środa, 28 czerwca 2017

Patrick - Nie mów nikomu, część 1.

     Wraz z nadejściem północy wyjątkowo powoli zsunąłem nogi z podwyższenia na jakim spoczywał materac, jakby w obawie, że najcichszy szelest zdoła obudzić drzemiącą w salonie Norę. Była to myśl dość irracjonalna i zupełnie zbędna, ponieważ po pierwsze: użycie słowa "drzemać" w przypadku Nory to jak porównać moc silnika tira z fiatem tico, Dziewczyna po ogromnej porcji lodów waniliowych i obejrzeniu jakiejś łzawej banialuki w stylu 'Dirty Dancing' odpłynęła niczym niedźwiedzica na wieść o przyjściu zimy.
Po drugie, nawet gdyby faktycznie się zbudziła to w żaden sposób nie zdołałaby mnie powstrzymać - od trzech dni obserowałem tych gnojów, stopniowo przypominając sobie, co znaczy ponownie działać w terenie. Odnalazłem wzrokiem leżącą na ziemi torbę i podniosłem ją, w dwóch krokach pokonując trawiasty dywan. Położyłem pakunek na blacie i gmerając pośród bluz natrafiłem na kolbę cz. 75. Wyciągnąłem moją odwieczną towarzyszkę i prędko pożałowałem, że w szale pakowania nie wziąłem ze sobą pasa na broń.
      Ze spluwą zatkniętą za spodnie czułem się jak zwykły gówniarz, który chce sobie zwędzić nowy telefon z komisu. Cieszyłem się, że w pokoju nie ma lustra, bo patrząc w nie najpewniej spaliłbym się ze wstydu: niecałe dwa tygodnie temu pozwoliłem, aby niemalże wykończyło mnie dwóch ludzi Franka Hoove'a. Dziś zamierzałem samodzielnie skroić ośmiu i, ha, byłem pewien, że dam sobie radę.
Przez nieszczelne okna mieszkania słyszałem jak potężny wiatr dudni w co popadnie, ale mimo to zignorowałem odpowiedzialną chęć założenia kurtki. Zimne powietrze dobrze robi na umysł, zawsze powtarzałem to Caroline, kiedy mieliśmy po dziesięć lat i znosiliśmy najcięższe mrozy siedząc w pustych kontenerach transportowych.
Przez chwilę miałem prawdziwą ochotę powspominać tamte czasy; wtedy wszyscy patrzyli na mnie jak na jeszcze jedną, zbędną w tym świecie gębę do wykarmienia, który włóczyła się nocami po zaułkach i nie przynosiła żadnego pożytku. Panie i panowie, tak o to ta zbędna gęba zmartwychwstała i dopomina się o swój zgromadzony przez lata majątek oraz słuszny, królewski tytuł.
Jak przez mgłę pamiętałem Erlie'go Arlichmana, który był dzieciakiem tego samego pokroju co ja. Nigdy nie trzymaliśmy razem, choć po kilkunastu latach Erlie zaczął szczerze zazdrościć mi dziesiątek zielonych, które wylatywały mi z kieszeni gdy kroczyłem po ulicy z AK47 przewieszonym przez ramię, paląc jedno z najdroższych włoskich cygar. Z tego co pamiętam, on też był gangsterem. A raczej zwykłą szlają, bo dumny naród gangsterów nigdy nie nazywał tym mianem chłopców, którzy nocami biegali po ulicach strzelając z glocków w samochody i strasząc sprężynówkami przechodzące uliczką staruszki.
     Dla zwykłego przechodnia, który nocą widzi grupę czarnoskórych dzieciaków jarających jointa przy zaułku najlepszym wyjściem wydaje się być przejście na drugą stronę ulicy w celu uniknięcia tych, pożal się Boże, "gangsterów".
Tymczasem gangster, to ktoś więcej niż uliczny rozrabiaka, który za dziesięć dolców zastrzeli każdy ruszający się obiekt. Gangster, to człowiek, który ma w życiu jakiś cel. Niektórzy ćpią i jarają, ale to nie zmienia faktu, że są ludźmi interesu - sprytnie kalkulują, czy w ogóle opłaca im się brać kogoś na cel. Poza tym zwykle roszczą sobie troszeczkę więcej niż dziesięć dolców i, Chryste Panie! Nie noszą tych cholernych sprężynowych noży! Trzymają się w grupach, dbają o swoich, choć przeważnie ta wzajemna obrona trwa do chwili, gdy staniesz się dnia nich niewygodny.
Gangi to niezły początek, potem można sobie trochę przyskrobać na deall'erce, ale największego farta masz wtedy, gdy zainteresuje się tobą mafia.
Mafiozi potrzebują ludzi, którzy zrobią dla nich absolutnie wszystko - chociażby oberwą ze skóry i wysmarują solą prezydenta. Normalny dzieciak uznałby, że to dla niego za dużo, że nie da rady, że odpuszcza. Ale szefowie nie lubią tego typu odpowiedzi. Jeśli jesteś głupi i chcesz wziąć ich na litość, używając przykładowo zwrotu "mam rodzinę", to właśnie ją straciłeś. Sayonara, możesz spodziewać się, że gdy tylko wrócisz do domu, twojej żonki i dzieciaków już tam nie będzie. Wtedy dopiero masz wybór: skoro straciłeś to, co było da ciebie najcenniejsze to bierz tą robotę, albo skończysz równie marnie co ukochana rodzina. Właśnie taki los spotkał Erlie'go.
Czarnego zazdrośnika, który raz spróbował świsnąć mi trochę kasy. Ktoś powiedziałby: "Rany, Rick. Śpisz na tysiącach, co ci szkodzi, jak sobie taki czarnuch zwędzi kilka stówek?".
Szczerze powiedziawszy? Absolutnie nic. Jak dla mnie, taki przykładowy Erlie mógł podkręcić mi nawet dziesięć koła i nawet bym nie pożałował, bo za miesiąc wkręciłbym się w przekręt szacowany na miliony. Problem w tym, że jeśli zwykły pies z ulicy może sobie coś wziąć, to dlaczego inni mieliby być gorsi?
Tamtego dnia uczciwie zaproponowalem mu układ. Siedziałem za dębowym biurkiem, w moim szytym na miarę garniturze od Armaniego. Z osobistymi pozdrowieniami.
     To było chyba w biurze na dwudziestym piątym piętrze przy Avenue.
Żeby było jasne: Park Avenue to jedna z najdroższych dzielnic w Nowym Yorku, wynajęcie w nim lokalu to dziesiątki tysięcy.
Ja miałem całe trzy piętra do swojej dyspozycji, w dodatku posiadałem najlepszy apartament w wierzowcu, z ogromną, przeszkloną ścianą, dzięki której na wyłączność mogłem podziwiać uroki Central Parku i reszty centrum. W rzeźbionym barku czekały najdroższe koniaki i ta niesamowita, dziesięcioletnia whisky. Na świecie jest pełno bogatszych ludzi, nie ukrywam. Ale ja miałem wówczas osiemnaście lat. Wybiłem się ponad inne głąby z podziemia i ustawiłem tak, że całe jedenaście dzielnic Manhattanu nie kichnęło, dopóki na to nie pozwoliłem.
Miałem piękną, czerwoną wykładzinę, którą wyłożono cały hall i mój gabinet. Nigdy się z nią nie rozstałem, bo gdy tylko wykitowałem, zrobiłem co się tylko możliwe by ją odzyskać - udało się. Teraz Vincent i reszta martwej zgrai mogła sobie po niej pochodzić podróżując korytarzami hotelu.
Przyprowadzili go do mnie w stanie zgoła odrażającym - miał na sobie białą, siatkową koszulkę splamioną krwią, jego dres był dziurawy a z czarnej czaszki spływało kilka strug krwi.
- Kto wypierze wykładzinę? - zapytałem, gdy rzucili go na kolana i zdjąłem nogi z blatu biurka.
Jak dziś pamiętam, że tametgo dnia włączony był wiatrak. To był środek czerwca czy jakoś tak. Erlie niemal natychmiast zaczął się tłumaczyć. Słuchałem go z nieskrywanym zainteresowaniem. To takie satysfakcjonujące, posłuchać o nieudanym życiu dawnego kolegi, który sądził, że skończysz tak samo jak on. Ba! Myślał, że będzie od ciebie lepszy, a tu proszę. Kto dojechał kogo?
- To nie zmienia faktu, że chciałeś przywłaszczyć sobie moje pieniądze. - splotłem dłonie na dębie, jak filmowy dyrektor wołający na pogadankę niereformowalnego ucznia.
- Rick! - jęknął niemalże błagalnie. Miał ten ochydny, slumsowki akcent. Nie żeby coś, ale ja też go kiedyś miałem, zanim poznałem cztery inne języki i wyniosłem się z brudnej ulicy do strzeżonego apartamentu.
- A, a, a. - pogroziłem mu palcem. - Tu nazywają mnie Plague. Zapamiętaj.
- Dobrze, Plague? - ponownie usłyszałem błagalną nutę. - To były tylko cztery stówki, kasa wydawała się być łatwa. Mam chorą siostrę i nie kiram na leki!
Kiram? Czy on znał znaczenie tego słowa? Najwidoczniej nie, bo kiranie oznaczało ćpanie poprzez wdychanie halucynogennych oparów, lub ewentualnie uciekanie skądś. Skończony imbecyl.
- Na co choruje siostra? - zapytałem chwilę później, a jego twarz wykrzywiła się w grymasie nagłego niezadowolenia.
Widać było, że chce pyskować. Że ma ochotę rzucić mięsem i kazać mi się nie wpieprzać w nieswoje sprawy. Posłałem mu ostrzegawcze spojrzenie. Najwidoczniej wolał nie ryzykować, bo odwrócił wzrok i z westchnieniem przyznał:
- Stwierdzono u niej AIDS.
Wówczas parsknąłem śmiechem. Leki na AIDS?! Czy on robił sobie ze mnie jaja?
- Jesteś z ulicy, nie? - uśmiechnąłem sie ponad światłem mosiężnej lampy. - Widać siostrzyczka idzie w twoje ślady.
    Oczywiście zrozumiał. Trafiłem prosto w duszę. Momentalnie zerwał się z ziemi i rzucił na mnie. Widziałem, jak drgają ramiona moich potężnych goryli, ale powstrzymałem ich karcącym spojrzeniem. Gdy tylko rozpędzony Erlie dotarł do krawędzi biurka, odbiłem się od podłogi i wspierając na prawym ramieniu, kopnąłem go obunóż w szczękę, łamiąc mu ją i posyłając z powrotem na ziemię. Wyszedłem zza siedziska i nachyliłem się nad jęczącym chłopakiem.
- Strasznie niewychowany jesteś. Skończyłeś w ogóle podstawówkę?
Coś wymamrotał, ale to nie było ważne. Była rzecz do zrobienia, a ja w tym czasie miałem wystawę w Virgini Północnej.
- Erlie. Dam ci te cztery stówy. Ba! Dołożę trzy razy tyle, na całą tą twoją siostrę, o ile zgodzisz się coś dla mnie zrobić. - poruszył wymownie pogruchotaną szczęką. Nagle zrobił się dużo mniej gadatliwy, więc kontynowałem. - W sobotę do miasta przyjedzie kandydat na senatora, Bradley Cross. Niestety, na tą posadę ma zadatki inny człowiek, mój serdeczny przyjaciel. - nie wyjawiłem mu, że tym 'przyjacielem' był Henry Hoove.
Ah, czasy, gdy polowałem na Crossa... całkiem niepotrzebne zajścia i za dużo fatygi. Teraz żyło (albo właśnie: nie żyło) mi się z nim całkiem dobrze.
- Chciałbym, żebyś go odrobinę... postraszył. No wiesz, strzelisz mu w kolano, przetniesz opony i oblejesz kwasem rower jego syna. Jeśli jesteś literatą, możesz napisać jakiś wymowny list z prośbą o wycofanie kandydatury. Jeśli nie, trudno. Podejrzewam, że zrozumie.
Nie musiałem długo czekać na odpowiedź. Erlie podniósł się, wsparł na łokciach i ciężko oparł o frontową część biurka. Otwartymi dłońmi ujął swoją szczęką z dwóch stron i nastawił ją całkiem nieudolnie.
- Nie mogę Ri... - tu złapał spojrzenia goryli - Plague. Mam rodzinę, na pewno mnie wyśledzą. To zbyt niebezpieczne.
     Można sobie wyobrazić, jak postąpiłem dalej. Erlie Arlichman był martwy w niedzielę rano, rozstrzelał go prywatny ochroniach Bradleya Crossa, gdy ten usiłował dźgnąć kandydata we śnie w jego apartamencie. Wówczas dziewiętnastoletni Erlie spoczął w rodzinnym grobie wraz z matką, dwójką starszych braci i... czy kogoś to zdziwi? Chorą na AIDS siostrą.
Mimo, że byłem skuteczny... zajebiście skuteczny, dziś rozegrałbym to zupełnie inaczej. Ale co to znaczyło, cztery życia w tą czy we w tą? Można powiedzieć, że byłem wtedy w trakcie nauki. Szkoliłem się w sztuce rozgrywania sytuacji na swoją korzyść, wykorzystywania ludzi tak, aby nie mieli odwrotu i byli na każde moje skinienie. Całe szczęście, że byłem pojętnym uczniem i szybko nauczyłem się, żeby nie zabijać niepotrzebnie, tak jak w przypadku Erlie'go.
Dzisiejszego wieczora, gdy otworzyłem okno i przeładowałem cz. 75 zrobiło mi się go żal.
Może gdyby nie tknął tych czterystu dolarów, dziś miałby domek z ogródkiem, żonę i dzieci? To wersja dla optymistów. Byłem bardziej skłonny rozważyć teorię, czy przypadkiem już od lat nie byłby martwy, choć oficjalnie nikt nie doniósłby o jego zgonie, bo pośród ulicznych ćpunów i pijaków każdy leżący w rowie trup wygląda tak samo.

~*~

     Miałem rację. Powietrze było ostre, wiatr mocno zacinał, a nocny smog kłuł w nozdrza. W takie noce, gdy było za ciemno aby obserwować jak grube kłęby dymu prześlizgują się po niebie i ten gorzki smak powietrza zdawał się nie mieć naturalnego źródła, momentalnie nienawidziłem oddychać. Chciałem usunąć tą czynność z przymusowych funkcji życiowych, albo chociaż przyodziać jedną z maseczek, jakie często stosowano w Europie. Przykucnąłem na wyłożonym czerwoną dachówką szczycie baru i wyciągnąłem z kieszeni skórzane rękawiczki.
Rzecz banalna, ale dobrze zachowywały ciepło. Dochodziło w pół do pierwszej, a po kokainie ani śladu. Przez chwilę pomyślałem, że może źle zrozumiałem przekaz danych, pomyliłem adresy, lub schrzaniłem cokolwiek innego.
Obserwowałem ulicę w dole, ale poza kilkoma uciekającymi ze śmietnika szczurami nie działo się absolutnie nic. Wiatr dmuchał od północy, a stromy dach był nieosłonięty, więc każdy silniejszy podmuch skubał mój kark, co z czasem zaczęło mnie szczerze irytować.
Gdyby była tu Caroline, pewnie dawno dostałaby białej gorączki - Radża nienawidziła zwlekać. Gdy miała coś do zrobienia, wprost ją nosiło. Chciała wyruszyć i przystąpić do akcji. Gdy się denerwowała, a o to akurat nie trudno, potrafiła narobić takiego zamętu, że absolutnie nikt nie zwróciłby uwagi na araba podkładającego bombę pod Białym Domem. Nerwowo przebierałem palcami. Zimno.
      W końcu usłyszałem trzask drzwi i cofnąłem się w cień. Na uliczkę padło ciepłe, pomarańczowe światło wyrywające się z knajpy. W jego snopie pojawiła się dwójka mężczyzn pchająca ogromny kontener, trzeci przytrzymywał im drzwi. Gdy wyciągnęli skrzynię na bruk, wrota zatrzasnęły się, a uliczka ponownie skąpała się w mroku. Trwało to zaledwie kilka chwil, bo któryś z mężczyzn zapalił ledową świetlówkę wiszącą na jednej z zewnętrznych ścian. Kontener był zasłonięty plandeką, co natychmiast zaleciało mi amatorszczyzną.
Prawdziwy przemyt narkotyków odbywał się zupełnie inaczej niż ukazywały to filmy, w których: ktoś połykał całe saszetki z kilkoma gramami proszku, przewoził samolotem i zwracał na miejscu, ewentualnie wszepiano granulat do operowanego organu. Pic na wodę, nikt normlany tak nie postępuje.
     Przede wszystkim narkotyki najczęściej przewozi się drogą morską, która jest zdecydowanie najbezpieczniejsza i najmniej narażona na jakiekolwiek kontrole. Horrendalne ilości kokainy lub jej brzydkiej siostry można było spokojnie ukryć w pustych nabojach, które przewożono w wielkich skrzyniach, po kilka ton w każdej. Obecnie jednak najpopularniejszą metodą przemytu stanowił przewóz saszetek w kontenerach z podwójnym dnem, gdzie górną część zasypywano węglem lub innymi surowcami naturalnymi, które skutecznie maskowały obecność narkotyków.
Każdego miesiąca po oceanie Spokojnym kursowały ogromne ilości marihuany i kokainy, bo teraz na nie wyrażano największe zapotrzebowanie. Wystarczy sobie wyobrazić, że jeden statek pasażerski potrzebuje do pojedynczego kursu sześć ton węgla.
W każdym z tych kontenerów drugie dno ma cztery metry długości i pół metra wysokości, tymczasem jedna, dziesięciogramowa torebka z kokainą ma grubość może siedmiu centymetrów. Co dopiero gdy w grę wchodzą barki transportowe. Nie trzeba być pierwszej chwały matematykiem, aby oszacować, że miesięcznie pomiędzy kontynentami dokonywano setek transakcji.
Mężczyźni w dole najwyraźniej czekali na kupców, co zgadzałoby się z zasłyszanym przeze mnie planem: tych trzech chciało sprzedać pół tony kokainy czterem innym, obserwować miał ich jeszcze jeden - i to jego obawiałem się najbardziej, bo trudno było mi stwierdzić, czy przypadkiem nie pojawi się na dachu obok, a przede wszystkim nie miałem pojęcia dla kogo pracuje.
W skrócie: obrobić siedmiu podrzędnych typów z ich towaru, wystrzegać się kolesia incognito. Rutynowa akcja, w której poradziliby sobie moi szesnastoletni chłopcy. Gdy o tym pomyślałem, mimowolnie się skrzywiłem. Jeszcze czego, żeby jeden z największych amerykańskich mafiozów musiał się babrać w takiej dziecinadzie. Pół tony to naprawdę mało. W całym przemycie zaintrygowała mnie cena bliska pół miliona dolarów. Na początek właśnie tyle wystarczy, żeby sobie trochę podogadzać.
Osobiście za pół tony dałbym nie więcej niż dwieście tysięcy, no chyba, że była to czysta kokaina, nie skażona absolutnie niczym - a o taką naprawdę trudno. W dwudziestym pierwszym wieku trafić na czysty narkotyk to jak znaleźć na placu zakopaną kość dinozaura. Dopiero w takim wypadku, koka byłaby warta swojej ceny.
Trzech typów zapaliło szlugi i rozpoczęło wyjątkowo głośną konwersację. Profesjonaliści.
- No ile mamy na nich czekać? - powiedział pierwszy. Miał na sobie czapkę i wyglądał na lidera tej pierwszorzędnej grupy.
- No nie wiem. Mija pięć minut, a ja chcę lecieć na fajrant. - był to czarnoskóry mężczyzna.
Jego akcent kojarzył mi się z marokańskim, ale mogłem się mylić.
- No, ale bym się gdzieś wywalił z tą hiszpańską kelnerką. - No, no, no. Widać panowie opanowali działanie monosylab.
Przewróciłem oczami, tracąc chęć na dalsze przysłuchiwanie się ich tępej dyskusji. - No, tego! Idą!
Zerknąłem na wylot uliczki, mimo uszu puszczając kolejne "no". Do zaułka wtoczyło się czterech kolejnych mężczyzn, w tym jeden całkiem rosły i ostro nabity. Przeczesałem wzrokiem najbliższe dachy i balkony. Po gościu incognito ani śladu.
Czterech muchachos powitało swoich monosylabicznych znajomych grubiańskimi pozdrowieniami, zerwało plandekę i głośno wiwatując (mistrzowie dyskrecji) zaczęło przerzucać z miejsca na miejsce coraz większe ilości torebek.
Z tej wysokości nie potrafiłem dostrzec ile towaru znajduje się w kontenerze, ale nie robiło mi to większej różnicy. Wyciągnąłem siedemdziesiątkę piątkę i odciągnąłem ją do prawego ramienia. Ciekawe, czy nadal mam tak dobre oko.
Położyłem się na brzuchu, każdą czynność wykonując bezszelestnie. Kto pierwszy?
Odczekałem krótką chwilę, przekładając lufę przez ramię. Cz. 75 miały to do siebie, że mimo przynależenia do grupy broni krótkodystansowej strzelały wyjątkowo precyzyjnie, o ile trafiły na kogoś, kto umiał nimi pokierować.
Odrzut był niewielki, jak to w przypadku krótkostrzałów, ale mimo to odsunąłem twarz i mrużąc jedno oko skupiłem się na obserwacji ruchów Czapki. Żwawo gestykulował, przedstawiając towar barczystemu w samych superlatywach.
Przez chwilę się wahałem. Nie lepiej będzie strzelić w tego dużego? W przypadku takich rozmiarów mogłem się jednak spodziewać, że pocisk tylko go rozjuszy, poza tym gdy tylko go ujrzałem, zaczęło mnie korcić aby pójść z nim w tan.
Zaczekałem, aż wyciągnie ramię do brutala i wówczas nacisnąłem spust. Rozległ się melodyjny (raz na album muszę mieć to click, click-bang, blow, albo inny dźwięk) świst, huknęło i naraz odległy się donośne krzyki. Czapka ryknął i padł na ziemię, brocząc krwią na trzymane przez siebie saszetki.
- Mamy kreta! - warknął ktoś i wszyscy jak jeden mąż wyciągnęli swoje gnaty. Kilka strzałów padło w moją stronę, ale nikt nie był pewien gdzie się znajduję. Błyskawicznie przewróciłem się na bok i odciągając ponowie broń, strzeliłem po raz drugi trafiając w pierś jednego z przybyłych muchachos.
Brutal dostrzegł mnie i głośno kurwując strzelił. Musiał mieć szczęście, albo niezłe oko, bo pocisk roztrzaskał się tuż pod moim nosem. Zerwałem się na równe nogi i skacząc po usypujących się spod moich nóg dachówkach pognałem w dół dachu. Padły kolejne strzały, niezbyt precyzyjne, ale nie spodziewałem się niczego ponad moje siły.
Naboje przecinały powietrze, raz po raz wprawiając w ruch powietrze wokół mojej głowy.
Gdy dopadłem do krawędzi, rosły muchacho wytknął palec w moją stronę i wydał swym pobratymcom polecenie w języku, którego nie znałem. Wszyscy stłoczyli się wokół kokainy, najbardziej w oczy rzucił mi się mężczyzna w koszuli na ramiączkach, który starał się zastawić swoim ciałem wylot kontenera.
Jaki mężny. Nie było szans, abym zdołał zeskoczyć z tej wysokości na ziemię i się nie połamać, więc idąc na żywioł oderwałem się od dachu i przeleciałem na najbliższy balkon, przez chwilę będąc całkiem odsłoniętym.
       Gdybym sam do siebie strzelał, to w tej chwili byłbym już martwy, ale stojący na ziemi mężczyźni nie należeli do ludzi wyższej rangi. W trakcie, gdy upadłem na jedno kolano, zdzierając materiał spodni o betonowy balkon, obróciłem się przez ramię i strzeliłem w mężczyznę ubranego w koszulę na ramiączkach. Upadając, zachwiałem się lekko i zamiast trafić perfekcyjnie w głowę, pocisk uderzył w krtań. Dałbym sobie cztery punkty na dziesięć, ale liczył się rezultat. Krew trysnęła, a facet ostatnim impulsem spróbował pochwycić się za szyję. Wszyscy spojrzeli jak krew plami ziemię wokół, ktoś kopnął konającego, aby zminimalizować ryzyko zalania kokainy.
Dwóch zdjętych, zostało pięciu plus tajniak. Od pierwszego strzału minęła maksymalnie minuta. Nie zwlekając ani chwili dłużej, dorwałem się do barierki i przewiesiwszy przez nią nogi, opuściłem się na balkon niżej, ponownie zderzając się kolanem z brukiem. Widząc, że zamierzam do nich zejść, panowie zaczęli oszczędzać ogień, a jedynie ruszali się nerwowo, utrudniając obranie celu.
Prychnąłem. W taki sposób to oni zmylą kolesia od monosylab, ale nie mnie.
Zostały mi cztery naboje, zapasowy magazynek w spodniach no i przede wszystkim moja umiejętność zwiększania siły mięśni oraz ten wyrobiony przez lata dryg do zabijania. Przeskoczyłem na bok, a pocisk trafił w stojącą na parapecie doniczkę i rozbił jedocześnie szybę mieszkania za moimi plecami. Z wnętrza dobiegł kobiecy krzyk.
     Szkoda, że nie zobaczyłem kto strzela, bo był to ewidentnie większy kaliber, może nawet czternastka, a nie najpopularniejsze w NY dziewiątki.
Wciskając się w róg balkonu uniknąłem dwóch trafień i celując z góry, zestrzeliłem czarnoskórego mężczyznę z pierwszej trójki. Jego kumpel od monosylab krzyknął coś nieprzyjemnego i otworzył ogień. Z faceta był niezły furiat, bo naboje przecinały powietrze jak nigdy dotąd. Wysokość do ziemi momentalnie się zmniejszyła, więc wykorzystałem moment i zeskoczyłem na ziemię, podkurczając kolana.
W trakcie opadania, nawet się nie poruszyłem. Wszyscy patrzyli jak swobodnie opadam na ziemię. W ostatniej fazie upadku, podkuliłem kark i przechyliłem się, wykonując przewrót przez głowę. Pociski odezwały się ponownie, ale gdy tylko odwinąłem się do klęczącej pozycji, błyskawicznie posłałem do grobu jednego ze stojących najbliżej muchachos. Zostało trzech.
- No co za skurwiel! - odezwał się Monosylaba i odrzucił broń w bok. Brutal i ostatni z jego znajomych spojrzeli po sobie.
Olali monosylabę i rzucili się na kontener, odsuwając leżących towarzyszy. Chcieli od tak po prostu nawiać? O nie.
Poderwałem się z klęczek w idealnym momencie, aby przyjąć na siebie pędzącego niczym byk Monosylabę. Z opentańczym krzykiem złapał mnie w pasie, a jego rozpęd posłał nas na ścianę, w którą uderzyłem głową. Zabolało.
Uniósł pięść i nie przestając krzyczeć, zamachnął się na mnie. Odczekałem sekundę i w chwili, gdy jego kłykcie zmaterializowały się przed moim nosem, schyliłem głowę, do granic możliwości naginając kark. Jego pięść uderzyła w ścianę, a jego wrzask przerodził się w okrzyk bólu. Oszołomiony, złapał się za nadgarstek i cofnął o krok.
- Na przyszłość trzymaj się z dala od hiszpańskich kelnerek. - mruknąłem i wsparwszy się dłońmi na kamienicy, podniosłem nogę i wytężyłem siłę swojej ostatnio nabytej umiejętności.
W wyobrażeniu podkręciłem siłę uderzenia z poziomu 1, przez 2, 3 i 4. Czerwona lampa zapaliła się w mojej głowie.
Kopnąłem w brzuch i wtedy rozległ się potężny trzask, zupełnie jakbym ledwie dotykając go palcami pogruchotał mu mostek. Siła uderzenia posłała go w tył, ale nie tak, jak działo się to zazwyczaj - o dwa, trzy metry. Facet w linii prostej przeciął odległość dziesięciu metrów i łupnął plecami w bruk, gdzieś pośrodku uliczki.
Przyjrzałem się swoim dłoniom. Ta moc była całkiem satysfakcjonująca. Uśmiechnąłem się do siebie, prostując palce w rękawiczkach.
- Niezła rzecz. - powiedziałem do siebie, zupełnie nie czując chłodu.
W praktyce wykorzystywałem tą umiejętność po raz pierwszy i całkiem ciekawiło mnie, czym jeszcze mogę się zaskoczyć.
      Brutal i jego druh uparcie pchali przed siebie kontener, zaledwie jednym spojrzeniem obrzucając połamanego Monosylabę, leżącego w kałuży krwi. Poderwałem się do biegu i poprawiłem uchwyt na cz. 75 i mijając truchło leżącego, dla poprawki strzeliłem w jego intensywnie krwawiący brzuch. Chyba przebiłem mu kopniakiem żołądek i płuca. Co za faza! Jego ciało poruszyło się raptownie, ale już po chwili opadło, zostając gdzieś za moimi plecami.
Jakiś obserwator mógłby uznać, że tylko zmarnowałem nabój, przecież facet i tak był już martwy, ale w gruncie rzeczy właśnie o to chodziło. Zostawiłem sobie jeden pocisk na dwójkę ludzi, a zamierzałem zabić nim tylko jednego. Jak na zawołanie przypomniały mi się słowa Rozalie - 'Twoja próżność kiedyś cię zgubi'.
Nic podobnego, kochanie.
Nie zwalniając w biegu, wyprostowałem rękę z zaciśniętą dłonią i szukając wzrokiem towarzysza brutala. Miałem to szczęście, że pchał wózek od mojej strony i nie wyglądał na zbyt skupionego. Zaraz znikną za rogiem, wtedy nie ustrzelę go tak łatwo. To myśląc, obrócilem się do nich frontem i odpechnąłem na jednej nodze, podkręcając siłę mięśni na 2. Chyba tak to będzie najłatwiej zobrazować. Poleciałem. Po prostu przesunąłem się o kilka metrów w przód, lecąc jakieś półtora metra nad ziemią. To jeden z tych momentów, gdy w filmach akcji czas zwalnia, a główny bohater w locie przeładowuje broń i rozwala jadący samochód. Zrobiłem dokładnie to samo, tylko, że nie celowałem w samochód.
Siedemdziesiątka piątka wystrzeliła, a pocisk trafił w prawy bok mężczyzny, przeciskając się między żebrami i grzęznąc w płucu. Jego ręce oderwały się od pchanego kontenera, z garła wyrwał się charkot i już chwilę później, leżał na brzuchu, a jego plecy na zmianę unosiły się i opadały. Brutal zatrzymał się i spojrzał na współpracownika, a potem na mnie. Akurat zdążyłem wstać z ziemi, na którą upadłem po spektakularnym locie.
- Zabiłeś ich. - powiedział twardo.
- Spostrzegawczy chłopiec. - odpowiedziałem z powagą.
- Zabiłeś szóstkę ludzi. - sprostował. - W pistolecie jest sześć naboi.
- W dodatku umiesz liczyć. - pochwaliłem i rzuciłem broń niedbale za siebie, siląc się na uśmiech. Brutal nie był idiotą, to było pewne. Zostawił kontener i opuścił ręce wzdłuż tułowia. Barczyste ramiona drżały, był mniej więcej wzrostu Vincenta, ale ze dwa razy bardziej nabity niż on.
- Może ich przyszło ci zdjąć łatwo. Ale tym razem to ja i moja koka będziemy górą! - zabrzmiał jak motywujący spartanów Leonidas.
Rozstawił szeroko nogi, wyprostował się i rozkładając ręce z krzykiem rzucił się na mnie. Opadłem na kolana i niczym King z Tekkena, dwukrotnie kopnąłem w łydki, podpierając się na ugiętym ramieniu. Rosły przyjął te ciosy swobodnie, pochylił się i nim zdążyłem mu umknąć złapał mnie w ręce i uniósł na wysokość twarzy.
Kiedy podnosił moje ciało, zdołałem opleść się udami wokół jego bioder. Wykręciłem się boleśnie przez bark i uniknąwszy zderzenia z jego czołem, wyciągnąłem szyję i z całych sił uderzyłem bokiem głowy w jego ucho.
      Syknął, ale nie poluzował uścisku. Zamiast tego obrócił ramię i wbił palce w mój kark, kciukiem przyciskając tętnice. Miał ogromne łapsko. Poczułem, jak momentalnie krew zaczyna silniej buzować od zwiększonego ciśnienia. Niezbyt uważnie trzymał moją lewą rękę; złapałem go więc za łokieć i podobnie jak on zacisnąłem nań palce. Jego ramię zesztywniało, co wykorzystałem aby wyrwać szyję z jego ręki.
 Zacisnąłem uda mocniej, przyciągając tors do jego klatki piersiowej. Zanim zrozumiał jak się sprawy mają, odciągnąłem kark i łupnąłem głową w jego czaszkę. Na krótki moment mnie zamgliło, ale cios wystarczył, aby brutal wypuścił mnie z objęć. Zręcznie wylądowałem na pełnych stopach i wykorzystując krótką chwilę gdy tamten złapał się za nos, plamiąc dłonie obficie spływającą po jego obliczu krwią, przyjąłem moją osobiście wykreowaną gardę, w której prawą pięść zaciskałem na wysokości czoła, nie żuchwy, jak większość bokserów.
Przysunąłem się i dwukrotnie uderzyłem w tchawicę, okręciłem się, gdy jego ramiona usiłowały mnie namierzyć i wykorzystując zwiększanie siły do maksimum, w chwili, gdy znajdowałem się najbliżej - wyprostowałem lewe ramię, a moja pięść zanurzyła się w twardych jak skała mięśniach brzucha brutala.
Ze zdziwienia szerzej otworzyłem oczy; przez sekundę mogłem obserwować jak dłoń zatapia się w jego torsie. Brutal wydał z siebie dźwięk przypominający zapowietrzenie, bezwiednie wyprostował ręce, a na przedramionach zapulsowały mu żyły. Twarz zdobił obraz przerażenia i szoku, oczy niemalże wychodziły mu z orbit, a z ust wyrwała się strużka krwi.
Potem czas przyśpieszył, a on sam przeleciał przez kark na ziemię i rozpłaszczył się kilka metrów dalej. Usłyszałem jak kręgi w karku pękają. Nie poruszył się, a ja nadal stałem w miejscu, zbyt szokowany aby móc się ruszyć.
Stopniowo odszukałem wzrokiem swoją pięść, która nadal była wyprostowana, nie ugięła się ani na moment trafiając na mięśnie mężczyzny. Poczułem, że mimowolnie drżą mi nogi: cała dłoń wraz z przedramieniem ociekała lepką posoką.
Pomału zgiąłem ramię z łokciu i zbliżyłem dłoń do twarzy, obserwując jak krople krwi łączą się z jakąś dziwną, cienką błoną, która pojawiła się na mojej ręce po wyciągnięciu jej z brzucha tamtego.
      Chryste, czy to w ogóle było możliwe? Przebiłem go pięścią?
Wówczas coś mocno przyciągnęło mnie do siebie, łapiąc mnie pod ramiona i dłonią zatykając usta. To był rosły osobnik, dużo roślejszy od martwego brutala. Spróbowałem krzyknąć, uwalniając cały zgromadzony w sobie szok i stres, ale potężna siła mięśni całkowicie mnie unieruchomiła. Szlag!
Zupełnie zapomniałem o ósmym mężczyźnie! O działaczu incognito! Wierzgnąłem, kopiąc go w kolano, ale ten uparcie nie puszczał. Chciałem posunąć się do wielu znanych mi ruchów, ale nim zdążyłem podjąć się obrony, incognito zbliżył usta do mojego ucha i szepnął z tym dobrze mi znanym, indyjskim akcentem:
- Nie mów nikomu.

                                                  CDN~

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz