poniedziałek, 26 czerwca 2017

Patrick - CD. Historii Lucy

    Pająk.
Jego smukłe, czarne odnóża przemierzały całą długość sufitu, kiedy stworzonko bezcelowo dreptało w tą i w tamtą, grając w niesprawiedliwego berka z przesmykującymi po ścianach odbitymi światłami przejeżdżających po ulicy samochodów. Nie większa od naparstka istota, której żywot wydawał mi się tak marny i kruchy była jednym z najpożyteczniejszych stworzeń na świecie. W maleńkim ciele ukrywało się mocno bijące serce, które miało przed sobą zbyt wiele celi, aby zwolnić choć na chwilę. Pająk. Ciekawe czy wiedział, że go obserwuję. On w końcu widział mnie na pewno.
 Jak przez mgłę przypomniałem sobie pierwsze miesiące szkoły, kiedy siedziałem na krawężniku przylegającym do jednego z kosztownych domostw, okolonych nienagannie skoszonym trawnikiem. Trzymałem w ręce lupę i brudny po łokcie przyglądałem się spacerującym po liściach pajęczakom. Opuszczałem zajęcia, wówczas zbyt głupi aby zrozumieć ile trudu poświęcała matka na wykształcenie moje i Caroline, która natomiast pilnie i chętnie chodziła do podsawówki. Dochodziła piętnasta, pamiętam, bo był to czas kiedy matki przyjeżdżały z zakupów i szykowały wystawne obiady, które zamierzały urządzić w położonym nad basenem tarasie. Nie skupiałem się na świecie wokół, jako jedenastolatek myślałem tylko i wyłącznie o dwóch pająkach i ich śmiesznych, nakrapianych odwłokach.
- A wiesz, że pająki mają cztery pary oczu i mogą patrzeć naraz w sześciu kierunkach? - usłyszałem nagle i spanikowany upuściłem szkło powiększające.
Pamiętam z jaką radością powitałem obraz wyszczerzonej Caroline, która pojawiła się tuż obok w uroczym, upranym mundurku i ciężkim, szarym plecakiem zwisającym z jej pleców. Zdziwiony zapytałem skąd posiada taką wiedzę, a ona w odpowiedzi wyciągnęła z tornistra kolorową książkę i odnajdując odpowiednią stronę, przysiadła obok mnie na krawężniku, po czym pokazała mi rysunki wielkich tarantul i ogrodowych krzyżaków.
- Pajęczaki będziemy przerabiać dopiero za kilka tygodni, ale uznałam, że mogą ci się spodobać. - powiedziała i wspólnie, aż do wieczora dyskutowaliśmy na temat jadu ukrytego na włoskach i fotoreceptorach jakie pająki posiadały w gałkach ocznych.
Godzina za godziną, a my mieliśmy kolejne rozdziały za sobą. Nie musiałem patrzeć na zegarek aby wiedzieć, kiedy wybiła osiemnasta - godzina powrotu ojców do domów i wspólnych kolacji przy programie telewizyjnym. W końcu, jak oparzeni poderwaliśmy się do domu widząc płonące światła ulicznych lamp.
Tamtej nocy Caroline wpadła do nas do domu, gdzie nadal, mimo upływu lat czuła się nieswojo. Odwiesiła plecak i złożyła mundurek w kostkę, zawsze robiąc to niezwykle starannie, choć ja przeważnie miętosiłem ubrania i rzucałem je byle gdzie.
Przymknąłem oczy na myśl o tym wspomnieniu i natychmiast przed oczami stanął mi mój apartament i dziesiątki bluz porozrzucanych po całej powierzchni sypialni. Natychmiast odrzuciłem od siebie ten obraz, do którego było mi tak cholernie tęskno i tracąc z oczu pająka, odwróciłem się twarzą do ściany.
Wraz z nadejściem północy wdrapaliśmy się na dach stojącego przy mojej kamienicy blaszanego warsztatu, gdzie własnoręcznie zbudowaliśmy małą chatkę z desek i kawałków blachy, które zespoiliśmy i zbiliśmy ze sobą. W środku leżały dwa wąskie materace, a metalowy sufit upstrzony był latarkami na magnes, które włączaliśmy zwłaszcza do czytania. Pamiętam, że zamykając blaszane drzwiczki widziałem jak mama spaceruje po chodniku z Kendrą na ramieniu i przygląda się nam ze szczerym zatroskaniem; rzadko kiedy bywałem w domu. Całe dnie spędzałem na swojej włóczędze, a noce zlatywały mi wraz z Caroline gdy goniliśmy pociągi lub sypialiśmy we własnych chatkach, które z każdym rokiem stawały coraz dalej od brudnych dzielnic Brooklynu.
Oparliśmy się plecami o jedną z drżących ścian domku i przez resztę nocy skończyliśmy czytać cały podręcznik. Oczy zamykały nam się ze zmęczenia, a mimo to zdążyłem pokazać usypiającej na moim ramieniu Caroline malutkiego pająka, który mknął po ścianie naszego własnego domu.
     Nie wiem kiedy do tego doszło, ale leżąc na materacu w ciepłym choć tak cichym mieszkaniu Nory, głodny i wyczerpany od wieczornego płaczu zasnąłem w końcu, wciskając twarz w jedyną leżącą tutaj poduszkę. O czym śniłem? Mógłbym przysiąc, że porwał mnie na powrót świat dziecięcych, żałosnych marzeń gdy z Caro chcieliśmy zostać korsarzami i opłynąć cały glob, albo uciec z wędrowną trupą cyrkową, i krocząc po linie zjechać Amerykę, a później Europę i kraje dalekiego wschodu. Obiecałem Caroline, że zapewnię jej szczęśliwą przyszłość, dostatek i wolność, bo o niczym nie marzyliśmy tak bardzo jak o wolności; dalekich lądach i wodach, które moglibyśmy odkrywać pisząc swoje własne przygody. Co za to jej dałem? Całe lata w bólu, stresie i walce o życie. Pamiętałem aż za dobrze, jak pękło jej serce gdy straciła Adriana. W pamięci miałem także ten pusty wzrok kiedy nie mogła zrozumieć co stało się z Łucją i Gabe'em, a także to przerażenie w chwili gdy ujrzała i mnie. To dziwne, jak świadomy potrafiłem być w trakcie snu. Jestem pewien, że Caroline byłaby znacznie szczęśliwsza, gdybym łaskawie się od niej odpieprzył i nigdy, ale to nigdy nie poprosił, aby pomogła mi otworzyć zamka do tego cholernego magazynu! W śnie biegłem gdzieś przed siebie, czując rwący ból w nogach i uderzający we mnie gorąc. Chyba miałem dopaść do jakichś wielkich, dębowych wrót gdy nagle coś potężnie w nie uderzyło. Rozległ się kolejny trzask, ale drzwi nie ustępowały. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to nie w nie posyłane są uderzenia.
Kolejne łupnięcie i zrozumiałem, że to woła mnie gdzieś spoza tej świadomości. Powoli otworzyłem oczy i ze zdumieniem spostrzegłem, że słońce jasno oświetla cały pokój. Czy to możliwe, abym przespał do samego rana?
Jeszcze jedno, silne uderzenie i całkiem ocucony wgapiłem się w drzwi do mojego lokum.
- Gdzie on jest? - wypowiedział gniewny, doniosły ton.
- Ja naprawdę nie wiem czemu... - była to najwyraźniej Nora, która usiłowała dogadać się z napastnikiem.
- Oh, zamknij się w końcu i zejdź mi z drogi! - coś huknęło w przedpokoju i wtedy zrozumiałem, że jak na ironię, sny czasem się ziszczają.
      Chociaż ten, który niewątpliwie zmierzał w moją stronę zasługiwał na miano największego koszmaru.
Poderwałem się z materaca i otworzyłem szeroko drzwi wypadając na wąski hall mieszkania. Kilka kroków przede mną stała ubrana w koszulę nocną Nora, której zwichrzone włosy miały najprawdopodobniej na celu zniechęcić do siebie znacznie wyższą, podminowaną jak zawszę Radżę, która jednym ruchem dłoni strąciła mosiężny wieszak, który gruchnął o podłogę. Ciężkim butem przekroczyła zwaloną przeszkodę i podniosła wysoko głowę, spojrzeniem przenikając skonsternowaną szatynkę. Burgundowe oczy błysnęły, gdy natrafiły na moje spojrzenie. Rozstawiłem nogi szeroko, łapiąc równowagę i uniosłem dłonie na wysokości bioder, zupełnie jakbym usiłował opanować zdenerwowanego byka na padoku.
- Nora, idź do łazienki. - mruknąłem, a dziewczyna niczym torpeda przemknęła gdzieś bokiem i poczęstowała nas donośnym trzaśnięciem drzwi, zanim całkowicie usunęła się z pola widzenia.
Rad zrobiła jeszcze jeden długi krok i rozprostowując palce w skórzanych rękawiczkach bez palców, przekrzywiła głowę zasypując lewą połowę twarzy gęstymi, skąpanymi w granacie włosami.
- Jak mnie tu znalazłaś? - zapytałem cicho, wybierając najmniej prowokujący zestaw pytań.
Cóż, nawet to wzbudziło pełen pogardy, ironiczny śmiech.
- Odpowiedź jest zabójczo prosta: nie jestem tak głupia jak twój dwumetrowy dryblas o sercu miękkim jak gąbka. - zawiesiła głos, a ja skrzywiłem się mimowolnie. - A nie, czekaj... on nawet cię nie szuka.
Poczułem jak przyśpiesza mi tętno. Odpuścił... odpuścił sobie mnie? Po sekundzie miałem ochotę się spoliczkować. Ty zdebilniały egoisto! Jak możesz chcieć, aby mu na tobie zależało po tym, co mu zrobiłeś!? Dotarło do mnie, że nie mogę pokazać Caroline swojej słabości. Wówczas nasili atak.
- Dokładnie. Ty też powinnaś sobie odpuścić. - warknąłem, a jej oko błysnęło, po czym poczułem jak coś z niewiarygodną siłą wpycha mnie do sypialni i posyła na ziemię.
Uderzyłem głową o parkiet i nim zdążyłem spróbować się podnieść, gruby obcas wbił moje palce w ziemię z głuchym gruchnięciem.
- Fuck! - krzyknąłem i wyrwałem rękę spod jej buta. - Jak ty to...!?
       Znikąd spadł na mnie cios zadany prawą pięścią, który przygwoździł mój policzek do podłogi. Ból rozniósł się na całą głowę, a ja bezwiednie potoczyłem się w bok. Spróbowałem podnieść się do pozycji siedzącej, ale był to chyba najgorszy wybór tego ranka. Krzyknąłem, gdy mocny kopniak w kręgosłup wyparł mi dech z piersi.
Jęknąłem, ale nie odważyłem się ruszyć. Odkleiłem tylko twarz od ziemi i spojrzałem na wyprostowaną Caroline, która cofnęła się o krok wciąż gotowa do oddania kolejnych ciosów.
Przez chwilę patrzyłem w zimne, pełne wrogości oczy i próbowałem odnaleźć na jej obliczu jakikolwiek punkt odniesienia, jednak naprzeciw stanęła mi ćwiczona latami obojętność kobiety. Gdy tylko złapałem dech Radża uklękła powoli i składając jedną dłoń na kolanie, drugą wsunęła w moje włosy, delikatnie gładząc skórę głowy.
Spojrzałem na nią z nadzieją, ale chłód w oczach nie zniknął. Zamiast tego jej palce odnalazły podstawę włosa i zacisnęły się z całych sił na kosmykach. Uniosła moją głowę, boleśnie szarpiąc.
- To ty nauczyłeś mnie, żeby absolutnie nigdy nie odpuszczać. - to mówiąc pociągnęła za włosy mocniej, po czym z niewiarygodną siłą przyładowała moją skronią w ziemię. Syknąłem, czując jak krew w mózgu buzuje od siły uderzenia. Czoło zapłonęło, a ja poczułem ciepłą wilgoć pod twarzą.
Caroline powstała i zniknęła gdzieś przy oknie.
- Ale kim ty właściwie jesteś, co? - odczekałem kilka chwil i podźwignąłem się na rękach, ciężko opierając o materac oraz przytykając dłoń do zranionej czaszki. Wpatrzyłem się w stojącą w promieniach słońca sylwetkę Radży, która odwróciła się tyłem do mnie. - Patrzę na ciebie i nie mam pojęcia, czy mogę jeszcze zwracać się do ciebie imieniem Patrick.
Drgnąłem i szerzej otwierając oczy patrzyłem na okutane skórzaną kurtką plecy.
- Bo wiesz kim był Patrick Redstone? Profesjonalistą. Doskonałym przywódcą i oddanym przyjacielem, człowiekiem, który w pojedynkę potrafił rozgromić ośmiu takich. Mężczyzną z honorem, który do upadłego walczył o swoich ludzi, nikogo nie zostawiając w tyle i sięgając po lepsze. Człowiekiem, który niósł nadzieję wszystkim udręczonym Amerykanom, kimś kto obalił system i samodzielnie wywalczył sobie byt. Ale przede wszystkim był moim Patem. Starszym bratem, na którego zawsze mogłam liczyć gdy cały świat mnie skreślił. Odważnym zdobywcą, pełnym troski przyjacielem, który nigdy by mnie nie zdradził. Ale ten człowiek chyba naprawdę umarł, choć może wydaje ci się, że siedzi za mną w tym pokoju. Wiesz czemu teraz wierzę w jego śmierć, choć przez ostatnie siedem lat błagałam niebo i ziemię, aby to wszystko było tylko cholernym żartem? - patrzyłem w podłogę, niezdolny do szepnięcia chociaż słowa. - Pytam, czy wiesz?!
- Nie. - szepnąłem tylko, choć prawda jak wielki głaz toczyła się w moją stronę.
W powietrzu zawisł upiorny śmiech, który urwał się już po chwili, zakończony żałosną nutą smutku.
- Bo Patrick Redstone, choć zabijał i był w tym dobry, nie ważne jak wielkim skurwysynem mogłabym go nazwać, nigdy nie zrobiłby jednej rzeczy. Wiesz jakiej, hm? - nie czekała na odpowiedź, ale to nawet lepiej bo i tak nie potrafiłbym odpowiedzieć. - On nigdy nie zostawiłby swojego najlepszego przyjaciela, którego ślubował chronić i wspierać, bo czy nie tak było z tobą i Valentine'em? Nigdy nie porzuciłby ukochanego domu, którego mieszkańców poprzysiągł bronić. Nigdy nie złamałby serca oddanemu druhowi i nie pozostawił go w gradzie tak złych słów i smrodzie rozlanej wódki.
Przełknąłem ślinę i pokręciłem głową na wszystkie strony. Chciałem coś powiedzieć. Wydukać choć słowo, ale dławiące łzy utknęły w gardle. Było mi duszno i tak straszliwie gorąco, krwawiąca głowa pękała, ale najgorszy był ten ból dobiegający z środka. Ból słów prawdziwych i w pełni szczerych. Boże, co ja zrobiłem...
- Zawiodłeś mnie ty, jakkolwiek ośmielisz się nazwać. - kobieta powoli podeszła do drzwi, a ja mimowolnie podniosłem twarz i spomiędzy mokrych, pełnych kołtunów włosów spojrzałem na nią załzawionymi oczami. - Skoro nie potrafisz być Patrickiem, nie stać cię na zostanie Plagą, a tylko on jeden mógł ocalić twoich przyjaciół... i mnie, choć nie wiem czy jeszcze się dla ciebie liczę.
Złapała za klamkę i otwierając drzwi zamarła na chwilę.
- Sęk w tym, że to bez znaczenia, bo ty, nie ważne kim jesteś... - wyciągnąłem rękę, a ona spojrzała na mnie przez ramię. - Dla mnie już zawsze będziesz nikim.
- Caro - pisnąłem, a z gardła wyrwał się szloch. Łzy popędziły jak głupie, ale nie potrafiłem o nich myśleć. - Proszę, zaczekaj...
- Nie. Już dość. Żegnaj i odpuść sobie mnie.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem.
    Minęła krótka sekunda, która przeistoczyła się w minutę, a potem kolejną. Łzy skapywały po moich policzkach, łącząc się z krwią sączącą się z rany z boku głowy, która plamiła śnieżnobiałe włosy szkarłatem. Wyciągnąłem przed siebie drżące dłonie i ujrzałem jak skąpana w czerwieni, prawa dłoń kontrastuje z silnie zaczerwienionym przegubem lewej ręki.
Dziesiątki cienkich i grubych nacięć krzyżowały się ze sobą, a ja śledziłem je wzrokiem, zupełnie nie świadomy jak bardzo się trzęsę. Mijały minuty, aż w końcu usłyszałem sam siebie: żałosny skowyt przecinany łapczywymi oddechami, których potrzebował płaczący organizm.
Bezwiednie opadłem na zielony dywan, który szybko zbroczył się krwią. Przycisnąłem czerwone dłonie do twarzy i zaszlochałem, wciągając w usta grube strugi słonych łez, po czym dławiąc się własną krwią, śliną i potem wykrzyczałem w przestrzeń te kilka imion, o jakich potrafiłem jeszcze pamiętać.
Kendra, Gabe, Łucja, Fredrick, Stephania, Adrian, Siergiej... I kilka tych, o których nigdy nie chciałem zapomnieć; Vincent, Caroline, Edd, Rozalie i... oderwałem dłonie od twarzy. Pająk wciąż spacerował po suficie. Wyciągnąłem doń drżącą dłoń i patrząc przez łzy przed oczami zatańczyło mi jeszcze coś. Podciągnąłem nogi do góry i z kucek upadłem na wyciągnięte przed siebie rękę. Z nisko opuszczoną głową pozwoliłem, aby następne łzy potoczyły się po twarzy. Zacisnąłem zęby z całych sił, bojąc się o kolejny rozpaczliwy szloch.

         Znalezione obrazy dla zapytania manga boy crying
 
I Lucy. Nie wiedząc skąd i nie wiedząc czemu, jej osoba przyświecała mi przez ostatnie dni. Może to dlatego, że powiedziałem jej tyle złych rzeczy, które były żałosnym kłamstwem? Bo niby dlaczego te wspólnie spędzone godziny, a było ich tak niewiele miałyby cokolwiek dla mnie znaczyć? Czemu nie potrafiłem sobie tego wytłumaczyć? Wsunąłem palce w dywan i zacisnąłem je z całych sił na frędzelkowatych kępkach.
Caroline mnie porzuciła. Nie wierzyła, że mogę być tym, kim byłem dawniej. Zatraciłem się we własnej słabości, w moim żałosnym nieudacznictwie. Ale choć z jej ust padło tyle prawdziwych słów, w jedne z nich musiałem szczególnie wierzyć i trzymać się ich. Zrobić wszystko, aby się ziściły.
Ja nigdy nie odpuszczam.
    Nigdy nie odpuszczę Caroline. Nigdy nie odpuszczę Vincenta. Nigdy nie odpuszczę sobie Lucy, choć zdaję sobie sprawę jakie to irracjonalne. Powoli poczułem spięcie mięśni. Wyprostowałem się i podniosłem, odruchowo łapiąc za stołek, który przewrócił się, a ja uderzyłem plecami o ścianę. Przez ostatnie lata byłem martwy, co mogło pokazywać jak ironicznie zabawia się z nami los. Śmierć była spełnieniem marzeń, nie jednokrotnie w życiu pozostawała mi tylko cicha nadzieja na jej nadejście.
Podniosłem głowę i spojrzałem w jaśniejące, południowe słońce, którego ciepłe promienie padały na moją twarz.
Teraz role się odwróciły. Nigdy nie pragnąłem żyć tak bardzo jak w tej chwili. Odepchnąłem się od powierzchni ściany i zrobiłem kilka chwiejnych kroków w kierunku leżącej na blacie kurtki.
Odnajdę siebie. Dowiem się gdzie ukrył się Patrick Redstone i zmuszę Plague do rychłego powrotu. Poruszę cały Nowy York, ale znów zostanę sobą i znajdę Franka Hoove'a. Znajdę i zabiję, a potem odzyskam należną mi władzę. Następnie wrócę do Hotelu. Nie zostawię Vincenta, udowodnię Caroline, że jestem godzien jej wiary. A potem... Potem kupię najdroższą whisky i raz na zawsze pożegnam tkwiącą w sobie nienawiść.
Obiecuję Lucy, nie odpuszczę ani jednej sekundy, którą przeznaczysz mi na naprawienie krzywd, jakie ci wyrządziłem.
Naprawdę obiecuję.
 
 
 Koniec Serii I

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz