele sobie z tego robi i wiąże jej czuprynę w wysoki kok na czubku głowy. Poprawia gumkę i mając teraz doskonały widok na ranę, odnajduje gazę i przyciska ją do czoła czarnowłosej, po czym dwukrotnie obwiązuje bandażem. Rozrywa go na końcu i uważając na pojedyncze włoski, zawiązuje na nim supeł, który następnie przykrywa luźnymi kosmykami.
Si cofa się o krok i ocenia swoją pracę na wykonaną wyjątkowo dobrze. Mimowolnie obrzuca wzrokiem także twarz kobiety i uznaje, że w takiej fryzurze jej twarz jest zdecydowanie bardziej charakterna oraz szczuplejsza przy okazji.
Kobieta zeskakuje z podestu i zostawiając na blacie cały ten bałagan, wychodzi z pomieszczenia, ostentacyjnie trącając chemika barkiem. Mężczyzna zostaje w łazience sam i patrząc w lustro, wzrusza ramionami. Błyskawicznie pakuje apteczkę i uważnie dokręciwszy każdą fiolkę, odkłada narzędzie pierwszej pomocy na miejsce.
Gasi światło i podążając za dźwiękiem, w kilka chwil dołącza do czarnowłosej w salonie, gdzie ta pochyla się nad toaletką i spina pozostawione przez mężczyznę pasemka wsuwkami. Si opiera się o ścianę i krzyżując ramiona na piersi, wpatruje się w plecy dziewczyny z wyraźnym zawodem na twarzy.
- Czego ty tu jeszcze chcesz? Obwiązałeś mi głowę jakąś szmatą, więc spełniłeś swój uczynny cel. Mam ci wskazać drzwi? - pyta nienawistnie i wyprostowuje plecy.
- Czegoś brakuje. - odpowiada krótko Si. Jest zdecydowany i wie czego chce.
Na twarz towarzyszki wpełza oburzenie i nieskrywana złość. Rozpościera szeroko ramiona i z lekko uchylonymi ustami, wbija w niego pełen pogardy wzrok.
- Powinnaś mi podziękować. - chemik wzrusza ramionami i przysuwa but do ściany. - Tak w ramach kultury.
- Słucham!? - wybucha kobieta. Jej głos jest pełen temperamentu, donośny i furiacki. Si zastanawia się przez moment. Czyżby miała jakieś problemy z sobą samą? Czego, do diaska nie jest w stanie zrozumieć? - W ramach kultury niemalże zabiłeś mnie na schodach? W ramach kultury rozbiłeś kubek w kawiarni? Tego starca zarżnąłeś też w ramach kultury? Powinnam napluć ci prosto w twarz, nie słyszałeś moich protestów? Kim ty w ogóle jesteś, żeby samodzielnie wytaczać sprawiedliwość? Jakimś herosem czy innym godnym pożałowania posłańcem bogów?
Mężczyzna mruży oczy i odrywa się od ściany. Niczym kot zeruje dzielącą ich odległość i patrząc hardo na bladą twarz dziewczyny, swymi opalizującymi, złotymi oczami, otwiera usta, i wyrzucając przez zęby udziela bardzo prostej, ale tak wiele wymagającej od niego odpowiedzi:
- Nazywam się Si. I właśnie to odróżnia mnie od reszty ludzi.


                      Karo? Znów bijatyka? :x

Vincent - CD. Historii Nehemii

    Spojrzałem na białowłosą rozrabiakę z wysokości i uśmiechnąłem się do niej pobłażliwie. Ponieważ nocne niebo rozświetlone było tysiącami jaskrawych gwiazd z całą przyjemnością prześlizgnąłem się wzrokiem po znanych mi konstelacjach. Chciałem odszukać Pas Oriona, ale przeszkadzały mi w tym piętrzące się ponad naszymi głowami budynki, które skutecznie uniemożliwiały powiększenie perspektywy. Zrezygnowany opuściłem głowę i otworzyłem drzwi do hotelu, po czym usłużnie wpuściłem przed sobą Nehemię, która uśmiechnęła się zawadiacko.
- Trochę nam zeszło. - zauważyłem gdy przechodziliśmy przez hall. Dziewczyna otworzyła usta by coś powiedzieć, ale w tej samej chwili zza lady recepcji wyskoczył ku nam Adrien.
      Tak niespodziewane pojawienie się blondyna sprawiło, że aż podskoczyłem upuszczając przy tym część toreb, a Emi zatrzymała się raptownie i szeroko otwierając oczy, niemalże wpadła w jego pierś.
- Jesteście! - krzyknął uradowany. - Zaczynałem się poważnie martwić! Nie miałem pojęcia co się z wami dzieje, nie zostawiliście ani jednej wiadomości, a ty Vin nie odbierasz telefonu! Podczas obiadu wszyscy pytali gdzie jesteś, z roztargnienia prawie spaliłem indyka, a na kolację przyszły ze trzy osoby! Matko, nie róbcie mi tak więcej bo jeszcze chwila i podkusiłoby mnie aby dzwonić po policję! Wiecie jakie to niebezpieczne w naszej sytuacji, a przecież to nie tak trudno o wielkie nieszczę... - zrzuciłem torby z nadgarstków i szybko okręciłem chłopaka za ramię, i przyciskając go plecami do piersi, zatkałem mu usta dłonią.
Niewiarygodnie małe naprzeciw moich własnych, ręce Adriena zacisnęły się na moim przedramieniu gdy ten, trajkocząc coś niezrozumiałego usiłował wyrwać się z uścisku.
- Nie musisz mi tego tłumaczyć, Ad. - parsknąłem i puściłem go w końcu, gdy przestał się już szamotać. - Przepraszam, że cię o niczym nie poinformowałem.
- No ja myślę! - huknął rozkładając szeroko ramiona.
Stająca za nim Emi zakryła usta dłonią, wprost nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.
Podniosłem pakunki z podłogi i mijając chłopaka, który natychmiast zaczął krzątać się po jadalni i dosuwać wszystkie idealnie ustawione krzesła, zupełnie jakby w ten sposób radził sobie ze złością. Kiwnąłem głową do białowłosej i wspólnie zostawiliśmy rzeczy na blacie w moim pokoju.
- W sumie nie jest wcale tak późno. - stwierdziłem wchodząc do łazienki.
- Powiedz to Mamce Adrienowi. - odparowała z uśmiechem Nehemia i przejrzała swoje zakupy.
    Nie zamykając drzwi do toalety, zdjąłem z siebie tą niefortunną koszulkę, w której obecności musiała przebywać dzisiaj nieszczęsna złotooka. Zwinąwszy brudną odzież gdzieś na boku, odkręciłem kran i zanurzyłem dłonie w zimnej wodzie, po czym oczyściłem zmęczoną twarz i spocony tors. Niedbale pacnąłem kurki i jakimś losowo wybranym ręcznikiem osuszyłem czoło Odwieszając go na miejsce, spojrzałem w lustro i podziękowałem Bogu, że na całe szczęście wyglądam jeszcze jak człowiek. Na szafce stał dezodorant, którego zapach szybko wypełnił pomieszczenie. Zadowolony z nagłego orzeźwienia, zgasiłem światło i opuściłem lokal, śmiało drepcząc przez resztę pokoju.
Kierując się do szafy, poczułem na sobie wzrok siedzącej w fotelu Nehemii, która poniekąd była już właścicielką połowy mebli w tej sypialni. Otworzyłem drzwi szafy i niemalże natychmiast zostałem potraktowany gradem bluz, spodni oraz... o nie!
- Piżama krówka!? - krzyknęła Emi podrywając się z fotela i biegiem przemierzając dzielący nas dystans.
Zaalarmowany tym okrzykiem, wykręciłem się przez biodro i złapałem gnającą dziewczynę jedną ręką, pochyliłem się i łapiąc łaciate ubranie wepchnąłem je na samo dno szafy.
- Vin! Pokaż mi ją, proszę! - zawołała ze śmiechem, więc w ramach kary za ten wybryk, mocniej zacisnąłem rękę na jej koszulce i ledwie zginając łokieć przycisnąłem ją do piersi.
W jednej chwili rozbawione ogniki białowłosej czmychnęły na wszystkie strony, a jej ręce, które automatycznie wyciągnęły się przed siebie, wypełniły przestrzeń pomiędzy wątłym ciałem Nehemii, a moim torsem.
    To, co jeszcze przed sekundą było niewinną zabawą nagle zyskało zupełnie nowe oblicze. Postronny świadek prędko uznałby rozgrywającą się tutaj scenerię za coś... aż nazbyt ludzkiego. No bo jak inaczej wytłumaczyć roznegliżowanego, półnagiego mężczyznę stojącego pośród rozsypanych na podłodze ubrań, przyciskającego do swojego ciała znacznie mniejszą, nieco przestraszoną dziewczynę, która dłonie wspierała na umięśnionej klatce swego towarzysza w dyskretnym świetle złotej lampy i świeżym, aromatycznym zapachu rozpylonym w całym pokoju?
Przez myśl przebiegło mi, że choć nie ma w tym absolutnie niczego złego, to taka bliskość była... zobowiązująca.
W przeciwieństwie do większości mężczyzn nigdy nie ukrywałem jak bardzo potrzebna i droga mi jest bliskość drugiej osoby. Dla mnie każdy uścisk, splecenie dłoni czy przytrzymanie kobiety tuż przy własnym sercu nie był zwykłym, towarzyskim gestem. Była to świętość, której pragnąłem i bałem się naraz. Już raz pozwoliłem, aby to człowiecze piękno stało się moją słabością, którą następnie wykorzystano przeciwko mnie i sprawiono, że od wielu lat nie potrafiłem wyobrazić sobie jej powrotu. Wraz z rozwojem choroby ta bliskość stawała się coraz dalsza, a moja własna śmierć pozwoliła mi myśleć, że to nigdy więcej mnie nie spotka.
Dzielenie łóżka z Nehemią było rzeczą całkiem niesamowitą. Gładząc jej rozpostarte na poduszce czułem przed laty zapomniane ciepło, do jakiego było mi tak tęskno. Znając Emi miałem przeczucie, że odsunie się, wyrwie, bądź odepchnie mnie niemalże od razu po zdarzeniu, ale gdy upłynęła kolejna sekunda, a ja nie poczułem żadnego naporu siły, przestraszony własnymi myślami zerknąłem w dół: nie widziałem twarzy dziewczyny, bowiem ta nieodejmując rąk od mojej piersi spuściła głowę i skryła się między włosami.
Może nie czuła się z tym źle? Przecież zasługiwała na ciepło, a to, co dziś powiedziała o swoich zapomnianych przyjaciołach uświadomiło mi, że nie różnimy się od siebie tak bardzo, jak ktoś mógłby uważać. Kolorowe fale wirujące w złotej lampie lawie odbijały swoje światło na ścianach pomieszczenia czyniąc je czymś znacznie ważniejszym, niż parterowy pokój numer zero. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że nie oddycham. Gdyby nie Bridget, być może zaistniała sytuacja wydałaby mi się zabawna, umiejętnie obróciłbym ją w żart lub od razu przerzucił Emi przez ramię i wymaszerował w pokoju, pilnując aby nie spadła.
To, co łączyło mnie z dawną narzeczoną sprawiło jednak, że coś tak pięknego w swej prostocie wydało mi się nagle rzeczą odstręczającą i przesyconą jadem.
Zupełnie ignorując drżący oddech, jaki w końcu udało mi się uwolnić z płuc, zdecydowanie zbyt szybko i impulsywnie chwyciłem dziewczynę za nadgarstki, po czym cofając się przez rozrzucone ubrania oderwałem ją od siebie, siląc się na delikatność.
Jakimś dziwnym cudem zarejestrowałem jak opada na łóżko, po czym sam wycofałem się do okna i opierając łokieć na parapecie, pochyliłem się i zakryłem oczy. Czego właściwie się boisz, Vincent?
Co sprawiło, że durna piżama i banalny uścisk tak cię odtrącają? Dlaczego mimo wspólnego snu, noszenia tej Bogu ducha winnej dziewczyny na barkach, wielokrotnych chwytów za nadgarstki i uciekania z nią zaułkiem, tak zupełnie nagle nie pozwalasz sobie na chwilę bliskości?
Tyle razy słyszałem o ludziach, którzy świadomie unikają kontaktu fizycznego, bo wprawia ich w przestrach i zakłopotanie. Tylekroć zachodziłem w głowę, jak ktoś może rezygnować z piękna bycia blisko siebie. Dotychczas byłem przekonany, że to zupełnie irracjonalny lęk. Sam przecież kochałem i chętnie dzieliłem się ze światem swoimi ciepłymi uczuciami. Każdego dnia poklepywałem ludzi po plechach, pocieszałem ich i tuliłem, dlaczego więc mimo wymiany tylu serdecznych gestów; nie potrafiłem uściskać Nehemii?
Bałem się, że sprawię jej przykrość tym, co teraz wyczyniam, więc poklepując szybko policzki wyprostowałem się i odwróciłem przodem do siedzącej na krańcu łóżka białowłosej.
Odnalazłem wzrokiem białą bokserkę leżącą w pobliżu mojej prawej stopy, więc podniosłem ją i naciągnąłem na siebie najszybciej jak się dało, po czym przygryzając wargę, odważyłem się odezwać.
- Mamy bardzo pogodną noc, więc pomyślałem... - nie wiedząc jak nawiązać do tej makabry sprzed kilku chwil, postanowiłem odpuścić ten temat. Czeka mnie długa noc rozmyślań, więc mogłem chociaż spróbować umilić nam resztę wieczoru. - Że moglibyśmy pójść na dach i pooglądać gwiazdy. Z tego co wiem, jest tam odtwarzacz i światło, Rick o to zadbał. Mam tu gdzieś jakieś przekąski no i wiesz... Jeśli jeszcze nie chce Ci się spać, no to może... - rozłożyłem ręce i zaraz wcisnąłem je do kieszeni. - Jeśli nie masz ochoty to mów od razu, sądzę, że mogłoby być fajnie i tyle...
- Fajnie. - wypaliła nagle Nehemia i podniosła głowę. Zerknąłem na nią, gwałtownie mrugając oczami. Złote źrenice przygasły, szkląc się niebezpiecznie. O nie. - Jasne, prujmy na górę zanim złapie nas Adrien.
To mówiąc, wykrzywiła zaciśnięte w wąską linię usta w niezgrabny uśmiech, po czym podniosła się gwałtownie i na sztywnych nogach wyparowała z pokoju, zostawiając za sobą uchylone drzwi.
Miałem wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi. Była zła, choć nie wiedziałem na co i dlaczego, ale najwidoczniej usilnie próbowała to ukryć. Vincent, ty skończony głupku!
Podniosłem rękę i szybko potarłem nią czoło. Ale ja wszystko partolę! Zrobiłem krok do przodu, ściągnąłem z łóżka koc i rozglądając się na boki dostrzegłem paczkę wafli ryżowych stojącą na biurku. Złapałem za opakowanie i ignorując cały ten bałagan przeleciałem przez kuchnię, wpadłem do jadalni i obijając się o jakieś krzesła, rzuciłem w kierunku schodów na górę.
Nie dziś i nie jutro, ale mnie i Emi czekała poważna rozmowa. Nie miałem pojęcia jakiego tematu będzie dotyczyć, bo przyznawszy się przed sobą samym uznałem, że nie mam pojęcia co tak właściwie rozgrywa się w moim umyśle. Czego się bałem, a czego tak naprawdę chciałem? Nie umiałem tego rozgraniczyć. I dlaczego po tylu latach, Bridget nagle nawiedza mnie niczym fatum?
Przecież Nehemia była od niej znacznie lepsza... ale, pod jakim względem? Do czego dążyłem i jakiej oczywistości nie widziałem? Zatrzymałem się na pierwszym piętrze i odetchnąłem głęboko. Miałem szczerą nadzieję, że świeże powietrze i migoczące ponad naszymi głowami gwiazdy choć trochę rozluźnią atmosferę.
Po chwili ruszyłem dalej korytarzem, usiłując przywołać na twarz sympatyczny wyraz twarzy. No dalej Vin, robiłeś to przed każdym meczem, każdym wywiadem i każdym spotkaniem z fanami... I teraz dasz radę grać kogoś kim nie jesteś.
Na tą maskę nabrali się wszyscy, nawet znający cię od tylu lat Patrick... Pędź Vin, uciekaj przed swoimi demonami.


       Nehemia? Wprowadzenie kłopotliwej i równocześnie nieco upiornej atmosfery zdziwienia, dla czytelnika powinny stanowić niezły zastrzyk nowych teorii. Psychologio, otwieraj swoje wrota xD

poniedziałek, 26 czerwca 2017

Patrick - CD. Historii Lucy

    Pająk.
Jego smukłe, czarne odnóża przemierzały całą długość sufitu, kiedy stworzonko bezcelowo dreptało w tą i w tamtą, grając w niesprawiedliwego berka z przesmykującymi po ścianach odbitymi światłami przejeżdżających po ulicy samochodów. Nie większa od naparstka istota, której żywot wydawał mi się tak marny i kruchy była jednym z najpożyteczniejszych stworzeń na świecie. W maleńkim ciele ukrywało się mocno bijące serce, które miało przed sobą zbyt wiele celi, aby zwolnić choć na chwilę. Pająk. Ciekawe czy wiedział, że go obserwuję. On w końcu widział mnie na pewno.
 Jak przez mgłę przypomniałem sobie pierwsze miesiące szkoły, kiedy siedziałem na krawężniku przylegającym do jednego z kosztownych domostw, okolonych nienagannie skoszonym trawnikiem. Trzymałem w ręce lupę i brudny po łokcie przyglądałem się spacerującym po liściach pajęczakom. Opuszczałem zajęcia, wówczas zbyt głupi aby zrozumieć ile trudu poświęcała matka na wykształcenie moje i Caroline, która natomiast pilnie i chętnie chodziła do podsawówki. Dochodziła piętnasta, pamiętam, bo był to czas kiedy matki przyjeżdżały z zakupów i szykowały wystawne obiady, które zamierzały urządzić w położonym nad basenem tarasie. Nie skupiałem się na świecie wokół, jako jedenastolatek myślałem tylko i wyłącznie o dwóch pająkach i ich śmiesznych, nakrapianych odwłokach.
- A wiesz, że pająki mają cztery pary oczu i mogą patrzeć naraz w sześciu kierunkach? - usłyszałem nagle i spanikowany upuściłem szkło powiększające.
Pamiętam z jaką radością powitałem obraz wyszczerzonej Caroline, która pojawiła się tuż obok w uroczym, upranym mundurku i ciężkim, szarym plecakiem zwisającym z jej pleców. Zdziwiony zapytałem skąd posiada taką wiedzę, a ona w odpowiedzi wyciągnęła z tornistra kolorową książkę i odnajdując odpowiednią stronę, przysiadła obok mnie na krawężniku, po czym pokazała mi rysunki wielkich tarantul i ogrodowych krzyżaków.
- Pajęczaki będziemy przerabiać dopiero za kilka tygodni, ale uznałam, że mogą ci się spodobać. - powiedziała i wspólnie, aż do wieczora dyskutowaliśmy na temat jadu ukrytego na włoskach i fotoreceptorach jakie pająki posiadały w gałkach ocznych.
Godzina za godziną, a my mieliśmy kolejne rozdziały za sobą. Nie musiałem patrzeć na zegarek aby wiedzieć, kiedy wybiła osiemnasta - godzina powrotu ojców do domów i wspólnych kolacji przy programie telewizyjnym. W końcu, jak oparzeni poderwaliśmy się do domu widząc płonące światła ulicznych lamp.
Tamtej nocy Caroline wpadła do nas do domu, gdzie nadal, mimo upływu lat czuła się nieswojo. Odwiesiła plecak i złożyła mundurek w kostkę, zawsze robiąc to niezwykle starannie, choć ja przeważnie miętosiłem ubrania i rzucałem je byle gdzie.
Przymknąłem oczy na myśl o tym wspomnieniu i natychmiast przed oczami stanął mi mój apartament i dziesiątki bluz porozrzucanych po całej powierzchni sypialni. Natychmiast odrzuciłem od siebie ten obraz, do którego było mi tak cholernie tęskno i tracąc z oczu pająka, odwróciłem się twarzą do ściany.
Wraz z nadejściem północy wdrapaliśmy się na dach stojącego przy mojej kamienicy blaszanego warsztatu, gdzie własnoręcznie zbudowaliśmy małą chatkę z desek i kawałków blachy, które zespoiliśmy i zbiliśmy ze sobą. W środku leżały dwa wąskie materace, a metalowy sufit upstrzony był latarkami na magnes, które włączaliśmy zwłaszcza do czytania. Pamiętam, że zamykając blaszane drzwiczki widziałem jak mama spaceruje po chodniku z Kendrą na ramieniu i przygląda się nam ze szczerym zatroskaniem; rzadko kiedy bywałem w domu. Całe dnie spędzałem na swojej włóczędze, a noce zlatywały mi wraz z Caroline gdy goniliśmy pociągi lub sypialiśmy we własnych chatkach, które z każdym rokiem stawały coraz dalej od brudnych dzielnic Brooklynu.
Oparliśmy się plecami o jedną z drżących ścian domku i przez resztę nocy skończyliśmy czytać cały podręcznik. Oczy zamykały nam się ze zmęczenia, a mimo to zdążyłem pokazać usypiającej na moim ramieniu Caroline malutkiego pająka, który mknął po ścianie naszego własnego domu.
     Nie wiem kiedy do tego doszło, ale leżąc na materacu w ciepłym choć tak cichym mieszkaniu Nory, głodny i wyczerpany od wieczornego płaczu zasnąłem w końcu, wciskając twarz w jedyną leżącą tutaj poduszkę. O czym śniłem? Mógłbym przysiąc, że porwał mnie na powrót świat dziecięcych, żałosnych marzeń gdy z Caro chcieliśmy zostać korsarzami i opłynąć cały glob, albo uciec z wędrowną trupą cyrkową, i krocząc po linie zjechać Amerykę, a później Europę i kraje dalekiego wschodu. Obiecałem Caroline, że zapewnię jej szczęśliwą przyszłość, dostatek i wolność, bo o niczym nie marzyliśmy tak bardzo jak o wolności; dalekich lądach i wodach, które moglibyśmy odkrywać pisząc swoje własne przygody. Co za to jej dałem? Całe lata w bólu, stresie i walce o życie. Pamiętałem aż za dobrze, jak pękło jej serce gdy straciła Adriana. W pamięci miałem także ten pusty wzrok kiedy nie mogła zrozumieć co stało się z Łucją i Gabe'em, a także to przerażenie w chwili gdy ujrzała i mnie. To dziwne, jak świadomy potrafiłem być w trakcie snu. Jestem pewien, że Caroline byłaby znacznie szczęśliwsza, gdybym łaskawie się od niej odpieprzył i nigdy, ale to nigdy nie poprosił, aby pomogła mi otworzyć zamka do tego cholernego magazynu! W śnie biegłem gdzieś przed siebie, czując rwący ból w nogach i uderzający we mnie gorąc. Chyba miałem dopaść do jakichś wielkich, dębowych wrót gdy nagle coś potężnie w nie uderzyło. Rozległ się kolejny trzask, ale drzwi nie ustępowały. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to nie w nie posyłane są uderzenia.
Kolejne łupnięcie i zrozumiałem, że to woła mnie gdzieś spoza tej świadomości. Powoli otworzyłem oczy i ze zdumieniem spostrzegłem, że słońce jasno oświetla cały pokój. Czy to możliwe, abym przespał do samego rana?
Jeszcze jedno, silne uderzenie i całkiem ocucony wgapiłem się w drzwi do mojego lokum.
- Gdzie on jest? - wypowiedział gniewny, doniosły ton.
- Ja naprawdę nie wiem czemu... - była to najwyraźniej Nora, która usiłowała dogadać się z napastnikiem.
- Oh, zamknij się w końcu i zejdź mi z drogi! - coś huknęło w przedpokoju i wtedy zrozumiałem, że jak na ironię, sny czasem się ziszczają.
      Chociaż ten, który niewątpliwie zmierzał w moją stronę zasługiwał na miano największego koszmaru.
Poderwałem się z materaca i otworzyłem szeroko drzwi wypadając na wąski hall mieszkania. Kilka kroków przede mną stała ubrana w koszulę nocną Nora, której zwichrzone włosy miały najprawdopodobniej na celu zniechęcić do siebie znacznie wyższą, podminowaną jak zawszę Radżę, która jednym ruchem dłoni strąciła mosiężny wieszak, który gruchnął o podłogę. Ciężkim butem przekroczyła zwaloną przeszkodę i podniosła wysoko głowę, spojrzeniem przenikając skonsternowaną szatynkę. Burgundowe oczy błysnęły, gdy natrafiły na moje spojrzenie. Rozstawiłem nogi szeroko, łapiąc równowagę i uniosłem dłonie na wysokości bioder, zupełnie jakbym usiłował opanować zdenerwowanego byka na padoku.
- Nora, idź do łazienki. - mruknąłem, a dziewczyna niczym torpeda przemknęła gdzieś bokiem i poczęstowała nas donośnym trzaśnięciem drzwi, zanim całkowicie usunęła się z pola widzenia.
Rad zrobiła jeszcze jeden długi krok i rozprostowując palce w skórzanych rękawiczkach bez palców, przekrzywiła głowę zasypując lewą połowę twarzy gęstymi, skąpanymi w granacie włosami.
- Jak mnie tu znalazłaś? - zapytałem cicho, wybierając najmniej prowokujący zestaw pytań.
Cóż, nawet to wzbudziło pełen pogardy, ironiczny śmiech.
- Odpowiedź jest zabójczo prosta: nie jestem tak głupia jak twój dwumetrowy dryblas o sercu miękkim jak gąbka. - zawiesiła głos, a ja skrzywiłem się mimowolnie. - A nie, czekaj... on nawet cię nie szuka.
Poczułem jak przyśpiesza mi tętno. Odpuścił... odpuścił sobie mnie? Po sekundzie miałem ochotę się spoliczkować. Ty zdebilniały egoisto! Jak możesz chcieć, aby mu na tobie zależało po tym, co mu zrobiłeś!? Dotarło do mnie, że nie mogę pokazać Caroline swojej słabości. Wówczas nasili atak.
- Dokładnie. Ty też powinnaś sobie odpuścić. - warknąłem, a jej oko błysnęło, po czym poczułem jak coś z niewiarygodną siłą wpycha mnie do sypialni i posyła na ziemię.
Uderzyłem głową o parkiet i nim zdążyłem spróbować się podnieść, gruby obcas wbił moje palce w ziemię z głuchym gruchnięciem.
- Fuck! - krzyknąłem i wyrwałem rękę spod jej buta. - Jak ty to...!?
       Znikąd spadł na mnie cios zadany prawą pięścią, który przygwoździł mój policzek do podłogi. Ból rozniósł się na całą głowę, a ja bezwiednie potoczyłem się w bok. Spróbowałem podnieść się do pozycji siedzącej, ale był to chyba najgorszy wybór tego ranka. Krzyknąłem, gdy mocny kopniak w kręgosłup wyparł mi dech z piersi.
Jęknąłem, ale nie odważyłem się ruszyć. Odkleiłem tylko twarz od ziemi i spojrzałem na wyprostowaną Caroline, która cofnęła się o krok wciąż gotowa do oddania kolejnych ciosów.
Przez chwilę patrzyłem w zimne, pełne wrogości oczy i próbowałem odnaleźć na jej obliczu jakikolwiek punkt odniesienia, jednak naprzeciw stanęła mi ćwiczona latami obojętność kobiety. Gdy tylko złapałem dech Radża uklękła powoli i składając jedną dłoń na kolanie, drugą wsunęła w moje włosy, delikatnie gładząc skórę głowy.
Spojrzałem na nią z nadzieją, ale chłód w oczach nie zniknął. Zamiast tego jej palce odnalazły podstawę włosa i zacisnęły się z całych sił na kosmykach. Uniosła moją głowę, boleśnie szarpiąc.
- To ty nauczyłeś mnie, żeby absolutnie nigdy nie odpuszczać. - to mówiąc pociągnęła za włosy mocniej, po czym z niewiarygodną siłą przyładowała moją skronią w ziemię. Syknąłem, czując jak krew w mózgu buzuje od siły uderzenia. Czoło zapłonęło, a ja poczułem ciepłą wilgoć pod twarzą.
Caroline powstała i zniknęła gdzieś przy oknie.
- Ale kim ty właściwie jesteś, co? - odczekałem kilka chwil i podźwignąłem się na rękach, ciężko opierając o materac oraz przytykając dłoń do zranionej czaszki. Wpatrzyłem się w stojącą w promieniach słońca sylwetkę Radży, która odwróciła się tyłem do mnie. - Patrzę na ciebie i nie mam pojęcia, czy mogę jeszcze zwracać się do ciebie imieniem Patrick.
Drgnąłem i szerzej otwierając oczy patrzyłem na okutane skórzaną kurtką plecy.
- Bo wiesz kim był Patrick Redstone? Profesjonalistą. Doskonałym przywódcą i oddanym przyjacielem, człowiekiem, który w pojedynkę potrafił rozgromić ośmiu takich. Mężczyzną z honorem, który do upadłego walczył o swoich ludzi, nikogo nie zostawiając w tyle i sięgając po lepsze. Człowiekiem, który niósł nadzieję wszystkim udręczonym Amerykanom, kimś kto obalił system i samodzielnie wywalczył sobie byt. Ale przede wszystkim był moim Patem. Starszym bratem, na którego zawsze mogłam liczyć gdy cały świat mnie skreślił. Odważnym zdobywcą, pełnym troski przyjacielem, który nigdy by mnie nie zdradził. Ale ten człowiek chyba naprawdę umarł, choć może wydaje ci się, że siedzi za mną w tym pokoju. Wiesz czemu teraz wierzę w jego śmierć, choć przez ostatnie siedem lat błagałam niebo i ziemię, aby to wszystko było tylko cholernym żartem? - patrzyłem w podłogę, niezdolny do szepnięcia chociaż słowa. - Pytam, czy wiesz?!
- Nie. - szepnąłem tylko, choć prawda jak wielki głaz toczyła się w moją stronę.
W powietrzu zawisł upiorny śmiech, który urwał się już po chwili, zakończony żałosną nutą smutku.
- Bo Patrick Redstone, choć zabijał i był w tym dobry, nie ważne jak wielkim skurwysynem mogłabym go nazwać, nigdy nie zrobiłby jednej rzeczy. Wiesz jakiej, hm? - nie czekała na odpowiedź, ale to nawet lepiej bo i tak nie potrafiłbym odpowiedzieć. - On nigdy nie zostawiłby swojego najlepszego przyjaciela, którego ślubował chronić i wspierać, bo czy nie tak było z tobą i Valentine'em? Nigdy nie porzuciłby ukochanego domu, którego mieszkańców poprzysiągł bronić. Nigdy nie złamałby serca oddanemu druhowi i nie pozostawił go w gradzie tak złych słów i smrodzie rozlanej wódki.
Przełknąłem ślinę i pokręciłem głową na wszystkie strony. Chciałem coś powiedzieć. Wydukać choć słowo, ale dławiące łzy utknęły w gardle. Było mi duszno i tak straszliwie gorąco, krwawiąca głowa pękała, ale najgorszy był ten ból dobiegający z środka. Ból słów prawdziwych i w pełni szczerych. Boże, co ja zrobiłem...
- Zawiodłeś mnie ty, jakkolwiek ośmielisz się nazwać. - kobieta powoli podeszła do drzwi, a ja mimowolnie podniosłem twarz i spomiędzy mokrych, pełnych kołtunów włosów spojrzałem na nią załzawionymi oczami. - Skoro nie potrafisz być Patrickiem, nie stać cię na zostanie Plagą, a tylko on jeden mógł ocalić twoich przyjaciół... i mnie, choć nie wiem czy jeszcze się dla ciebie liczę.
Złapała za klamkę i otwierając drzwi zamarła na chwilę.
- Sęk w tym, że to bez znaczenia, bo ty, nie ważne kim jesteś... - wyciągnąłem rękę, a ona spojrzała na mnie przez ramię. - Dla mnie już zawsze będziesz nikim.
- Caro - pisnąłem, a z gardła wyrwał się szloch. Łzy popędziły jak głupie, ale nie potrafiłem o nich myśleć. - Proszę, zaczekaj...
- Nie. Już dość. Żegnaj i odpuść sobie mnie.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem.
    Minęła krótka sekunda, która przeistoczyła się w minutę, a potem kolejną. Łzy skapywały po moich policzkach, łącząc się z krwią sączącą się z rany z boku głowy, która plamiła śnieżnobiałe włosy szkarłatem. Wyciągnąłem przed siebie drżące dłonie i ujrzałem jak skąpana w czerwieni, prawa dłoń kontrastuje z silnie zaczerwienionym przegubem lewej ręki.
Dziesiątki cienkich i grubych nacięć krzyżowały się ze sobą, a ja śledziłem je wzrokiem, zupełnie nie świadomy jak bardzo się trzęsę. Mijały minuty, aż w końcu usłyszałem sam siebie: żałosny skowyt przecinany łapczywymi oddechami, których potrzebował płaczący organizm.
Bezwiednie opadłem na zielony dywan, który szybko zbroczył się krwią. Przycisnąłem czerwone dłonie do twarzy i zaszlochałem, wciągając w usta grube strugi słonych łez, po czym dławiąc się własną krwią, śliną i potem wykrzyczałem w przestrzeń te kilka imion, o jakich potrafiłem jeszcze pamiętać.
Kendra, Gabe, Łucja, Fredrick, Stephania, Adrian, Siergiej... I kilka tych, o których nigdy nie chciałem zapomnieć; Vincent, Caroline, Edd, Rozalie i... oderwałem dłonie od twarzy. Pająk wciąż spacerował po suficie. Wyciągnąłem doń drżącą dłoń i patrząc przez łzy przed oczami zatańczyło mi jeszcze coś. Podciągnąłem nogi do góry i z kucek upadłem na wyciągnięte przed siebie rękę. Z nisko opuszczoną głową pozwoliłem, aby następne łzy potoczyły się po twarzy. Zacisnąłem zęby z całych sił, bojąc się o kolejny rozpaczliwy szloch.

         Znalezione obrazy dla zapytania manga boy crying
 
I Lucy. Nie wiedząc skąd i nie wiedząc czemu, jej osoba przyświecała mi przez ostatnie dni. Może to dlatego, że powiedziałem jej tyle złych rzeczy, które były żałosnym kłamstwem? Bo niby dlaczego te wspólnie spędzone godziny, a było ich tak niewiele miałyby cokolwiek dla mnie znaczyć? Czemu nie potrafiłem sobie tego wytłumaczyć? Wsunąłem palce w dywan i zacisnąłem je z całych sił na frędzelkowatych kępkach.
Caroline mnie porzuciła. Nie wierzyła, że mogę być tym, kim byłem dawniej. Zatraciłem się we własnej słabości, w moim żałosnym nieudacznictwie. Ale choć z jej ust padło tyle prawdziwych słów, w jedne z nich musiałem szczególnie wierzyć i trzymać się ich. Zrobić wszystko, aby się ziściły.
Ja nigdy nie odpuszczam.
    Nigdy nie odpuszczę Caroline. Nigdy nie odpuszczę Vincenta. Nigdy nie odpuszczę sobie Lucy, choć zdaję sobie sprawę jakie to irracjonalne. Powoli poczułem spięcie mięśni. Wyprostowałem się i podniosłem, odruchowo łapiąc za stołek, który przewrócił się, a ja uderzyłem plecami o ścianę. Przez ostatnie lata byłem martwy, co mogło pokazywać jak ironicznie zabawia się z nami los. Śmierć była spełnieniem marzeń, nie jednokrotnie w życiu pozostawała mi tylko cicha nadzieja na jej nadejście.
Podniosłem głowę i spojrzałem w jaśniejące, południowe słońce, którego ciepłe promienie padały na moją twarz.
Teraz role się odwróciły. Nigdy nie pragnąłem żyć tak bardzo jak w tej chwili. Odepchnąłem się od powierzchni ściany i zrobiłem kilka chwiejnych kroków w kierunku leżącej na blacie kurtki.
Odnajdę siebie. Dowiem się gdzie ukrył się Patrick Redstone i zmuszę Plague do rychłego powrotu. Poruszę cały Nowy York, ale znów zostanę sobą i znajdę Franka Hoove'a. Znajdę i zabiję, a potem odzyskam należną mi władzę. Następnie wrócę do Hotelu. Nie zostawię Vincenta, udowodnię Caroline, że jestem godzien jej wiary. A potem... Potem kupię najdroższą whisky i raz na zawsze pożegnam tkwiącą w sobie nienawiść.
Obiecuję Lucy, nie odpuszczę ani jednej sekundy, którą przeznaczysz mi na naprawienie krzywd, jakie ci wyrządziłem.
Naprawdę obiecuję.
 
 
 Koniec Serii I

wtorek, 20 czerwca 2017

Najwyższy czas na poważną decyzję

  Yo.
 
Z tej strony Radża, a więc nie macie teraz do czynienia z główną administratorką. To powinno Was zaalarmować, ale pozwólcie, że wyjaśnię:
12 czerwca minął, a postów brak. Pierwsza seria opowiadań Vincenta, zatytułowana "Bez ostrzeżenia" miała ukazać się dokładnie 8 dni temu, ale autorka naszego przywódcy, przez wszystkich uwielbiana Vi (i mówię to bez jakichkolwiek złośliwości) wpakowała się w pewien chłam, po części związany z problemami osobistymi, a po części z tymi wywodzącymi się ze szkoły.
Przykro mi, ale z racji, że zostały zabrane jej wszelkie środki dostępu do Internetu, zresztą nawet gdyby je miała i tak nie dałaby rady wchodzić, pisać, publikować.
Ponieważ ja nie posiadam uprawnień do robienia tego wszystkiego, czym do tej pory operowała Mist, muszę poinformować wszystkich Wędrowców, że działanie bloga zostaje ZAWIESZONE na okres WAKACYJNY.
 
Nie będę się tu bawić w słodkie słówka, bo jest mi cholernie przykro i wydaje mi się, że wypada Wam o tym powiedzieć wprost: począwszy od dzisiaj, aż do 1 września opowiadań nie będzie.
Jest to odpowiedzialna i przemyślana decyzja z naszej strony, dlatego proszę nie wyciągać pochopnych wniosków. Wiem, że wiele blogów po zawieszeniach nigdy nie wraca do działania, albo ulega ono zupełnemu osłabieniu. Na swoją obronę powiem coś, co wielu z Was może nie przekonać, ale jak już zaznaczałam - nie jestem Mist, więc to co teraz powiem musi Wam wystarczyć:
 
Kocham tego bloga. Kocham Wędrowców i ludzi, których tu poznałam. Wiem ile serca w stworzenie tej społeczności włożyła Vi i jak bardzo cierpi nie mogąc pisać i będąc tu z Wami. Mam wyjątkowo wiele pomysłów na nadciągające opowiadania, jak niczego bardziej chcę kontynuować serię Patricka, opowiedzieć historię Caroline i przy użyciu Williama ocalić nas od wielu strat ze strony FBI... ale wygląda na to, że moje i Wasze plany zostaną przełożone w czasie. Mimo tak długiej, dwumiesięcznej przerwy przysięgam Wam na mój honor, że ten blog wróci do działania!
Nie pozwolę, aby Wędrowcy zginęli, a wielu z Was wspiera mnie w tych postanowieniach. Moi drodzy, wybaczcie nam, ale nadszedł czas się pożegnać. Nie powiem Wam jednak "żegnajcie" jak to mam w zwyczaju, a "do zobaczenia" bo pierwszego września tętno przyśpieszy, przysięgam.
Dziękuje wszystkim za Waszą siłę i wsparcie, a poszczególnym z Was, że nauczyliście mnie się uśmiechać.
 
 
Z całego serca dziękuję,
                                       ~Radża.
 
 
 
 
Ps.
Proszę pamiętać o dokańczaniach opowiadań przez Wasze postacie, bo wielu z Was stoi w miejscu. We wrześniu wszyscy zostaną rozliczeni, pamiętajcie też o RP.