środa, 28 czerwca 2017

Patrick - CD. Historii Any

     Zdecydowanie zbyt długo trwający bezruch na powierzchni całej ulicy zaczynał dawać mi się we znaki, co tylko podbudziło narastającą w duchu irytację. Vin, czemu mnie tu przysłałeś?
Zdawałem sobie sprawę z tego, że Vincent i tak powie dziewczynie o wszystkim jeśli tylko uda mi się dowlec ją do hotelu w jednym kawałku. Rezygnując z dalszej gry w zaparte wypuściłem z ust chłodne powietrze, które przybrało oblicze malutkich obłoczków, po chwili wyciągnąłem ręce z kieszeni.
- Jak zapewne zauważyłaś po śmierci u każdego z nas wykształcają się pewne nowe umiejętności, które z czasem nasilają się i trzeba nauczyć się nad nimi panować. - ze zdziwieniem stwierdziłem, że rozprawianie o tak błahym temacie daje mi swego rodzaju satysfakcję z własnego doświadczenia. - Moją jest między innymi możliwość przenoszenia w dowolne miejsce na świecie.
- Masz na myśli teleportację? - spytała ostentacyjnie.
- Potocznie mówiąc; tak. Jeśli jednak nieco się w to zagłębić pojawiają się pewne limity i ograniczenia, przez co cała zdolność przypomina bardziej to, co potrafią jumperzy.
- Chyba rozumiem. - skinęła powoli głową. - Ale to nie tłumaczy jak mnie tu sprowadziłeś.
Wiedząc, że każde, nawet najmniejsze kłamstwo będzie całkowicie zbędne i nieopłacalne całkowicie odpuściłem sobie wszelkie cwaniactwa. Przestępując z nogi na nogę, wykonałem dłonią gest niekończącego się młynka i powiedziałem tyle ile wiedziałem sam.
- Vincent, przywódca. - przypomniałem chłodno. - Posiada bardzo pożyteczną moc jaką jest wyczuwanie innych dusz na skalę światową. W połączeniu z moją teleportacją otworzyliśmy jakieś wymiarowe przejście i ściągnęliśmy cię tutaj.
- Połączyliście swoje moce? To w ogóle możliwe?
- Sam nie wiem. To był pierwszy raz, przypadek. Nie sądziliśmy, że coś takiego może się udać. - wzruszyłem ramionami. - Badania są już prowadzone, a tymczasem mam nadzieję, że zaspokoiłem twój nienażarty mózg łaknący wiedzy. To, że stoimy sobie na całkiem pustej ulicy nie znaczy, że nie zaroi się ona zaraz od radiowozów, a nad głowami nie zawisną nam helikoptery. FBI chce zniszczyć Wędrowców, pozbyć się ich z całego globu, ale ośrodki takie jak nasz Hotel są ostoją. Miejscem, do którego tamci nie mają dostępu. Jest nas wielu, mamy siłę uderzeniową, dlatego tak bezpiecznie trzymać się w grupie. A... no i zwierzęta mają wstęp wolny,
Ciemnowłosa dziewczyna uśmiechnęła się tryumfalnie, schyliła i podniosła futrzaka na ręce. Wielkooka kulka futra wtuliła się w ręce swej pani, ale zaraz przypomniała sobie o mojej obecności i wykrzywiając ten szkaradny łeb, syknęła w moją stronę.
Skrzywiłem się i przewróciłem oczami. Kolejny kot i kolejna broniąca go jak oka w głowie właścicielka. Ten świat cofa się aż do potęgi i chwały Egipcjan. Obserwowałem, jak wysoka kobieta przecina ulicę i zrównuje się ze mną.
- Niech ci będzie, prowadź. Ale nie wyobrażaj sobie, że jesteś przekonujący. Nie przyjęliby cię na żaden casting, nawet do reklamy proszku. - stwierdziła zadziornie, a ja wróciłem na chodnik i kręcąc dyskretnie głową, powiodłem nas w kierunku hotelu.
- Właściwie, to jak się nazywasz? - spytałem i zaraz podjąłem się próby naśladowania jej głosu. - Nie wyobrażaj sobie, że mnie to choć trochę obchodzi, ale podstawowe zasady kultury mają swoje wymagania.
- Ana. - zza pleców dobiegło mnie ciche prychnięcie, nie miałem tylko pewności czy wywodzi się ono z ludzkich ust, czy też z kociego pyska.
- Przemądrzała kociara brzmi znacznie lepiej. - mruknąłem sam do siebie i skręciłem w kolejną, pustą uliczkę.

 
 *miesiąc później*
 
 
     Czarny samochód stoczył się ze szczytu ulicy i powoli zaparkował tuż przed głównym wejściem nowoczesnego, przybranego w jaskrawe światła klubu dla bogaczy, w którym za kilka chwil miał rozegrać się prawdziwy mordor. W środku było ośmiu handlarzy heroiny, plus trzech, którzy wysiedli z porsche i wystrojeni w drogie, włoskie garnitury wkroczyli do środka, nie darząc bramkarzy ani jednym spojrzeniem.
Gdy drzwi zamknęły się za ich plecami, dotknąłem nadgarstka dłonią skrytą w białej, atłasowej rękawiczce i podciągnąłem do góry kawałek kaszmirowego, prążkowanego żakietu w barwie ciemnego grafitu, za który mógłbym wyżywić dwa pobliskie sierocińce. Na przegubie tkwił zegarek o profilowanej tarczy. Przycisnąłem niewielki guzik, który uruchomił timer ustawiony na trzydzieści cztery minuty.
      Trzydzieści cztery minuty na zabicie jedenastu przemytników, obezwładnienie dwóch bramkarzy, odnalezienie ukrytego najprawdopodobniej we wschodnim gabinecie sejfu, rozbrojenie systemu alarmowego i wyciągnięcia stamtąd dwustu tysięcy dolarów. Zakładając na nos czarne pilotki wysmyknąłem się z wnętrza jaguara i przyciskając do torsu niesforny guzik szytego na miarę żakietu, zakryłem prawym łokciem ukryty pod wierzchnią warstwą ubioru P 64, z tłumikiem, który udało mi się odkupić od Luki. Wkroczyłem między bramki, na krótki czerwony dywan. Ciężar broni sprawiał, że czułem się pewniej choć z moimi nowoodkrytymi zdolnościami mógłbym samodzielnie wybić cały ten klubik i nawet się nie zmęczyć.
- Przykro mi, ale nie możemy pani wpuścić. - powiedział jeden z barytonów do wysokiej kobiety, która stała w kolejce przede mną.
Miała na sobie szykowną garsonkę w jaskrawym kolorze, a długie, ciemnogranatowe włosy spływały po jej ramionach.
- To jakaś pomyłka! Z pewnością jestem na liście! - powiedziała kobieta dobitnie, ale drugi z bramkarzy położył jej ciężkie łapsko na ramieniu, obrócił i delikatnie odepchnął.
- Tu nie ma pomyłek. Jeszcze chwila i porozmawiamy inaczej. - warknął, a kobieta podniosła głowę.
Na moment na czerwonym dywanie zawrzało, choć mogłem wiedzieć to tylko ja i ciemnowłosa kobieta, która po potknięciu podtrzymywała w dłoni okulary, które ześlizgnęły jej się z nosa.
Ana Black.
Opanowałem ogromną chęć rozdziawienia ust i ostrej gestykulacji, po czym odprowadzając ją wzrokiem skinąłem mężczyznom na pożegnanie i prędko pośpieszyłem z pobliski zaułek, w którym zniknęła kobieta w garsonce. Nie było wątpliwości, że mnie poznała, więc gdy tylko od wzroku postronnych gapiów zdołał ochronić nas wysoki, brudny mur, zerwałem pilotki z twarzy i dołączyłem do stojącej pod ścianą Any.
- Co ty tutaj robisz!? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że jesteś fanką jachtów i należysz do jednego z największych przemytniczych klubów w Nowym Yorku? - warknąłem, a ona przewróciła oczami i starła z ust postarzającą ją, czerwoną szminkę.
- I mówi to ten, który zostawił z dnia na dzień cały hotel, choć pełnił w nim jedną z najważniejszych funkcji, tłukąc butelki i rozpieprzając cały hall! Nawet nie wiesz jak The Hunter grzmi od twoich wybryków. Gangi, narkotyki i jakaś wielka afera! Nadal chcesz mi powiedzieć, że jesteś "tylko Rick" i to jedyne, co trzeba o tobie wiedzieć? - odparowała, a ja byłem przez chwilę głęboko zdziwiony ile informacji zdołała gromadzić. Otrząsnąłem się natychmiast i spojrzałem jej śmiało w oczy.
- Masz rację. Jestem kimś więcej niż Rickiem. Jestem Plague, król nowojorskiego podziemia. W tym klubie jest dwieście tysięcy dolarów, które muszę odzyskać, aby wspomóc się przed zniszczeniem swojego największego wroga. Tamci narkotykowcy od lat wchodzą mi w paradę. - wyprostowałem się i wyciągnąłem broń zza pasa, po czym ściskając ją tuż przed sobą, odbezpieczyłem gnata. - I nikt ani nic nie stanie mi na drodze przed osiągnięciem tego celu.
 
 
                                              Ana? c":

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz