niedziela, 15 października 2017

Silleny - CD. Historii Andrewa

Czyli mam mu otworzyć jakiś sejf? To brzmi dziwnie, ale chęć zemsty za bardzo mnie zaślepia, abym mogła zauważyć w tym cokolwiek złego czy podchwytliwego. Po za tym, nawet jeśli coś mi się stanie, to moje moce mnie uratują – bynajmniej tak sądzę. Nikt mnie nie pogoni i nikt nie przewyższy mojej siły. Jedynym zagrożeniem dla mnie jest FBI, oni mogą być uzbrojeni w jakieś bzdety, które mogą mnie unieszkodliwić. Na nich muszę uważać, ale po co chłopak by miał mnie mieszać w ich sprawy, skoro na niego też by polowali? Cóż, tak jak wcześniej powiedziałam, nie widzę żadnego podstępu, zapewne przez to, że mam wielką ochotę na znalezienie brata. To mój jedyny cel. Zabicie go, tak jak drugiego brata, matki dziwki i ojca pijaka. Ja im pokaże co to znaczy cierpieć.
Złapałam rękę olbrzyma i przytaknęłam.
- Zgoda – chłopak pociągnął moją uściśniętą dłoń, pomagając mi tym samym wstać. Kiedy chciał mnie jednak puścić, nie pozwoliłam mu na to. - Ale pamiętaj, wywiniesz jakikolwiek przekręt, to cię zabiję. A ty znasz już moje możliwość – pogroziłam mu morderczym spojrzeniem. Chwilę milczał, aż się delikatnie uśmiechnął.
- O to się nie martw – skinęłam głową i go puściłam. - Co ty taka nie ufna – przewróciłam oczami.
- Nie udawaj głupszego niż jesteś – odpowiedziałam idąc przed siebie, trzymając w ręku moją piłeczkę. Poprawiłam plecak na ramieniu i usłyszałam z tyłu śmiech.
- Wyglądasz jak dziewczynka z podstawówki – odwróciłam się i nie zareagowałam. Miał rację, tak właśnie wyglądałam z tym plecakiem i swoim wzrostem. Ale co poradzić? - Brakuje tylko warkoczyków – dodałam z uśmiechem na twarzy zaciągając się papierosem, który od śmiechu wyszedł mu nosem.
- Ze mnie śmiejesz, a mieszkam z dziewczyną jeszcze mniejszą – mruknęłam patrząc mu w oczy. Przez ten nawyk musiałam podnieść głowę do góry, co było okropne. Czułam się przy nim, jak ta mniejsza siostra z czarnym humorek, która stoi przy swoim większym bracie, który ją denerwował i irytował, swoim optymistycznym zachowaniem.
- Pewnie o wiele młodsza – machnął ręką i znowu zaciągnął się papierosem. Ja już swój spaliłam, teraz patrząc na niego, znowu poczułam brak czegoś. Zaczęłam iść w jego kierunku, a kiedy byłam jakiś krok przed nim wyciągnęłam z jego kieszeni paczkę. - Ej – chciał mi ją zabrać, ale mu przeszkodziłam łapiąc go za rękę.
- Umowa chyba tyczy się od dziś – puściłam go i wyciągnęłam sobie dwa papierosy. Jeden na później, drugi od razu odpaliłam czarną zapalniczką, jaką przy sobie posiadałam.
- Takiej samowolki nie przewidziałem – mruknął. - Jak tak dalej pójdzie to i ja zostanę bez niczego – mruknął i wyrwał mi paczkę z rąk, chowając ją z powrotem do kieszeni. Wzruszyłam ramionami.
- To nie moja sprawa. Ja mam ci tylko otworzyć sejf – odwróciłam się znowu zaczęłam iść przed siebie. - I jest tylko młodsza o rok – dodałam. Andrew chwilę milczał, aż w końcu ruszył za mną; usłyszałam głuche odgłosy kroków na posadzce za mną.
- Przekonam się kiedyś – odpowiedział.
Zabawnie to musiało wyglądać. O kolczykowany ogr i czerwony krasnoludek razem wychodzący spod mostu, palący fajkę idący jakby nigdy nic w ciszy przed siebie. Delikatnie się uśmiechnęłam na tę myśl, co w takiej chwili może pomyśleć przechodzień. Zapewne by wybuchnął śmiechem.
- To jak? Od czego zaczynasz? - zapytałam. Chciałam już wiedzieć, co zamierza zrobić. Nie chciałam marnować czasu.
Papierosa spaliłam, drugiego schowałam. Będzie na wieczór, jeśli wytrzymam.

Andrew? Chwilowo bez sensu, ale nadrobię

środa, 27 września 2017

Zgłoszone nieobecności

  Post ma na celu stworzyć niewielki apel do osób, które do tej pory zgłosiły nieobecności na czas nieokreślony. Do osób tych należą:

               ^ Damian
               ^ Vivian
                oraz
                ^ Roma

   Poza powyżej wymienionymi, na początku roku usłyszałam o ograniczonej aktywności spowodowanej początkiem roku szkolnego, przygotowaniem do sprawdzianów, wyjazdów i jednego wielkiego wrześniowego Boom!, sama odczułam na sobie moc tego miesiąca, co niestety znacznie odbija się na aktywności na blogu...

   Wkrótce jednak pierwsze kartkówki przeminą, sprawdziany zostaną ocenione i myślę, że październik okaże się być dla nas dużo bardziej przystępny c;


Karo - CD. Historii Si

      Doprawdy, gdzie chowa się takich idiotów? — pomyślałam, gdy tylko usłyszałam długi, dość wyrazisty krzyk. Nie musiałam się zastanawiać, aby wiedzieć, co się wydarzyło. Ten palant ciągle tylko coś kombinuje. Westchnęłam ciężko, podejmując ponowną próbę wybicia przed siebie. Drobna postawa miała takową zaletę, że łatwo było się gdzieś przecisnąć.
Początkowo idąc tu, chciałam rozejrzeć się w tłumie. Czy nikt nie dostał ataku paniki? Czy kogoś nie zadeptano? Czasami coś takiego może być przeoczone. Kilka strażników nie zapewni bezpieczeństwa tłumowi, szczególnie, skoro ich zadaniem jest nie przepuszczenie och dalej. Teraz jednak widziałam, że mam coś innego do zrobienia. Powstrzymać tego durnia, zanim zrobi coś głupiego.
Starając się jak najmniej oddychać i rozkładając na boki, dotarłam w końcu do zgiętego w pół mężczyzny, stojącego przed poruszonym tłumem. Krzyk osoby, która w domyśle miała zapewnić ludziom “bezpieczeństwo” w ogóle nie pomógł. Przeciwnie, co poniektórzy zaczęli pokrzyżować coś w panice i popychając ludzi w tłumie, szukać uwolnienia.
— Żyjesz pan? — burknęłam, pochylając się nad strażnikiem. Jego koledzy nie schodzili ze swoich pozycji.
— Ten człowiek… — mruknął. Uśmiechnęłam się słabo pod nosem. “To chodzący kłopot” - dokończyłam w myślach.
— Nic nie zrobi — poklepałam go po ramieniu, dopowiadając sobie “przynajmniej nie na mojej warcie”. Wstałam i nim ktokolwiek zaczął reagować, ruszyłam w ślad za Si szybkim krokiem. Ktoś krzyknął za mną “hej!” nie zwróciłam jednak na to uwagi.
Cieszyłam się w duchu, że zabił mnie wybuch, gdy kłęby dymu zaczęły przypominać mgłę. Kucnęłam, postanawiając przebyć część drogi na czworakach. Długie minuty trwało, nim w oddali dostrzegłam sporą sylwetkę, schodzącą do budynku, z którego ulatniał się dym. Zerwałam się, przyspieszając, aby dogonić mężczyznę. Ten jednak zdążył wejść gdzieś na górę, po schodach. Bez namysłu pobrnęłam za nim.
— Baranie! — zawolałam, nie zareagował jednak, krocząc pewnie — Idioto! — zmusiłam nogi do największej prędkości, na jaką było je stać — Si! — Stanęłam przed nim. W kłębach dymu niełatwo było mi dostrzec zarys jego twarzy. — co Ty wyprawiasz?!


                                              Si?

czwartek, 21 września 2017

Shirley - CD. Historii Limbo

Wesoło zatupałam podeszwami butów o płytki, gdy kelner - elegancki brunet, na oko dwudziestoletni - postawił przed nami napoje i talerze z gorącymi naleśnikami. Z rozkoszą pochyliłam się nad kubkiem parującej czekolady, wdychając jej przyjemny aromat, który zawsze zabierał mnie z powrotem myślami do dni wypełnionych ciepłem ogniska rodzinnego.
- No, jedzmy, zanim wystygnie! - energicznie podniosłam srebrny widelec i zanurzyłam sztuciec w cieście. Bita śmietana, tracąca szybko swoją pierwotną formę pod wpływem ciepła, spłynęła na talerz, a odrobina dżemu truskawkowego kapnęła na brzeg naczynia. - Smacznego, Limbo!
- Nawzajem - mruknęła cichutko, trącając lekko widelcem swoją porcję.
Z entuzjazmem skosztowałam pierwszego kawałka, czując w ustach rozlewającą się słodycz.
- Tak w ogóle - zagaiłam. - Jaki dżem dostałaś ty? Też truskawkowy czy jakiś inny?
Dziewczyna milczała dłuższą chwilę, po chwili jednak też spróbowała swojego naleśnika.
- Porzeczkowy - oceniła.
- Ooo, mogę spróbować? - nie czekając na odpowiedź dziewczyny, odkroiłam z drugiego końca naleśnika zawiniętego w rurkę kawałek i zjadłam go, uśmiechając się wesoło, czując znajomy, nieco cierpki smak. - Jeśli chcesz, weź też trochę mojego!
- Um... nie trzeba... - mruknęła.
- Oj tam, oj tam, nie lubisz truskawek? - zaśmiałam się i sama położyłam na talerzu Limbo kawałek swojego. - Pamiętam, jak kiedyś z rodzeństwem pojechaliśmy do cioci na wieś i nas zagoniła na pole. Zaraz drugiego dnia ledwo wstaliśmy z łóżek, ale potem już śmigaliśmy i siedzieliśmy głównie tam. Wujek nawet uczył nas prowadzenia traktora... no, bardziej mojego braciszka, Carol'a, chyba z nas wszystkich to najbardziej ogarnięty człek... no, może oprócz May. A co do tych truskawek, to rodzinka ich miała strasznie dużo, mówię ci, jak zbieraliśmy, to myślałam, że nigdy do końca nie dobrniemy, co to jeszcze z pieleniem ich było... na początku wyrywałam przy okazji co drugi krzak. A potem jeszcze doszły stogi siana i w ich cieniu przesiadywałam większość dnia. Kocham ich zapach, te wiejskie, sielankowe krajobrazy, pola i lasy aż po horyzont, czyste niebo... człowiek nie ma wtedy takiego wrażenia, że jest przez wszystko osaczony: miasto, pracę, nowoczesność. Chciałabym kiedyś tam wrócić... wiesz, zawsze snułam sobie plany, co będę robić, jak skończę osiemdziesiątkę. Chciałam bawić wnuki i być taką dziarską staruszką, pełną werwy. I tak sobie teraz myślę, że z tym ciałem będę naprawdę żywiołowa w wieku choćby i stu lat, co nie? - zaśmiałam się, wymachując widelcem niczym szabelką.
Wzięłam głęboki oddech, a po chwili ujęłam w obie dłonie ciepły kubek, upijając duży łyk czekolady. Kropelka spadła na blat stolika, wzięłam zatem serwetkę i szybko starłam płyn.
Po skończonym posiłku wzięłam długi, głęboki oddech i odchyliłam się na krześle, klepiąc lekko dłońmi o pełny brzuch.
- Też skończyłaś? - zapytałam, zerkając na Limbo. Zaraz też dostrzegłam, że na jej talerzu zostało jeszcze ponad pół naleśnika. - Nie smakuje ci?
- Nie o to chodzi - mruknęła.
- Rozumiem. Cóż, nie ma pośpiechu, nas czas w końcu nie goni, prawda? - westchnęłam ciężko. - Chociaż czasem dość trudno się przestawić, czasem mam wrażenie, że pośpiech to nieodłączna część ludzkiej duszy. Ciekawe, czy jeśli po śmierci człowiek załatwi wszystkie swoje sprawy i nie zostanie Wędrowcem, czy nadal mu on towarzyszy? Myślę, że nam wciąż jest jednak bliżej do żywych.
Równocześnie zauważyłam, że dziewczyna skończyła już swoją porcję. Akurat obok naszego stolika przechodził kelner, po prosiłam go zatem o rachunek, który też zaraz uregulowałam. Wyszłyśmy na zewnątrz, gdzie powitał nas zbłąkany promyk słońca: chmury powoli zaczynały się przerzedzać, odsłaniając przyjemny błękit nieba.
- A byłam pewna, że taka pogoda się jeszcze długo ostanie - mruknęłam, patrząc w górę. - Ale to tylko lepiej, bo skoro nie będzie padać, sporo się będzie dziać na zewnątrz! Lubisz zmoże filmy?

                                                                                     Limbo?

Si - CD. Historii Karo

     Powstrzymując pełne irytacji westchnienie Si szybkim krokiem dociera pod okno, z którego spadła jego własność. Nie tyle spadła, a zsunęła się z parapetu. Nie zwalniając marszu pochyla swą rosłą sylwetkę i koniuszkami palców chwyta czarny, miękki owal i rozciągając materiał natychmiast zawiązuje go na zebranych w ogon czarnych kosmykach. Tym razem gumka mocno zaciska się na włosach, ciasno trzymając je tuż przy karku mężczyzny.
      Si jest przekonany, że wielkie kłęby dymu kryją za sobą coś absorbującego i rzecz jasna wyjątkowo destrukcyjnego. Jego stopy prowadzą go pomiędzy płotkiem hotelu a pobliską kamieniczką. Betonowa, brudna dróżka szybko rozszerza się i następnie prowadzi do ogromnego zbiegowiska, które kłębi się już w promieniu kilkunastu metrów od ośrodka, choć przecież dystans dzielący The Huntera od elektrowni jest znacznie większy.
Do nozdrzy czarnowłosego dociera silny, dławiący i ostry swąd dymu, który unosi się kilka ulic dalej. Oczywiście zgromadzeni tu, szarzy ludzie nie mają prawa odczuwać zapachu tak intensywnie jak Si, który niemalże jest w stanie posmakować tej gorzkiej woni.
Prąc wciąż przed siebie, nie zważając na stukot podeszwy jego ciężkich butów, chemik wysuwa koniuszek języka.
Niesłychanie wrażliwy organ dotyka skażonego powietrza, a setki receptorów momentalnie rozpoczynają dziką manifestację. Podniebienie szczypie, cały język zdaje się być spieczony, a kąsający i palący smak wgryza mu się w przełyk.
Si od wczesnej młodości... ba! Od dzieciństwa obcuje z ogniem, dymem i popiołem, ale ten smak poczuł po raz pierwszy. Odkąd zmysły węża połączyły się z ludzkim ciałem, chemik potrafił bezbłędnie oceniać pogodę, stan powietrza i porę dnia z pomocą samego języka, którego kubki smakowe reagowały na każdą, nawet najdrobniejszą zmianę w atmosferze. Mężczyzna nie musiał zbytnio nadwyrężać swego intelektu aby dojść do wniosku, że pożar ten musi mieć bardzo osobliwe źródło. Dym nie smakuje naturalnie, nie czuć w nim także żadnego ze znanych mu łatwopalnych składników. Skoro to także nie podpalenie, to czymże jest ta wielka awaria?Nie może się powstrzymać. Pożar jest zbyt absorbujący aby mógł to sobie odpuścić. Nim cokolwiek zdąży się wydarzyć, Si dostanie się do budynku i samodzielnie wypada przyczynę zapłonu, jego chaotyczny umysł natychmiast zaakceptował ten plan.
       Znane mu z przeszłości uczucie podniecenia, a także wyraźnie wisząca w powietrzu adrenalina pobudzają Si do tego stopnia, że zupełnie nie zauważa on iż zaledwie kilka kroków za nim, z hardą miną w kierunku tłumu maszeruje także Karo. Gdy tylko złote oczy obejmują jej postać chemik momentalnie wrasta w ziemię i zastępuje drogę kobiecie.
Ściąga brwi i zaciska usta w wąską linię, nie chcąc aby Krasnal po raz kolejny wszedł mu w drogę.
- Gdzie cię niesie? - pyta gniewnie, ale dziewczyna nie wydaję się być zbyt przejęta jego tonem. Zadziera nos ku górze i odpowiada mu odważnym, bystrym spojrzeniem.
- Zobaczyć co się stało. Zresztą, to ty wyrwałeś się jak Filip z konopi. - Karo omija go i występuje na przód, ale wężooki łapie ją za łokieć i zrównuje ze sobą.
Co prawda nie zrozumiał sensu przysłowia jakim uraczyła go czarnowłosa, ale nie pozwoli by dziewczyna dopięła swego.
- Ta? Trzymaj się na uboczu i nie zapomnij wyciągnąć kamery. - Si celowo ją podpuszcza. Doskonale zdaje sobie sprawę, iż kobieta wcale nie zamierzała być postronnym obserwatorem.
Karo prycha donośnie, na jej twarz wstępuje wyraz oburzenia, a ona sama wyrywa się z uścisku chemika.
- Powaliło cię?! Nie zamierzam niczego nagrywać! - po tych słowach zrywa się do biegu i w ciągu raptem kilku sekund pokonuje niebywałą odległość.
Si zaciska mocniej zęby. Co za uparty dzieciak! Jego duma i ego nie pozwalają mu dopuścić kobiety w miejsce zajścia.
Poza tym wydaje mu się, że gdy tylko Karo dowie się co chłopak zamierza zrobić, będzie starała się go powstrzymać, a może nawet skupi uwagę zebranych ludzi i dojdzie do większego zamieszania.
- Nawet sobie nie myśl, że ci się uda. - warczy cicho, po czym puszcza się sprintem za uciekinierką.
      Silne nogi zapewniają mu mocne wybicie, a dobra kondycja i ogólnie zachowana sprawność czynią go dobrym biegaczem, toteż nim czarnowłosa wpada w tłum gapiów, Si w kilku susach pokonuje dzielący ich dystans, po czym oburącz chwyta kobietę za barki. Okręca ją wokół siebie, tym samym zwracając się twarzą ku tłumowi. Na zaledwie ułamek sekundy spojrzenie opalizujących złotem, wężowych oczu, które odbijały w sobie nawet najdrobniejszy promień wydzierającego zza chmur słońca krzyżują się ze wzrokiem padającym spod gęstych, lekko zakręconych rzęs zielonookiej, której źrenice otoczone szmaragdowym okręgiem widziały dużo więcej niż mówiły usta.
- Nie waż się wchodzić mi w drogę. - rzuca Si przez zaciśnięte zęby, a następnie czas przyśpiesza, a puszczona przez chemika Karo uderza plecami w jakiegoś zdezorientowanego mężczyznę, który łapie ją w chwili upadku.
      Zdecydowany, zaabsorbowany i świadom ogromnego niebezpieczeństwa czarnowłosy rozbija się poprzez tłum, taranując i szturchając wszystkich łokciami. Kilka kobiet popiskuje, padają przekleństwa, ale Si brnie przed siebie, widząc pnące się ponad ulicą kominy fabryki. Docierając niemalże na sam przód zbiegowiska, chemik dostrzega kilka wozów strażackich otoczonych przez ubranych w szaro-żółte kombinezony oficerów tegoż zawodu. Zatrzymuje się na moment, a do jego uszu dociera zgiełk w tłumie, co może świadczyć o upartości Karo.
Dym jest coraz gęstszy, a od fabryki dzieli go tylko ulica. Strażacy krążą wokół przejścia na drugą stronę, jednocześnie spychają tłum w głąb chodnika krzycząc w wielkie, dudniące megafony.
- Proszę natychmiast wycofać się z obszaru zagrożenia! Kominy elektrowni grożą zawaleniem! Jeśli runą, cała dzielnica może stanąć w płomieniach! Zalecamy natychmiastowy powrót do domostw i unikanie przebywania  w pomieszczeniach na wyższych piętrach.
     Si podnosi wzrok aby przyjrzeć się dwóm smukłym sylwetkom kominów, które w trakcie upadku niewątpliwie zmiażdżyłyby okoliczne domostwa, zerwały linie telefoniczne oraz zabrały życie nieuważnym gapiom. Jeśli pożar skruszy ich podstawy, te majaczące olbrzymy zwalą się na miasto.
- Niech wszyscy się usuną! Drodzy państwo, należy uciekać! - władze krzyczą i rozsuwają tłum. - Eksplozja generatora energii może grozić rozniesieniem się płomieni na najbliższe przecznice!
Generator energii?, myśli Si i pozwala sobie na nikły uśmiech. A więc ogień został wzniecony przez związki chemiczne o nieznanej mocy i sile rażenia. Nikt nie opanuje takiego ognia.
Nikt, poza samym Si.
       Strażacy szarpią się z tłumem, gdzieś w tle rozlega się pisk syren. Stopy chemika nabierają rozpędu, mężczyzna uderza barkiem w zastawiającego mu drogę mężczyznę, przecina ulicę tuż przed wozami strażackimi i ze złowrogim błyskiem w oczach obiera na cel płonącą fabrykę. Nagle coś zaciska się na jego ramieniu i spowalnia biegnącego Si. Czarnowłosy odwraca się przez ramię aby dostrzec młodego strażaka łapiącego go za rękę.
- Zwariowałeś człowieku? Natychmiast... - nie jest mu jednak dane dokończyć. Wolna dłoń chemika wbija się w przestrzeń między żebrami, czując ciepło na palcach ten zaciska je na wyczuwalnym przez skórę elemencie kości i wlepiając spojrzenie opalizujących, złotych oczu w drżące i zamglone tęczówki przeciwnika, z całej siły zaciska dłoń w pięść.
- Nigdy nie stawaj na drodze człowiekowi dążącemu do osiągnięcia swego celu. - mówi z ciepłym, niemalże serdecznym uśmiechem, ale jego słowa prędko zagłusza krzyk wydobywający się z ust mężczyzny. Chwyt momentalnie słabnie, a Si bez problemu wyrwa rękę.
Oczy wszystkich zebranych zwracają się ku plującemu na boki strażakowi, ale nie mają okazji dostrzec przyczyny jego bólu - zbyt szybki i nieuchwytny jak wąż Si zrywa się do biegu i przenikając wzrokiem czarny, smolisty dym, który wisi w powietrzu biegnie wzdłuż linii niknących budynków, z każdym krokiem będąc coraz bliżej stojących otworem wrót do elektrowni.

                                     Karo? Wybacz za zwłokę 

niedziela, 10 września 2017

Limbo - CD. Historii Shirley

- Ja... – Limbo zawahała się na chwilę. – Ja nie mam pieniędzy. – Spuściła smutno oczy, a na jej policzkach pojawiły się delikatne rumieńce.
- Nie szkodzi. – Shirley machnęła lekceważąco ręką. – Dzisiaj ja stawiam. – A widząc, że dziewczyna dalej się waha, dodała: - Jak będziesz miała to w rewanżu ty mnie zaprosisz na coś pysznego, zgoda?
Limbo spojrzała na nią i pokiwała lekko głową.
- Więc herbatę...
- Tylko? – dopytywała blondynka, jednak nim Limbo zdążyła odpowiedzieć, podszedł kelner.
- Co podać? – spytał, z profesjonalnym uśmiechem, rozkładając notes.
- Gorącą czekoladę i dwa naleśniki z dżemem truskawkowym i bitą śmietaną, dla mnie, a dla mojej towarzyszki herbatę i...? – Shirley skierowała spojrzenie na czarnowłosą.
- To wszystko – odpowiedziała.
- I jeszcze dwa naleśniki z dżemem i bitą śmietaną – zarządziła jasnowłosa, a kelner zapisał coś szybko i odszedł. – Mam nadzieję, że lubisz naleśniki, co?
- Lubię...
- Opowiedz mi coś o sobie. Skąd jesteś, jak trafiłaś do hotelu, jakie kwiaty lubisz, co jest twoim zdaniem lepsze: ketchup czy majonez. No? – Jasnowłosa uśmiechała się zachęcająco. Ogólnie jej mimika wahała się od radosnych uśmiechów, po uśmiechy miłe, uśmiechy swobodne, uśmiechy... Limbo pokręciła przecząco głową. Myślenie o tym, jak bardzo ich mimika twarzy się różni nie pomoże jej w prowadzeniu konwersacji. A przynajmniej w odpowiadaniu na słowa dziewczyny.
- Co? – Shirley oczywiście nie wiedziała, co dzieje się w głowie koleżanki, jednak zainteresował ją jej ruch głową. – Grosik za twoje myśli.
- Myślałam... że masz ładny uśmiech – powiedziała czarnowłosa, podnosząc oczy na towarzyszkę. – Taki... jasny.
- To nic specjalnego, ale dziękuję. – Dziewczyna zrobiła pauzę i jakby coś nagle wpadło jej do głowy. – Założę się, że twój jest równie ładny. Mogłabyś spróbować.
Limbo zacisnęła wargi i pokręciła głową.
- Nie ma powodu, żeby się uśmiechać – zauważyła, cicho.
- Jak to nie? Rozejrzyj się. Jesteś w pięknym... – Shirley rozejrzała się po sali i jej wzrok na chwilę spoczął na mężczyźnie, dłubiącym sobie palcem w nosie – no prawie – dodała – miejscu. Ciepłym i wygodnym. Zaraz dostaniesz ciepłe jedzenie. Możesz poprzyglądać się pięknym, kolorowym rybkom. Muzyka szumi delikatnie w tle.
- W kuchni kucharz piecze na wielu patelniach na raz. Ogień zajmuje ubranie jakiegoś zmywacza, który w przerażeniu wybiega na sale. Ludzie zaczynają uciekać, tratując się nawzajem. Ogień się rozprzestrzenia w tym całym chaosie. Cała sala płonie, a kolorowe rybki gotują się we wrzącej wodzie. Ostatecznie budynek upada pod własnym ciężarem, a wielu ludzi...
- Zdołało się ewakuować – wtrąciła Shirley. – Może nawet wszyscy. Zresztą to raczej mało prawdopodobny scenariusz Limbo. Tysiące ludzi, codziennie chodzi... ale pewnie nie chcesz, bym ci teraz tłumaczyła, jak bardzo to niespotykane, co? Po prostu spróbuj cieszyć się chwilą, bo i tak już nie żyjesz i cokolwiek się wydarzy to tego nie zmieni.
- Więc po co właściwie zbieramy się w jednym miejscu? – czarnowłosa przechyliła lekko głowę w zastanowieniu.
- Co? – Blondynka zmarszczyła brwi próbując dojść, jaki to ma związek.
- Istoty podobnej kategorii zbierają się, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Szczególnie jak są inne od ludzi. Skoro jesteśmy nieśmiertelni to dlaczego właściwie pracujemy razem?
- Może dlatego, że lubimy być z innymi, takimi jak my. Że dobrze jest rozmawiać, nie musząc niczego ukrywać. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Skoro sądzisz, że nie potrzebujesz innych, to dlaczego jesteś w hotelu?
- Bo... – Limbo zrobiła zakłopotaną minę. – Tamten chłopak był miły...
Na ten właśnie moment przyszły naleśniki. No, może nie do końca przyszły, ale ważne, że trafiły na stół przed dziewczynami.

                            Shirley?

Andrew - CD. Historii Silleny

Przewróciłem oczami i usiadłem wygodniej, uważając przy tym aby nie tknąć choćby krańcem stopy odsłoniętych łydek Silleny. Czego ja bym mógł chcieć od takiej małej, wątłej istotki? No dobra, nie takiej wątłej bo w końcu to ona skopała mi porządnie tyłek.
Chciałem rzecz jasna poczuć na nowo jak to jest żyć w ruchu, robić coś mającego konkretny cel... no bo w końcu przez ile dni można wstawać właściwie tylko po to, aby przeżyć jako-tako ten dzień i za dwanaście godzin ponownie położyć się spać?
Życie zmarłych było wygodne, ale idiotycznie nudne i pstre. Potrzebowałem celu. Rozrywki. Zajęcia. To wszystko zapewniała mi pomoc Sill w tych jej wyścigach szczurów, w których chciała wystartować z braćmi... czy tam z bratem, sam nie wiem. Wtedy jeszcze nie skupiałem się tak na jej sprawie, no ale cóż. Jeśli się zgodzi, będę miał wiele chwil na wybadanie terenu. 
Kalkulowałem szybko i sprawnie. Co powiedzieć, aby zechciała spełnić mój 'warunek' i jeszcze w niego uwierzyła? Przecież nie powiem, że chcę wykorzystać jej osobę do wkręcenia się w dawny biznes. Jaką żałością i satysfakcją musiałaby napawać ją ta wiadomość! Ten rosły, niegdyś słynny, wypływowy i potężny gangster przychodzi do prostej myszki, aby działając na jej korzyść wybić się z dna beznadziei i wrócić do swego zawodu! O nie, nie pozwolę aby poczuła taką satysfakcję.
Z tej sytuacji było tylko jedno dobre i brzmiące prawdopodobnie wyjście. Udając rezygnację, spojrzałem na nią lekko się krzywiąc.
- Dobra, może i faktycznie potrzebuję czegoś w zamian. - mruknąłem, a gra aktorska przybiła piątkę z moim znużonym tonem.
- Tego się domyśliłam. - oczy Sill błysnęły. Złapała haczyk. - Tylko czego?
- Twoje umiejętności okazały się być całkiem... powalające. - wzruszyłem ramionami, a słowa te właściwie nie mijały się z prawdą. - Będziemy kwita, jeśli po tym jak poruszę cały Nowy York aby odnaleźć twoje rodzeństwo ty zechcesz udzielić mi pomocy przy ich użyciu.
- W jaki sposób? - dziewczyna obróciła papierosa w szczupłych palcach, tym samym przywodząc na myśl jedną z filmowych królowych mafii.
- Chodzi o pewien sejf, który kryje w sobie bardzo kosztowną zawartość. Oczywiście nie żebym nie potrafił rozbroić byle skrytki bankowej. - machnąłem na to lekceważąco ręką. - Mój problem polega na tym, że jest zamykany na trzydzieści dwa spusty, wykonany z tony stali, obudowany żeliwnymi spoiwami i zespawany wyjątkowym stopem adamantium i wibranium. W dodatku nie ma do niego dostępu żaden system elektryczny, więc obejście zabezpieczeń drogą komputerową jest po prostu niemożliwe. Nie da się otworzyć go ręcznie bez użycia kosztownego sprzętu, który posiąść równie łatwo co dostać się do strefy 54. No chyba, że pewna mała kobietka przyłoży do niego swoje doświadczone w obróbce tytoniu rączki. - uśmiechnąłem się nonszalancko celowo zmiękczając ostatnie wyrazy.
Przez twarz Silleny przemknął wyraz irytacji wywołanej moim lekceważącym tonem. Czerwonowłosa zmrużyła oczy, wyciągnęła szyję i uchyliła usta, tym samym uwalniając ciemny obłok aromatycznego dymu, który prześlizgnął mi się po brodzie.
- Nigdy nie używałam swojej siły na takich obiektach. - zastrzegła, a ja wzruszyłem ramionami i podniosłem się z podłoża, po czym wetknąłem lewą dłoń do kieszeni.
- Będziemy mieli okazję sprawdzić, czy jesteś taka dobra naprzeciw większym kalibrom. - na zmianę uniosłem i opuściłem brwi, przyozdabiając usta kpiącym uśmieszkiem.
Sill najwidoczniej złapała aluzję bo jej skryta w czerwonym trampku stopa rąbnęła mnie w piszczel.
- Świnia. - mruknęła, a ja nie mogłem się powstrzymać od cichego chichotu.
Sięgnąłem dłonią ku urazowi i pomasowałem pulsujący punkt na nodze. Wyprostowawszy się pochwyciłem wystającą z kieszeni fajkę i wsunąłem ją w kraniec ust, chwilowo jednak jej nie odpalając. Przesunąłem językiem po wargach i czując na sobie baczne spojrzenie kobiety, wyciągnąłem ku niej wolną dłoń, nachylając się nieco. W końcu między parterem a drugim piętrem jest spora różnica, no nie?
- To jak, współpracujemy? - zagadnąłem proponując jej pomoc przy wstawaniu.

                            Silleny? Wyszło wyjątkowo krótko, przepraszam :<

piątek, 25 sierpnia 2017

Karo - CD. Historii Si

Słysząc śmiech Si miałam wrażenie, że zaraz przechyli się w tył i runie jak długi przez otwartą witrynę okna. Nazwijcie mnie ignorantką, ale nigdy nie zrozumiem tego człowieka. Co też było tak wybitnie zabawnego w moim pytaniu, żeby wywołać u niego taką reakcję? Chyba nie jestem w stanie sama sobie na to odpowiedzieć, a wyciąganie odpowiedzi z tego wariata jest opcją, co do której również nie byłabym pewna w kwestii skuteczności. Całkowicie opuściłam swój pokój, zamykając za sobą drzwi, aby finalnie podejść do mężczyzny i oddać mu zgubę.
— Czego rżysz? — warknęłam, gdy już stałam naprzeciw konfrantera od siedmiu boleści. Przeczekałam kolejną chwilę jego horrendalnie denerwującego śmiechu, aby stwierdzić, że jeśli czeka mnie jakaś Kara w piekle, to chyba wyglądałaby właśnie w ten sposób. Czekanie, aż ktoś przestanie się śmiać, potupując nogą, z zamiarem zwyczajnego zwrócenia mu jakiegoś przedmiotu. Katorga.
— Najzwyczajniej w świecie — zaczął, kiedy się uspokoił — śmiech to zdrowie, czy nie?
Spojrzałam na niego badawczo.
Najpierw stoi w oknie, jak jakiś samobójca, potem wybucha śmiechem, a następnie oznajmia, że to zdrowie. No tak, szczególnie, gdy śmiejesz się na pierwszym piętrze z możliwością mocnego upadku, a wiatr dudni Ci w plecy.
— A Ty szczególnie jesteś typem osoby, co się martwi o zdrowie, nieprawdaż? — zapytałam, przekrzywiając głowę. — Zresztą, nie ważne, nie odpowiadaj. Daję Ci to i już mnie tutaj nie… — zamilkłam, z ręką zawieszoną w powietrzu, dopiero teraz dostrzegając kłęby dymu, jakie malowały się za postacią Si.
Zamrugałam kilkakroć, zdezorientowana, aby następnie cofnąć rękę i wdarpać się na parapet, wychylając się, aby spojrzeć w dół. Coś płonęło i nie był to na pewno lichy pożarek. Kłęby dymu były wręcz ogromne, acz nie dobywały się spod budynku.
Czy dochodziły one aż dotąd? Może to jakiś mniejszy sklepik, nieopodal nas, a wiatr przywiał dym tutaj? Ludzie poruszali się szybko, w panice. W dalszym planie dostrzegałam jednak, że co poniektórzy po prostu coś obserwowali, nawet nagrywali. Nie ważne, co by się nie działo, zawsze się znajdzie grupa gapiów, hę? Są jak taki pluskwy, które przyssą się do niedotyczącej ich sytuacji, bez najmniejszego jednak zamiaru pomocy. Może po to właśnie jest nam telewizja? Żeby leniwi obserwatorzy też mogli sobie popatrzeć? Z drugiej strony, tak ja, jak i Si robiliśmy w tym momencie niemalże to samo.
— Nie, żebym się czepiał, ale zabierasz mi punkt widokowy — oznajmił zirytowany Si.
— Oj, zamknij się — mruknęłam, schodząc z parapetu, pozostawiając na nim jedynie gumkę mężczyzny. Szybko zbiegłam w dół, pokonując po dwa schodki na raz, aby następnie wyjść głównym wyjściem. Na twarzy poczułam powiew powietrza. Dopiero teraz usłyszałam, że ktoś wyleciał za mną.
— Zrzuciłaś mi gumkę — stwierdził Si, ruszając w stronę, z której dobiegał się dym — same z tobą problemy…
Prychnęłam tylko, również ruszając w tamtym kierunku.

                                                            Si?

Ana - CD. Historii Patricka

W momencie, w którym drzwi do klubu się otworzyły, odbezpieczyłam broń, którą dostałam od Ricka. Przeszłam trzy kroki niezbędne do przekroczenia progu, po czym uniosłam pistolet i wycelowałam w pierwszego z brzegu faceta. Nacisnęłam spust.
W tym samym czasie Rick zdążył już załatwić dwóch typów siedzących przy barze, a w trzeciego wycelować. Sekundę później cała trójka była martwa.
Szybko oddałam strzał w kierunku mojego drugiego celu. Wiedząc, że pocisk nie trafi tam, gdzie chciałam, od razu sięgnęłam do czasoprzestrzeni.
Stworzone przeze mnie zagięcie przestrzeni dla postronnego widza było zaledwie mignięciem, podczas którego kula mająca zaraz trafić w ścianę zniknęła i pojawiła się tuż przed twarzą drugiego z mężczyzn.
Padł martwy na ziemię nie wiedząc, co właściwie się stało.
Gdy przeniosłam wzrok na trzeciego mężczyznę, ten również wąchał już kwiatki od spodu.
- Do "niezłego" strzelania trochę ci jeszcze brakuje - usłyszałam głos Ricka. Stał przede mną, odwrócony do mnie plecami, częściowo zasłaniając mnie przed resztą sali.
Już miałam mu się odciąć, ale w tym momencie z korytarza, tak jak mówił, wypadło czterech uzbrojonych facetów. Nim zdążyliśmy zareagować, w naszą stronę pomknęły dwie kule. Ponownie sięgnęłam do czasoprzestrzeni, tym razem deformując jej fragment mniej więcej wielkości naszej dwójki.
Kule jak gdyby nigdy nic wbiły się w drzwi za naszymi plecami. Gdyby odrysować na nich nasze sylwetki okazałoby się, że dziury znajdują się dokładnie pośrodku jego głowy i po lewej stronie mojej klatki piersiowej, tam gdzie bije serce.
Strzelający musiał być w tym, co robił, naprawdę dobry. Na szczęście unikanie wszelkiego rodzaju pocisków to dla mnie nie pierwszyzna. Tak samo, jak modelowanie przestrzeni wokół mnie.
Korzystając z chwilowej dezorientacji napastnika, Plague strzelił, po czym natychmiast uskoczył, starając się zejść z pola strzału i, najprawdopodobniej, chcąc zbliżyć się do barmana, od którego miał wziąć klucze. Powinnam była się za czymś schować i załatwić powierzonych mi facetów, ale wolałam już nie testować swoich umiejętności strzeleckich. Zamiast tego po raz kolejny tego wieczoru sięgnęłam umysłem do czasoprzestrzeni.
Pod stopami mężczyzn, w miejscu podłogi, pojawiła się dziura, w której zobaczyć można było (zakładając, że ktoś zdążyłby do niej zajrzeć) ulicę pod Freedom Tower. Było to pierwsze miejsce, które przyszło mi do głowy. Zapewne dlatego, ża sama kiedyś z niej skakałam (nie, żeby popełnić samobójstwo, oczywiście, a w ramach ćwiczeń już po tym, jak stałam się Wędrowcem). Przez mgnienie oka trzech ludzi zawisło w powietrzu, niczym w kreskówkach, żeby zaraz potem runąć w dół.
Już widzę te nagłówki w gazetach o zbiorowym samobójstwie w centrum Manhattanu.
Przywróciłam czasoprzestrzeni normalny kształt, nie zwracając większej uwagi na rzucone w moim kierunku zaciekawione spojrzenie Ricka. W tym samym momencie ruszyliśmy biegiem w kierunku wnęki i masywnych, drewnianych drzwi, o których chłopak mówił przed wejściem.
Zatrzymaliśmy się tuż przed drzwiami: ja natychmiast się odwróciłam i wycelowałam z broni w pozostałych przy życiu ludzi w lokalu, a Patrick otworzył drzwi. Kilka sekund później zostałam w głównej sali sama z grupką ludzi, którzy powoli zaczynali wychodzić z szoku.
Moja rola w całym tym przedstawieniu najpewniej już się skończyła. No chyba, że coś pójdzie nie tak. Ale, bądźmy szczerzy, jeśli Rickowi nie uda się załatwić tego, po co tu przyszedł, mnie nie uda się to tym bardziej... Niemniej, jeśli nie wróci po umówionych siedmiu minutach, nie będę stała bezczynnie.
Spojrzałam na zegar wiszący na jednej ze ścian klubu. Równo siedem minut. Potem dołączam do Plague'a.

                                    Patrick?

sobota, 19 sierpnia 2017

Shirley - CD. Historii Limbo

      Spojrzałam wesoło na Limbo, biorąc równocześnie głęboki wdech świeżego, ożywczego powietrza - najwyraźniej niedawno padał deszcz, na co wskazywało ponure, burzowe niebo i kałuże na chodniku, błyszczące się w blasku zbłąkanych, rzadkich promieni słońca, którym udało się przedrzeć przez skłębioną, szarą masę ciężkich chmur, wyglądające tak, jakby zaraz miały spaść prosto na ziemię, by zmiażdżyć ją swoim ciężarem.
- No to... wyrywamy na miasto! - obwieściłam entuzjastycznie, nie mogąc powstrzymać kolejnego uśmiechu, który nagle pojawił się na mojej twarzy. - Jesteś nowa w okolicy, tak? Świetnie! Jest więc mnóstwo miejsc, w które mogę cię zabrać!
Równocześnie, nieco uważniej spojrzałam na dziewczynę, korzystając z tego, że wyszłyśmy na światło dzienne. Dostrzegłam też niewielki, czarny ślad na jej twarzy - może zabrudziła się, kiedy wychodziłyśmy.
- Masz naprawdę śliczną buzię - oceniłam, wyciągając dłoń, by zetrzeć palcami węgiel z jej policzka. - Tylko troszkę umorusaną. Proszę, gotowe, możemy lecieć!
- Tak - skinęła leciutko głową i ruszyła za mną, starannie unikając dużej kałuży, jaka pojawiła się na naszej drodze. Prawie cały czas trzymała głowę nisko zwieszoną - jej czarne kosmyki opadały na szyję, zasłaniając twarz dziewczyny.
- Dobra, na pierwszy ogień idzie... - na chwilę zawiesiłam głos, by podjąć jakąś sensowną decyzję. - Hm, niech będzie kawiarnia, bo umieram z głodu! Lubisz naleśniki, prawda? Podają tam świetne, na pewno ci posmakują, jak pierwszy raz tam byłam, to się od razu zakochałam! Szczególnie te ich z dżemem truskawkowym i bitą śmietaną, jakbym do domu wróciła! Mój straszy brat jest świetnym kucharzem i często nam takie robił, najlepsze pod słońcem!
Nostalgiczne myśli zaprowadziły mnie z powrotem do rodzinnego domu - znowu siedziałam w ciepłej i przytulnej kuchni, w której stale roznosił się przyjemny zapach cynamonu - tata, jako wielki amator owej przyprawy, dodawał go wszędzie, gdzie tylko się dało. Przypomniało mi się, jak Carol stał w kwiecistym fartuszku nad skwierczącym olejem na patelni, pilnując, by ciasto się zbytnio nie przypaliło - w takich przypadkach, od razu dostawaliśmy je ja albo Shin, jako wielcy amatorzy spalenizny, którzy często niemal bili się o kolejne porcje. Carol odznaczał się wielkim talentem w dziedzinie gotowania, dlatego po śmierci mamy i odejściu May, to on zajął się kuchnią. Od czasu do czasu pomagałam mu też ja, jako jednak istotka wyjątkowo zapominalska, parę razy o mało nie doprowadziłam do pożaru, a kilka razy o wiele za późno przypomniałam sobie o potrawach, które w najlepsze piekły się w piekarniku lub gotowały w dużym, wymagającym długotrwałego szorowania garnku. Nie zliczę, ile razy już tez wykipiało mi mleko, gdy robiłam sobie kakao. O nie, po jakimś czasie, zarówno Shin, jak i ja, mieliśmy kategoryczny zakaz zbliżania się do kuchenki i innych cudów, a Carol ściśle kontrolował nasze poczynania nawet podczas zagotowywania herbaty czy też smarowania kanapek. I kto tu był nadopiekuńczy! A ta panika w jego oczach, gdy ktoś czasem skaleczył się nożem - w szczególności "jego malutka siostrzyczka". Co ja poradzę na tę różnicę trzydziestu centymetrów między nami?
- O, jesteśmy! - obwieściłam, gdy stanęłyśmy pod drzwiami kawiarenki, z której wydobywały się wyjątkowo zachęcające zapachy. Biorąc pod uwagę dzisiejszą pochmurną pogodę, perspektywa wypicia szklanki gorącej czekolady i zjedzenia naleśnika, wydawała się szczególnie zachęcająca.
- Tutaj? - mruknęła niepewnie Limbo, zerkając przez dużą szybę na licznych gości, jacy zajmowali stoliki.
- Smak wynagrodzi tłum, znajdziemy stolik na odludziu, chodź śmiało! - odparłam wesoło, chwytając dziewczynę za delikatną dłoń.
Weszłyśmy do ciepłego, przytulnego wnętrza i zaraz skierowałam nasze kroki w stronę stolika stojącego nieco na uboczu, za to z widokiem na akwarium, w którym powoli pływały rybki we wszystkich kolorach, lawirując pomiędzy wodorostami, które wiły się w wodzie niczym zielone węże.
Podeszłam jeszcze szybko do miejsca, skąd można było wziąć menu i zabrałam dwie książeczki, siadając zaraz też naprzeciwko Limbo. Wygodnie przeciągnęłam się na mięciutkiej, fioletowej pufie.
- Kocham ten klimat - wymruczałam, wertując menu. - Ja wezmę zapewne to, co zwykle, czyli gorącą czekoladę i dwa naleśniki z dżemem truskawkowym i bitą śmietaną. A ty na co masz ochotę? Zobacz, tu masz dania - przewertowałam kilka stron, wskazując na odpowiednie pozycje - a na samym końcu napoje. Chyba że wolisz jakiś deser typu kawałek ciasta albo lody?

    Limbo? Nic się nie stało, też mi się zdarza takie łapać zwiechy!

Patrick - CD. Historii Any

     Każde jej słowo analizowałem szybciej i sprawniej dzięki pobudzonej sile umysłu, jaką gwarantowało mi wieczorne... No cóż, to najzupełniej nieważne. Nadgarstki piekły mnie jednak niemiłosiernie, podrażniona skóra swędziała i piekła od bliskiego kontaktu z rdzą i kurzem.
Dnie spędzałem goniąc za nieuchwytnymi ludźmi Franka, pustosząc jego dzielnice jedna po drugiej, a także obmyślając skoki tak kluczowe jak ten dzisiejszy. Noce były jednak prawdziwą udręką. Gdy tylko Nora znikała za drzwiami swojego pokoju, narastająca w domostwie cisza wkradała się do mojej głowy i wywracała wszystkie zamknięte pudła ze wspomnieniami sprawiając, że ukryte w nich notatki i sekrety zaczynały żyć własnym życiem.
Najgorsza była jednak tęsknota. Ten wewnętrzny żal przelewający przez całkiem puste serce, serce wydrążone z wszelkich uczuć za dnia, łzami spływające nocą. Brakowało mi miejsca, które nazwać mogłem domem, bo mieszkanie Nory, choć przytulne i radosne nigdy nie zastąpi mi Hotelu. Mojego łóżka, mojej wykładziny, moich okruchów ciastek na podeście. Nie było nocnych telefonów Vincenta, który informował mnie o jakiejś totalnej bzdurze, czymś tak nieistotnym, że natychmiast pękałem ze śmiechu. Zabrakło przesypujących się korytarzami ludzi, tego jazgotu w jadalni co śniadanie, obiad i kolację.

Wszyscy zamieszkujący Huntera patrzyli na mnie z ukosa, jedni z lękiem, drudzy z intrygą, a jeszcze inni z dezaprobatą.
Zadufany dupek, wieczny maruda i ktoś, kto na ogół psuje malowniczy pejzaż - idę o zakład, że tak myśleli, a przynajmniej część z nich widziała mnie w takich barwach.

Czy się mylili?
Nie, a skąd. Ich problem polegał na tym, że z góry byli przegrani: widzieli to, co chciałem aby mogli zobaczyć, bo nic nie zniechęca do drugiego człowieka jak jego egoizm, zgroza i arogancja. Taki wizerunek w zupełności mi wystarczał, nie lubiłem przebywać w towarzystwie, toteż po co być do niego proszonym?
Przez ostatnia lata byliśmy tylko my dwaj - Vincent i Patrick; wesoły gaduła, który dwoma słowami jednoczył wszystkie narody i ten drugi, jakiś taki niewyraźny, znudzony, wpatrzony w siebie.
Nie przeszkadzało mi to. Wcale.
Problem zaczynał narastać wtedy, gdy tych ludzi zaczęło pojawiać się więcej, a Vin nie mógł zrozumieć czemu są mi tak przeciwni. Vincent po prostu ewidentnie mnie kocha, a przynajmniej kochał, dopóty nie zraniłem go i nie zostawiłem samego w tym przybytku.
Dziesięć punktów do bycia największym gnojem na tej planecie, gdzie mogę odebrać trofeum?
Przesunąłem językiem po podniebieniu i cmoknąłem cicho lustrując uważnie twarz Any. O czym ta gadka? A ta, narkotyki, kasa, czasoprzestrzeń, strzelanie.
    Tekst o tym, że nieźle strzela podwiał mi koloryzacją, a raczej chęcią wyjścia z opresji. Co do jej mocy, to faktycznie, coś takiego mogło mi się przydać. Nie sądziłem, aby ta dziewczyna miała jakiekolwiek powody aby mnie zdradzić w środku strzelaniny, w dodatku wówczas bez najmniejszych oporów wpakowałbym jej kilka mocnych kul w sam środek lśniącego czółka. Ta myśl... Należała do Plagi i to nim przecież przyszło mi pozostać.
Poruszyłem na próbę ramionami by upewnić się, że wciąż znajduję się w swoim ciele.
- Czy dobrze radzisz sobie ze spluwą zobaczymy na miejscu, ale muszę przyznać, że twoja pomoc będzie mile widziana. - patrząc w jej oczy spod przymrużonych powiek, powolutku, rozkoszując się chwilą gdy jej pierś zamarła, a źrenice popędziły za odciąganym korpusem broni, uniosłem cz.75 ponad swoją głowę i prostując się wsunąłem lufę za spodnie. Poprawiłem marynarkę i wyprostowałem się z nienagannym uśmiechem.
- Jak chcesz wejść do środka? - zapytała gdy tylko pistolet zniknął z pola widzenia. Od razu przeszła do konkretów, a to już spora zaleta.
Odmaszerowałem kilka kroków w kierunku wyjścia i spoglądając na nią kątem oka uniosłem zapraszająco ramię.
- Głównymi drzwiami. Chodź, Ana, odegramy sobie państwo Smith. - mruknąłem z nieskrywaną radością.
Dziewczyna dołączyła do mnie i bez słowa chwyciła mnie pod łokieć. Przeszliśmy ulicą z podniesionymi wysoko głowami, emanując elegancją i swym osobistym majestatem. Na początku czerwonego dywanu nałożyłem na nos pilotki, a moja towarzyszka przywdziała swoje okulary. Zniżywszy ton do szeptu, pochyliłem szyję i udzieliłem jej pomocnej instrukcji.
- Po obu stronach wejścia stoją puste śmietniki. Dwa palce w krtań, cios kątem dłoni w skroń i pchnij tego po prawej do kontenera. Wyglądają groźnie, ale w rzeczywistości nawet nie odeprą ataku. Zaśmiej się gdy tylko odsunę twarz. - stanęliśmy akurat tuż przed dwoma gorylami, którzy patrzyli na nas z nie lada zdziwieniem.
Ana swoją rolę odegrała doskonale: jej perlisty śmiech zadźwięczał w uliczce, a brytani spojrzeli na nas z rozkosznymi uśmieszkami.
- Proszę podać nazwisko, sprawdzimy, czy są państwo...
Grubaskowi po lewej nie było dane dokończyć. Skinąłem głową. Ręka Any wystrzeliła przed siebie w tym samym co moja, druga dłoń błyskawicznie ugodziła przeciwnika w czoło. Dryblasy osunęły się wprost na nas, ale każde było na to przygotowane. Pchnąłem mężczyznę przez krawędź dużego, zielonego kosza na odpady, który teraz stał... już nie taki pusty. Gdy położyłem dłoń na klamce, Ana akurat wygładzała przód swej garsonki.
- Nieźle poszło. - zauważyła wzruszając ramionami. Przeznaczony jej przeciwnik zniknął w bliźniaczym śmietniku z głuchym łoskotem.
- Spodobała ci się ta synchronizacja, co? - zadając to retoryczne pytanie uniosłem brew i wsunąłem dłoń między poły marynarki, po czym ważąc ciężar broni w ręce podałem Anie srebrną siedemdziesiątkę piątkę, identyczną do mojej. - W głównej chali jest trzydziestoro ludzi, nabojów masz jedenaście. Na wejściu rozwalasz łby trzem facetom stojącym zaraz przy drzwiach, wszyscy mają muchy. Ja w tym czasie robię to samo z trzema kolejnymi siedzącymi przy barze. Barman to nasz człowiek, nie wezwie policji, ale zamknie drzwi od środka, choć niby zrobię to ja przyciskiem i takie tam. - machnąłem żwawo dłonią. - Z korytarza nadbiegnie czterech uzbrojonych typów, musisz ukryć się za stolikiem i strzelić do dwóch pierwszych. Ja zdążę odebrać klucz i dorwę pozostałych dwóch. Następnie pędzimy do wielkich, dębowych drzwi we wnęce. Pomieszczenie jest dźwiękoszczelne, dlatego ci będący w środku nie będą mieć pojęcia co się dzieje. Wchodzę sam, robię swoje, wychodzę. Ty w tym czasie mierzysz do zakładników, ale daruj bóg, nie strzelasz. Przypilnuj ich pięć minut, jeśli nie wyjdę z pokoju po maksymalnie siedmiu... musisz wejść, wtedy zabij każdego, na grubasa za biurkiem mogą potrzebne być ze dwa pociski, także uważaj. - puściłem jej perskie oko.
To dziwne, ale cała ta sytuacja wydała mi się po prostu przezabawna. Ana ukryła broń w spódnicy i wzięła się pod boki.
- Czy ciebie to bawi? - warknęła przez zęby, a ja przeczesałem włosy palcami w obronnym geście.
- Po prostu rób swoje, w razie czego używaj mocy, całkiem ciekawi mnie jak to musi wyglądać... Trzech przy drzwiach, stolik i dwóch wpadających z hallu. Resztę zostaw mnie.
- Brzmisz, jakby to wszystko było dla ciebie systemową grą. - drobna zmarszczka przecięła jej czoło między brwiami.
- Widzisz Ana, bo to jest gra... cholernie trudna, ale jednak gra. Mój problem polega na tym, że ja ponad wszystko uwielbiam wygrywać. - zasępiłem się odrobinę i aż cmoknąłem ze zrezygnowania. Teatralny Plague zawsze tak robił. - Rozdzielimy się przy drzwiach, tam przekażesz mi pałeczkę.
To mówiąc, przykleiłem na usta swój aktorski uśmiech i otworzyłem wrota do jachtowego klubu, który już za chwilę przemieni się w małe piekło.

                

           Ana? Wybacz, że tak długo i obiecuję, że to ostatni raz!

czwartek, 17 sierpnia 2017

Vincent - Bez ostrzeżenia, cz. 2

    Furgonem zarzuciło, blachy wygięły się do środka odpychając nas od ścian. Z nieba posypał się grad pocisków, które z hukiem trafiały w pozostającą w ciągłym ruchu furgonetkę. Spodziewałem się, że zaraz zostanę podziurawiony przez setki kul przebijających samochód, ale zamiast tego na oknach pojawiły się tylko siatki pęknięć, wewnętrzną stronę wozu przyozdobiły owalne wypukłości. Musiałem przez chwilę tkwić między fotelami nim w końcu zrozumiałem.
Podniosłem się i chwyciłem mocno Adriena, po czym skoczyłem przez trząsącą się kabinę w kierunku zasiadającej za kierownicą Rad.
- Jest przeciwpancerny?! - krzyknąłem, a ona szarpnęła kierownicą.
- Oczywiście, że tak! Siadajcie na miejscach albo sama was usadzę! - źrenice Caroline były tak zwężone, że na tle jej ciemnych tęczówek ledwie widziałem ich punkty. Ostrzał ustał na dwie sekundy, po czym gruchnął z drugiej strony.
Krzyknęliśmy gdy samochód wierzgnął uderzony z całych sił w tył.
Nawet nie zdążyłem zauważyć jak szybko zmieniła się sceneria miasta - tutaj ulice były puste, zrozumiałem, że celowo zamknięto tą dzielnicę.
- Ściągają nas na wieżę radiową - poinformowała Radża, mocno zgrzytając zębami. Gdzieś nad nami grzmiały śmigłowce, pociski rozbijały się o asfalt, a ja mimo wszystko byłem dziwnie spokojny. Nie zauważałem ponad połowy pozostałych bodźców, czas leciał zbyt szybko abym zdążył na czymkolwiek skupić uwagę.
    Przyciemnione szyby drżały, a pęknięcia pogłębiały się z każdą trafiającą w nie kulą. Radio trzeszczało, zgrzytały zderzające się zderzaki.
Dopiero po chwili przypomniałem sobie o obecności Adriena. Spojrzałem na pobielałą ze strachu twarz blondyna, którego włosy leżały w nieładzie, a z czoła spływała mu strużka krwi. Kiedy zwrócił ku mnie spojrzenie przerażonych, ale tak zdeterminowanych oczu zrozumiałem, że cały czas wbijam mu palce w prawie ramię. Oderwałem rękę i chciałem chwycić się przedniego fotela, gdy nagle w jednej chwili wóz podskoczył i rozległ się odgłos dociskanego gazu.
- Wyciągnę nas stąd! - krzyknęła nagle Caroline i furgonem szarpnęło w przód tak mocno, że wraz z francuzem uderzyliśmy głowami w przednie siedzenie.
Ciężarówa wyskoczyła w górę wyrywając się z konwoju. Furgonetka z tyłu wierzgnęła, chcąc nas zatrzymać, ale Radża była za szybka: wykręciła kierownicę do granic możliwości. Osie pisnęły, gdy wóz wskoczył na chodnik. W maskę coś gruchnęło, zauważyłem jak niebieska skrzynka pocztowa uderza w szybę, po czym widok zostaje przesłonięty przez setki wylatujących z niej listów. Radio zatrzeszczało po raz kolejny, po czym z góry posypały się kolejne pociski.
Nasz samochód wrócił na ulicę, równając się tym razem z pierwszą furgonetką. Przyłożyłem dłoń do czoła i natychmiast poczułem ciepło spływającej z niego krwi.
    Odszukałem wzrokiem Adriena, który przyciskał rękę do rozciętych warg. Przysunąłem go do siebie i otarłem policzki z czerwonych kropel, jakie skalały jego twarz. Chciałbym być na tyle inteligentny, aby rzucić teraz jakąś błyskotliwą uwagę, ale jedyne co przyszło mi na myśl to fakt, że nie zapiąłem pasów. Zauważyłem jak Rad wychyla się z fotela, łapie torbę leżącą na siedzeniu pasażera, po czym wciąż manerwując kierownicą wyciąga rosłą, smukłą broń i opuszcza szybę po swojej prawej.
- Głowy w dół! - krzyknęła i wierząc, że wykonamy jej polecenie bez słowa przycisnęła palec do spustu.
Z naładowanego karabinu posypały się łuski, Caroline ostrzeliwała pędzącą równolegle do nas ciężarówkę, której kierowca - albo trafiony przez pocisk, albo oślepiony ich gradem stracił panowanie nad wozem i rąbnął przednim zderzakiem w uliczną latarnię.
Naszym samochodem zarzuciło, kobieta szarpała się ze skrzynią biegów i wciąż przyciskając gaz pruła przed siebie w stronę wysokiego wieżowca mcv, lokalnej wieży radiowej. Ile to wszystko mogło trwać? Pięć, sześć minut? Co z ludźmi w Hotelu? Czy FBI namierzyło nasze siedlisko?
Pozostałe wozy nagle przestały dawać znać o swojej obecności. Z tego co mówiła Radża, chcą żebyśmy wylądowali na wieży, więc czemu Caroline tak uparcie jechała w jej kierunku?
- Dlaczego nie uciekamy? - krzyknąłem zupełnie nie panując nad tonem. Prowadząca posłała mi złowrogie spojrzenie w lusterku.
- Rick. Węże, kłębowisko, nie pamiętasz? - warknęła, a ja miałem ochotę zapaść się pod ziemię. - Damy im to czego chcą, pod fotelami leży pochwa z moją maczetą, podasz mi ją, otworzysz drzwi i razem z dzieciakiem wyskoczycie z wozu gdy tylko wjedziemy na chodnik. Zwolnię sprzęgło i do was dołączę, będziemy mieć na głowie ośmiu debili plus strzelcy z odrzutowców. Nie powinniśmy mieć problemu z pokonaniem dwunastki ludzi....
- Dwunastki? - wtrąciłem nie bacząc na rozpraszanie kierowcy. - Powiedziałaś, że będzie ich ośmiu!
- Dwóch pilotów i dwoje żołnierzy, Vincent, kiedy ty do cholery zaczniesz myśleć!? - krzyknęła, a za nami rozległy się wzmożone terkoty silników. Agenci przyśpieszyli gdy tylko zbliżyliśmy się do celu. - Cholera! Daj mi tą maczetę!
Radża miała rację - zupełnie przestałem kontaktować; nim wychyliłem się w kierunku foteli, przed nosem śmignęła mi ręka Adriena, który podał lśniące, zabójczo ostre ostrze dziewczynie. Caroline nie odwracając wzroku od jezdni przyjęła swoją broń i jedną ręką przypięła sobie nóż do pasa.
- Na trzy otworzycie drzwi furgonetki i wyskoczycie na chodnik. Gdy tylko wylądujecie, otworzycie główne wejście i pobiegniecie na samą górę. Macie się nie zatrzymywać, dopóki nie wypadniecie na dach. W kieszeni drzwi są dwa kolty i magazynki. Nie bać się strzelać! Macie tylko dobiec na dach, zrozumieliście?! Zaczynam liczyć. - Rad wyrzucała z siebie polecenia niczym generał. Adrien coś powiedział, nie wiem tylko co.
W głowie przetrawiałem każde jej słowo. Na trzy, chodnik, dach, drzwi, strzelać...
- Czekaj, co!? - krzyknąłem drżąc na całym ciele. Albo mnie nie słyszała, albo nie chciała mnie słyszeć. Samochody warczały, furgonetka pędziła przed siebie.
- Raz. - padło pierwsze słowo Caroline. Adrien wyciągnął się przed siebie i złapał pistolety o długich lufach tkwiące gdzieś po mojej lewej.
- Trzymaj Vin, błagam, musisz być skupiony. - jego głos był pełen strachu ale również determinacji. Poczułem chłód broni w dłoni, do której wsunął mi korpus broni. Magazynki, które trafiły do mojej kieszeni pasowały do glocka, nie były jednak przeznaczone do tej drugiej broni. Jak przez mgłę dotarło do mnie, że kolty to sześciostrzały, zmienia się tylko pociski, nie całe magazynki. Nauki Ricka cały czas były aktualne, a ja sądziłem
- Dwa. - Radża niemalże warczała.
    Wymieniłem z Adrienem spojrzenie pełne przejęcia. Chłopak przysunął się do mnie i wspólnie położyliśmy dłonie na rozsuwanych drzwiach. Dopiero ta bliskość uświadomiła mi, że jestem tu aby ratować nie przyjaciela, a przyjaciół; wszystkich tych, którzy czekali w hotelu.
Wozem szarpnęło, coś oderwało się od zderzaka, a strzały Caroline padały dalej. Ulica przestała być wyraźna. Czułem smak krwi na podniebieniu. Skup się Vincent, co się z tobą dzieje? Udzielanie wewnętrznych reprymend zawsze mi pomagało. Maska zgrzytnęła o coś, za naszymi plecami doszło do cichego wybuchu, coś rąbnęło w samochód od strony pasażera. To co się tutaj wyprawiało przypominało rajd po tunelu w piekle. Mój umysł szalał. Wszystkie lampki paliły się na czerwono, dzwoneczki rozbrzmiały ostrzegawczo, jakiś wewnętrzny głos kazał mi uciekiać, ale przecież wiedziałem, że nie mogę.
Adrien na mnie liczył. Liczyła na mnie Shirley, Ottoya i Emi. Liczył na mnie Damian, Lucy i wszyscy inni. Wszyscy, których gościłem w swoim hotelu, a także w sercu. Nieważne ile mnie z nimi łączyło, nieważne jak dobrze się znaliśmy. Wszyscy byliśmy rodziną i choć większość z nich najpewniej nawet nie wiedziała jak bardzo ich kocham, niezależnie od tego ile razy przyjdzie mi to udowadniać, muszę ich chronić. Chronić ich wszystkich, a także każdego z osobna. Wzniosłem oczy ku niebu obserwując iskry lecące z karoserii mknącej obok ciężarówki.
- Oh Emi, jeśli to przeżyję, na pewno mnie zastrzelisz. - stęknąłem, a ta myśl pokrzepiła mnie najbardziej. Ustanowiłem nowy cel: wyciągnąć z tego bagna Adriena, przeżyć, ocalić Ricka i pozwolić, aby Nehemia zbeształa mnie za ten jakże cuuudowny wybryk. Zdecydowanie nie mogłem się doczekać.
- Trzy! - Caroline puściła kierownicę, która skierowała osie na nieznany nikomu kurs.
    Nie myśląc o niczym, wraz z blondynem szarpnęliśmy za uchwyt i gdy tylko drzwi rozsunęły się, a naszym oczom ukazał się chodnik, wyciągnęliśmy ramiona przed siebie i synchronicznie odepchnęliśmy się od wnętrza pojazdu. W następnej sekundzie pęd waitru potargał nam włosy i ubrania, a brukowana kostka powitała nas raniąc twarze i dłonie. Przekoziołkowałem przez bark, dziwnym cudem nie wypuszczając z rąk broni. Podniosłem się natychmiast, a słowa Patricka dudniły mi w czaszce: 'Liczy się każda sekunda, pamiętaj. Im szybciej wstaniesz i ruszysz dalej, tym większe masz szanse na przeżycie'.
Jak dziś pamiętam kiedy wypowiedział te zdania - na tydzień przed poznaniem Jamesa znów trenowaliśmy w zamkniętej na osiem spustów hali w podziemiach hotelu.
Złapałem kucającego Adriena za bark i nie rozglądając się na boki, pochylony niczym komandos rzuciłem się do wielkich, przeszklonych drzwi.
Francuz pierwszy sięgnął klamki i manewrując nią na boki, otworzył wrota z donośnym szczęknięciem zamka. Jak na kogoś tak mizernego, miał w dłoniach dużo siły. Wpadliśmy do środka, a ja zatrzasnąłem za nami przejście. W chwili gdy kątem oka dostrzegłem ulicę, kolt upadł mi na kafelki w przedsionku budynku.
- Rany Boskie... - jęknąłem, patrząc szeroko otwartymi oczami na pobojowisko pozostałe na jezdni: nasza furgonetka płonęła, leżąc na boku tuż przed wejściem.
    Ponad nią dostrzegałem drugą z całkiem podziurawionym od kul bokiem, w dodatku pozbawioną drzwi kierowcy i potłuczoną szybą. Z trzeciej ulatywał dym gdy stała na początku ulicy wbita w przydrożną latarnię. Maska wykrzywiła się w kształt litery V. Na przedniej szybie widoczna była smuga krwi.
Po asfalcie walały się zderzaki, gdzieś przy chodniku leżał kask agenta FBI, na całej długości roiło się od listów ze staranowanej skrzynki pocztowej, przypadkowy hydrant leżał na środku jezdni, a pozostała po nim dziura w chodniku wybijała wysoki strumień wody. Te wozy musiały być niezwykle ciężkie, skoro wybiły nawet hydrant. Wszystkie te bodźce dotarły do mnie w zalewdie trzy, może cztery sekundy, ale jedna rzecz zdawała się odstawać od reszty.
Gdzie podziali się agenci?
- Jezu! - wrzasnąłem i odskoczyłem od drzwi: tuż przed oczami, może metr od drzwi śmignęło mi odziane w czarny kostium ciało mężczyzny, który przeleciał przez chodnik brocząc go krwią.
    Mimowolnie zatkałem usta dłonią, usłyszałem także jak Adrien kaszle gdzieś za moimi plecami. I oto w sekundę później pojawiła się Radża. Maczetę trzymała wyciągniętą przed sobą na wysokości klatki piersiowej, szła w kierunku agenta-lotnika, ale gdy spostrzegła mnie wgapionego w ten masakryczny obraz, zatrzymała się i machnęła ostrzem w moim kierunku. Odruchowo cofnąłem się o krok, a na szybę trafiło kilka ciemnoczerwonych kropel z noża, które powoli i mozolnie ściekały w dół.
 W jej oczach dostrzegałem furiacki wręcz gniew. Potknąłem się o kolta, który upadł mi w pierwszej minucie przebywania budynku i rąbnąłem plecami na jasne, marmurowe kafelki. Rad uniosła brwi w straszliwym geście popędzania, po czym zniknęła gdzieś obok agenta.
Dopiero teraz zrozumiałem jak ciężko oddycham.
Na ślepo wymacałem lężącą obok broń i podnosząc ją drżącymi rękoma zebrałem się do biegu. Adrien drżał stojąc na pierwszym stopniu. Na białej posadzce spotrzegłem plamę żółci, ale nie zwróciłem nań najmniejszej uwagi. Sam miałem ochotę zwrócić śniadanie. Złapałem go za rękaw.
- Biegiem. - zarządziłem i wspólnie pognaliśmy na górę ile sił w stopach.
Początkowo przeskakiwaliśmy po dwa, a nawet trzy stopnie, a krzepiący ciężar broni pchał nas do celu. Wpadliśmy akurat zdyszani na drugie piętro (równie białe, przestronne i eleganckie co reszta) gdy gdzieś w dole dało się usłyszeć okrzyki wielu, naprawdę wielu mężczyzn.
- Raz, raz, raz! Rozdzielić się i przeszukać obiekt! - mocny bas kierował agentów na różne strony budynku. Spojrzałem w przeszklone oczy Adriena.
- Nie mamy czasu. Musimy biec! - rzuciłem szeptem i ściskając się za rękawy pognaliśmy najciszej jak się dało na sam szczyt wieży.
    Przestałem zwracać uwagę na kroki, po prostu skakałem tak daleko jak tylko się dało i ciągnąłem za sobą francuza. Wiedziałem, że agenci zaraz ruszą na schody, a my musieliśmy natychmiast zwiększyć dystans. Ilu pokonała Rad? Dwóch? Tego z ciężarówki i tego pod drzwiami? Czy zostało ich dziesięciu? Jedenastu? A co ze śmigłowcami? Wezwali posiłki? Miałem ochotę się spoliczkować! To teraz najmniejszy problem, musimy dobiec na dach!
    Gnaliśmy ile tchu w piersiach, ledwie odbijając się od podestów i półpięter. Czwarte piętro, zerknąłem na Adriena, który wciąż pędził tuż obok. Zupełnie zapomniałem o oddechu, ale na co mi teraz rytmiczne wdechy i wydechy!? Wiedziałem, że to ułatwia bieg, ale mimo to nie umiałem brać tego pod uwagę.
Skoczyliśmy po raz kolejny, stopy płonęły mi z bólu, a agenci - choć nie słyszałem ich przez huk krwi w uszach, z pewnością byli zaledwie kilka pięter niżej. Spiralne schody biegły po ścianach budynku, a my gnaliśmy jak najdalej od przeźroczystych barierek. Mniej więcej na wysokości siódmego piętra popełniłem błąd.
    Chcąc biec jeszcze szybciej nogi splątały się ze sobą, ale byłem nauczony wychodzić z takiej sytuacji. Ugiąłem kolana i wylądowałem dwa stopnie wyżej, ale dla Adriena to było zbyt wiele. Ciągnięty przeze mnie w tym manewrze stracił równowagę i rąbnął brodą o schód. Upadł, mocno raniąc sobie twarz i rękę. Usłyszałem jego jęk gdy z przerażeniem zatrzymałem się tuż obok, ale ci, przed którymi tak zażarcie uciekaliśmy musieli usłyszeć coś więcej - łoskot upadającego ciała.
- Tam! Na górze! - krzyk dotarł z dołu, wzmożony stuk ciężkich butów rozbrzmiał na niższych piętrach. Nachyliłem się by pomóc chłopakowi wstać, ale nasze palce minęły się o milimetry.
Adrien spróbował wstać, ale grymas bólu przeciął jego twarz. Zauważyłem, jak sięga dłonią do kolana na które upadł. Myśląc gorączkowo postąpiłem o krok do przodu i wsunąłem dłonie pod jego ramiona.
- Vinc! - syknął przez zęby Adrien i spojrzał na mnie z przerażeniem wyzierającym z oczu. Po jego policzkach płynęły długo powstrzymywane łzy, rana na czole wciąż krwawiła, podobnie jak nowa, powstała na brodzie. Chciałem pociągnąć go do góry, ale próba ta zakończyła się kolejnym jękiem chłopaka. - Moje żebra... chyba pękły.
Agenci byli coraz bliżej, rozejrzałem się gorączkowo po klatce.
- Adrien, błagam... musimy iść! Pomogę ci wstać - chwyciłem go pod łokieć i asekurując jego pierś podźwignąłem na równe nogi.
Zrobiliśmy krok do porzodu i wówczas chłopakowi znów powinęła się noga. Zdążyłem tylko przekręcić go tak, że upadł ciężko pośladkami na krawędź schodu, z którego zsunął się i zdarł koszulkę, odsłaniając mocno zaczerwienione segmenty kręgosłupa. Machinalnie sięgnął do zranionego miejsca.
- Cholera! Przepraszam... - mruknąłem i nie czekając na odpowiedź ponownie złapałem go za ręce.
- Stój! Stój mówię! Podnieś ręce i odwróć się twarzą do mnie! - ostry krzyk dobiegający z bliska zmroził mi krew w żyłach.
 Z gardła Adriena wyrwał się pełen trwogi oddech. Błękitne oczy odnalazły moje spojrzenie. Był przerażony. Powoli podniosłem ręce, mając świadomość, że agent najpewniej mierzy we mnie z broni do unicestwiania dusz.
Mierzy...
Kolt w kieszeni, glock za paskiem spodni. Dwie bronie o których ten nie ma pojęcia i kilka kolejnych zdań, które zalśniły w mojej pamięci. Ujrzałem twarz Ricka stojęcego któregoś dnia w hali i instruującego mnie jak dobyć pistoletu gdy przeciwnik ma mnie na celowniku.
'Ręce unoś na wysokości klatki piersiowej, nigdy nie wyżej. Gdy się odwrócisz, a zrób to powoli, lewą rękę błyskawicznie podnieś do góry, to przykuje uwagę przeciwnika. Drugą sięgnij po broń i strzelaj od razu. Nie możesz się zawahać, nie możesz też pomylić rąk. Pamiętaj Vincent, liczy się...'
- Każda sekunda! - szepnąłem i podniosłem dłonie zgodnie z instrukcją żyjącego w mojej głowie Patricka, powoli odwróciłem tułowie napotykając spojrzenie padające spomiędzy kasku i zasłaniającej usta maski mężczyzny. Był sam,  pozostali pędzili zaledwie piętro niżej. Patrzyłem na niego odważniej niż mógłbym sądzić, piwne oczy przyglądały mi się zza celownika.
- To twoje papiery mamy w aktach. - powiedział bardziej do siebie niż do mnie agent. - Przygotuj się na koniec, ty...
    Nim zdażył skończyć, wystrzeliłem lewą dłoń w górę, a ten, zgodnie z zapowiedziami białowłosego gangstera powodził wzrokiem tuż za nią, unosząc jednocześnie lufę w jej kierunku. To była moja chwila. Sięgnąłem za pas i wymierzyłem glockiem w szyję mężczyzny. Przesunąłem palcem po cynglu, a spojrzenie tamtego zwróciło się ku mnie. Jego źrenice zwężyły się, broń powoli odnalazła moją głowę. Adrien krzyknął.
Odnalazłem spust w tym samym momencie co człowiek odziany w czerń. Gdzieś w tle stukotały buty. Pocisk przeciął powietrze.
.
.
.


    Szok mijał powoli. Zdecydowanie wolniej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Wszechogarniająca ciemność kłuła mnie w powieki, cisza raniła uszy, a krew szumiała gdzieś w czaszce powodując trudny do zniesienia, mdlący ból. To nie była reakcja fizyczna, to moja podświadomość karała mnie za to, co właśnie zrobiłem.
Zmusiłem się do otworzenia zaciśniętych powiek, które pobolewały od siły ucisku. Wszystko to trwało osiem sekund, nie więcej. W pierwszej kolejności zobaczyłem swoją własną rękę wciąż wyciągniętą przed siebie, dłuższą o całą lufę ściskanego w dłoni glocka.
Nie musiałem spoglądać w dół aby znaleźć źródło pochodzenia czerwonej, lśniącej plamy na białej ścianie klatki schodowej. Przestrzeliłem jego krtań, czy tak?
Oczywiście... Trafiłem.
    Tak jak kiedyś. W tej chwili chciałem drżeć, chciałem dygotać i krzyczeć z przerażenia, nie dowierzać w to, co właśnie zrobiłem, ale cóż mi po tym, skoro znałem prawdę o sobie? Całe to zgrywanie świętoszka przed Rickiem, udawanie, że jego fach mnie przeraża i potępiam jego czyny... Uśmiechnąłem się smutno i opuściłem pistolet. Taka jest kolej rzeczy. O przeżycie trzeba walczyć, zupełnie jak w dziczy. Tak było jeszcze za czasów gdy ludzkie ciało pokrywała gruba warstwa futra, a palce nie były jeszcze całkiem wyprostowane i od tamtej pory nie zmieniło się absolutnie nic.
Jeśli nie masz sił by walczyć o siebie, rób to dla tych, których kochasz.
Zacisnąłem zęby i ukryłem glocka za plecami. Jeszcze mi się przyda, to już pewne. Widziałem już majaczące na schodach kostiumy nadciągających  agentów. Odwróciłem się nie patrząc na twarz chłopaka, po prostu chwyciłem siedzącego na stopniu Adriena w ramiona i przyciskając go do piersi pognałem na górę.
    Przestałem oddychać w chwili gdy tuż za moimi plecami padły strzały. Teraz byłem skupiony i pewny swego. FBI było zaledwie kilka podestów niżej, pociski śmiercionośnej energii śmigały ponad moją głową. Skakałem slalomem, co kilka chwil prostując i garbiąc plecy.
Adrien mówił coś, ale to nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Ocalę go. Ocalę ich wszystkich.
Do dziesiątego piętra dotarłem w minutę, nogi pracowały same, doskonale radziły sobie z obciążeniem i bez większych przeszkód potrafiły zmieniać kurs. Agenci, a było ich pięciu zrezygnowali z opróżniania magazynku. Chcieli mieć jasną i klarowną sytuację, a przecież na najwyższej kondygnacji łatwo przyjdzie im mnie ustrzelić, czy tak?
Hah, jeszcze się przekonamy. Nieobecność Rad nie martwiła mnie. Kto jak kto, ale ona na pewno ma jakiś plan. Ja musiałem trzymać się swojego. To takie przedziwne, że strach potrafi odejść tak błyskawicznie gdy już poznało się potęgę broni. W końcu spojrzałem na sprawę z odpowiedniej perspektywy - to moja misja, mój obowiązek i moja powinność. Nogi przestały mi drżeć, nie szukałem już drogi ucieczki.
Gdyby ktoś z mieszkańców Huntera miał okazję podziwiać moje poczynania nigdy nie powiedziałby, że to Vincent Valentine biegnie teraz po tych schodach. Ale to jednak byłem ja, a przynajmniej moje ciało i jakaś część umysłu, która rozpaczliwie zdawała sobie sprawę z tego jaką cenę przyjdzie zapłacić za przeżycie.
Oddechy były krótkie i przerywane, zupełnie jak na boisku. To tak jakbym musiał przebić się do ostatniej linii unikając stratowania przez przeciwną drużynę i za wszelką cenę zatrzymać piłkę.
    Buty pisnęły na wyłożonym z białych kafelków podeście dwunastego piętra. Mosiężne, stalowe drzwi z długą klamką były ostatnią przeszkodą. Zauważyłem, że zamknięto je na kłódkę. Wyprzedziłem agentów, ale ich nadejście było kwestią dziesięciu lub piętnastu sekund. Podtrzymując Adriena jedną ręką wyciągnąłem z kieszeni spodni kolta i obracając go w dłoni niczym aktor starego westernu wymierzyłem w pałąg opinający klamkę. Przy wystrzale ramię odskoczyło mi w bok, a ja zrozumiałem jak dużą siłę odrzutu ma ta broń. Łańcuch opadł na ziemię z donośnym łoskotem.
- Wytrzymaj Ad, to niedługo się skończy. - szepnąłem w jasne włosy francuza, którym wstrząsał deszcz.
Naparłem na drzwi ramieniem i docisnąłem klamkę do zimnego metalu. Ustąpiła od razu otwierając tym samym kilka pojedynczych, słabo oświetlonych schodków. Przeszedłem przez nie i natychmiast musiałem osłonić oczy wolną ręką.
Cała powierzchnia dachu była naga, tylko na samym środku w górę pięła się wysoka, stalowa konstrukcja uwieńczona obrotowym talerzem z nadajnikiem, który rozsyłał sygnał stacji na cały Nowy York. Słońce było w zenicie, a jego jasne promienie odbijały się od okolicznych budynków. Wybiegłem przed siebie, uważnie rozglądając się na boki. Dlaczego nikogo tu nie ma..? A co jeśli już pojmali Patricka?
Krew zadudniła mi w żyłach, powrócił lęk a dawne hojractwo odpłynęło w cień. Pochyliłem kolana pozwalając Adrienowi na to, aby stanął na własnych nogach. Wsparł się na moim barku i wielkimi oczami zlustrował dach.
- Co teraz Vincent..? - mówił cicho, jakby bał się, że każde głośniej wypowiedziane słowo może wywołać upadek konstrukcji piętrzącej się za naszymi plecami.
- Nie mam pojęcia... naprawdę nie mam pojęcia! - syknąłem i ująłem się dłońmi za twarz. Rick, gdzie ty jesteś?! Zaraz wpadną tu agenci, po Caroline przepadł ślad a za kilka chwil pojawić się mogą śmigłowce. - To nie tak miało być!
    Czułem narastającą w gardle panikę, niemalże zachłysnąłem się powietrzem. Adrien osunął się na kolana, a ja stałem w miejscu i nie potrafiłem pojąć co się dzieje i ile jeszcze będzie trwał ten koszmar. Wejście na dach rozbrzmiało stukotem obcasów, FBI jest już tutaj...
Ostatnim porywem swej wewnętrznej siły stanąłem przodem do drzwi, zasłaniając tym samym Adriena i ścisnąłem przed sobą kolbę kolta.
Stalowa blacha otworzyła się z hukiem, ciężki but rozpruł powietrze. Odbezpieczyłem broń, tym razem pełen przerażenia i mokrymi od potu palcami ledwie natrafiałem na spust. Bałem się strzelić ponownie. Byłem tak strasznie przerażony...
    W przejściu stał agent. Nie ruszał się, po prostu stał przed nami, ramiona miał opuszczone, a jego broń smętnie zwisała z korpusu, Lufa drżała w moich dłoniach, w oczy paliły łzy. Nie chcę... Odwróciłem głowę gotów by oddać strzał, ale o dziwo jakiś ruch przykuł moją uwagę. Zmusiłem się by spojrzeć w stronę mężczyzny. Stał całkiem bezwładnie i to nie bez powodu; szczupłe, kobiece palce przemknęły tuż przy jego gardle, a rażące oczy słoneczne promienie zalśniły w trzymanym przez nie ostrzu. Pojawiło się nagie ramie, które niczym torpeda rozszarpało kominiarkę agenta, a z odsłoniętej szyi chlusnęła czerwona posoka. Otworzyłem usta, a pistolet wypadł mi z rąk. W tej samej chwili na brukowany dach zwaliło się broczące krwią ciało, tym samym odsłaniając postać stojąca w drzwiach.
Kilka zaschniętych kropel zdobiło policzek Caroline, miała brudną twarz, a z rany na obojczyku obficie sączyła się krew tym samym plamiąc dekold potarganej koszulki moro.
Krótkie shorty dawniej w barwie jasnego jeansu teraz były niemalże ciemnogranatowe. Nie trzeba dużo myśleć by wiedzieć jaka substancja tak zabarwiła lewą nogawkę. Kobieta wystąpiła do przodu, a jej długie nogi lśniły od potu. Zauważyłem karmazynową smugę przecinającą  łydkę, na potężnym, bordowym glanie widniała niemalże czarna plama. Pokonała dzielącą nas odległość w zaledwie kilku krokach, jej splątane włosy powiewały na wietrze, a trzymana ostrzem w dół maczeta sunęła krańcem ostrza po powierzchni dachu.
Choć oczy mogły mnie mylić, zdawało mi się, że nóż jest tak ostry iż przy zetknięciu z podłożem na boki umykały złote iskierki.
Stanęła tuż obok i bez słowa wpatrzyła się w niebo.
- Caro... - zacząłem, ale gdy dopadło mnie jej grzmiące spojrzenie momentalnie zamilkłem.
- Jeśli myślicie, że to co spotkało was na klatce schodowej było straszne, to teraz przeżyjecie prawdziwe piekło. Śmigłowce okrążały dzielnice, mogą wyłonić się dosłownie zewsząd. W środku jest jeden pilot i działa maszynowe. Uda mi się je zdjąć tylko przy użyciu mocy, ale musicie liczyć się z tym, że ze środka może wyskoczyć więcej niż jeden żołnierz.
Wadą tych samolotów jest to, że nie mieszczą więcej niż czworo ludzi także powinnam sobie poradzić. Nie lubię gdy jakieś dzieciaki plączą mi się pod nogami więc lepiej będzie jeśli ukryjecie się w stelażu wieży.
Vincent, używaj glocka aby mnie osłaniać gdy będę zajmować się śmigłowcami. Kolta daj blondasowi, niech strzela do każdego kto się do was zbliży. - Caroline wyciągnęła zza pasa spluwę, która wyglądała mi na znane z filmów Magnum.
    Wystąpiła krok do przodu, przesunęła zapadkę i trzymając broń oburącz przy udzie lustrowała niebo.
Mój umysł automatycznie zapamiętywał każde jej słowo, ale prawdę mówiąc skupiony byłem tylko na jednym. Dołączyłem do niej z glockiem w dłoni i pozwalając aby mocny wiatr zmierzwił włosy opanowałem głos.
- Radża... gdzie jest Patrick?
Westchnęła cicho, a jej oddech porwał wicher. Patrząc w przestrzeń wzruszyła łagodnie ramionami, a ja po raz pierwszy odkąd poznałem tą kobietę usłyszałem diametralną zmianę w jej głosie.
- Nie ma go tutaj. Pomyliłam się Vincent, jego tu nie ma. Niepotrzebnie się narażaliśmy. - pokręciła głową, a gniewny, złowrogi ton zniknął. Teraz mówiła do mnie zmęczona i przejęta dziewczyna, która podobnie jak ja bała się o swojego... no właśnie, o kogo?
- Ty i Rick - zacząłem - nie byliście wrogami, prawda? Od walki w zaułku, kiedy on zjawił się aby uratować mnie i Adriena nie mieliście zamiaru wyrządzić sobie krzywdy, wasza walka była... wyreżyserowana. Cała ta nienawiść w hotelu... to także była gra. Zorientowałem się, że coś jest nie tak po walce Patricka z Andrew'em, tamtego dnia na dachu opatrywałaś jego rany... widziałem was gdy chciałem przynieść mu jakieś przeciwbólowe leki. Kilka razy bywałaś w jego pokoju, po tym jak odszedł ty jedna patrzyłaś na tą sytuację ze stoickim spokojem, zupełnie jakbyś wiedziała, że do tego dojdzie. Teraz rozumiem ile on dla ciebie znaczy. Patrick jest twoim...
- Bratem. - odrzekła i zwróciła twarz w moją stronę. Mimowolnie otworzyłem usta, żołądek ścisnął się ze stresu, a siła wiatru wywołała wypieki na twarzy. Oczy Caroline płonęły smutkiem, wargi zaciskała w wąską linię, ale z jej oblicza wyparowała nienawiść. - Wiem jak to absurdalnie zabrzmi, ale choć nie jesteśmy biologicznym rodzeństwem, to w naszych żyłach płynie ta sama krew. Na rok przed jego śmiercią przeżyłam... poważny wypadek, w rezultacie którego straciłam prawie połowę krwi. Mieliśmy tą samą grupę, o czym wiedzieliśmy bo w młodości zrobiłam to samo dla niego ratując go od pewnej śmierci. Wiesz, że serce działa jak pompa i gdy do organizmu dostaną się nowe krwinki ono zaczyna wytwarzać im podobne komórki, dlatego gdy doszło do transfuzji wyniki w laboratorium wykazały połowiczną ilość mojej krwi w jego organizmie, dlatego nie było obaw, że nie przyjmie się u mnie... Po zabiegu przez długi czas zbierałam się by to sprawdzić, ale w końcu oddałam próbki do analizy. Nie zdążyłam ich odebrać bo wtedy, wtedy ta... - Caroline opuściła głowę i gwałtownie wytarła nos ręką. Nie wiedziałem czy płacze, ale sam fakt, że otwiera się i to przede mną sprawił, że natychmiast pokonałem wewnętrzny lęk i łagodnie położyłem dłoń na jej ramieniu. Poderwała brodę do góry i spojrzała na mnie przejętymi ze wzruszenia, burgundowymi oczami.
- Zastrzelono go. Gdy zmarł cały mój świat się zawalił, rozumiesz Vincent? Jedyne co trzymało mnie przy życiu to chęć odnalezienia jego mordercy. Przez cały ten czas... Przez cholernie wiele miesięcy odpowiedź miałam tuż pod nosem i nie potrafiłam jej dostrzec! Przez rok robiłam co się dało by go pomścić, aż w końcu, pod sam koniec mojego życia zewsząd zaczęły napływać informacje, jakoby Rick żył i wciąż siedział w interesie. Dopiero później dowiedziałam się o świecie Wędrowców i wszystko stało się jasne. Gdy zabito i mnie, sześć długich lat spędziłam na szukaniu go. Byłam wszędzie tam gdzie wydawało mi się, że mogę go odnaleźć... Meksyk, Kanada, Rosja, Ukraina, Afganistan i Dubaj! Przechodziłam akurat odprawę w oczekiwaniu na samolot do Seattle gdy stary przyjaciel zadzwonił do mnie i opowiedział mi o pewnym bardzo wpływowym człowieku wybierającym się na grób Patricka...
Wróciłam do Ameryki jeszcze tego samego dnia. Dzięki współpracy z tym człowiekiem dowiedziałam się gdzie go znajdę. Cholera, Vincent! - krzyknęła łapiąc mnie za nadgarstek - Wyobraź sobie jak wściekła byłam gdy dowiedziałam się, że ten stary koń nawet nie opuścił naszego rodzinnego miasta! Sześć lat w nieustannym ruchu, a on siedział w Nowym Yorku, most czy dwa ode mnie! Ale było coś jeszcze... choć najpierw chciałam go zabić, oberwać ze skóry za to jak mnie potraktował, to w głębi duszy wciąż go kochałam... W końcu wychowywaliśmy się razem od małego, to on nauczył mnie wszystkiego co sama umiem, ale to długa historia, Gdy znalazłam w aktach wyniki analizy i odkryłam, że w kartotekach figuruje nasze fizyczne pokrewieństwo spowodowane powstaniem wspólnej krwi, zapragnęłam aby się o tym dowiedział... Chciałam, aby po tylu latach nazwał mnie siostrą bez żadnej przesady i bez krztyny kłamstwa! W końcu byliśmy prawdziwą rodziną... ale do tej pory nie udało mi się znaleźć odpowiedniego momentu by mu o tym opowiedzieć... Dlatego gdy zniknął zaczęłam bać się, że już nigdy nie wyznam mu prawdy. Nie wiem gdzie jest i co się z nim dzieje, ale muszę go znaleźć za wszelką cenę. Po prostu...
- Caroline? - wyprostowałem się przerywając jej zatrważającą opowieść. - Wierzę ci. Wierzę w prawdziwość historii o waszej wspólnej krwi bo sam miesiącami leżałem przykuty do szpitalnego łóżka, ale nawet gdybyś nie była jego prawdziwą siostrą, to wierzę w twoją miłość do niego, bo... choć pewnie mi nie uwierzysz, ja również kocham go jak brata. Jest dla mnie najważniejszy, to mój najlepszy przyjaciel, nie wiem jak mogłem w to choć na moment zwątpić... Nie mam pojęcia dlaczego odszedł, ale podejrzewam, że kryję się za tym coś więcej. Dlatego błagam... nie próbuj więcej mnie odtrącać. W przeciwieństwie do mnie jesteś silna, ale nawet ktoś tak silny jak ty nie poradzi sobie walcząc w pojedynkę przeciw całemu światu. Znajdziemy go, obiecuję. Chociaż spróbuj mi zaufać, a przysięgam, że cię nie zawiodę...
Radża wyciągnęła szyję, a złote promienie słońca rozświetliły aureolę włosów okalającą jej pociągłą twarz o wyrazistych rysach, które czyniły ją piękną. Czerwone tęczówki błyszczały odnajdując nową siłę i nadzieję. Jej pełne, karmazynowe wargi zadrżały gdy ścisnęła mnie za dłoń. Ująłem jej drugą rękę i stojąc w promieniach południowego słońca, choć na chwilę odrzuciłem wszelkie obawy.
- Spróbuję Vin. - skinęła głową i ledwie zauważalnym gestem złączyła stopy. Znałem ten gest, a po następnie wiedziałem, że oboje go potrzebujemy. Dla otuchy, serdeczności i przypieczętowania nowej relacji, jaka zdążyła zrodzić się w ten upalny, spływający szkarłatem dzień. Puściłem jej dłonie tylko po to by przenieść uścisk na wysokość jej łokci, po czym wciąż wpatrując się w te ogromne, równie zmęczone co moje oczy przysunąłem się o jeden, tak niewielki krok i...
- Na ziemię! - krzyk Adriena rozległ się na sekundę przed tym, jak tuż naprzeciwko nas z donośnym hukiem przecinających powietrze skrzydeł pojawił się ustawiony frontem, przeraźliwie wielki, czarny śmigłowiec.
Silne ramiona Rad pchnęły mnie na ziemię z taką siłą, że przesunąłem się po bruku o dobre kilkadziesiąt centymetrów, boleśnie raniąc plecy.                
    Skrzywiłem się i zmrużyłem oczy szukając klęczącego u podnóża wieży Adriena. Radża złapała zsuwającą się z krawędzi dachu broń w ostatniej chwili, uklękła i nie czekając celowała w sam środek ciemnej szyby samolotu.
Furkot śmigieł przez chwilę rozbrzmiewał najgłośniej, ale w ułamku sekundy zastąpił go przerażający huk całych serii wystrzałów. Umieszczone po bokach kabiny karabiny wystrzeliły, pociski łopotały w powietrze, nie były jednak wycelowane w żadne z nas... Co więcej, widząc je przed sobą wyraźnie dostrzegałem, że są to zwykłe naboje, nie te stworzone w celu unicestwiania dusz.
Strzały Radży sprawiły, że całą szybę przyozdobiła siatka pęknięć, ale było coś jeszcze. W tym nieustającym gradzie ostrzału działo się coś więcej. Otworzyłem szerzej oczy i rzuciłem się do przodu, lądując na czworaka w kilka metrów od francuza.
To prawda, pociski nie były wycelowane w nas. Stalowy stelaż zazgrzytał, chciałem podnieść się, ale przeciążone nogi odmówiły posłuszeństwa. Wyciągnąłem rękę w kierunku blondyna, Rad posłała nam jedno, pełne przerażenia spojrzenie. Pociski uderzały dalej.
- Adrien! Uciekaj! - wrzasnąłem usiłując przekrzyczeć huk wystrzału. Niebieskie oczy zwróciły się ku mnie, szczupłe ramiona sięgnęły w moją stronę w geście rozpaczliwej próby ratunku. Nim chłopak zdążył wykrzyczeć moje imię, a grube i lśniące łzy popędziły po jego pociskach, pojedynczy pocisk trafił go w łydkę, powalając go u podnóża wieży.
Krew była wszędzie, płacz i krzyk przebijał ponad wszelkimi dźwiękami. Adrenalina ożyła, wyciągnąłem się jak długi próbując wstać i wówczas coś przygwoździło mnie do ziemi. Szloch wstrząsnął mą piersią, łzy przesłoniły widok i tylko te niewinne, błękitne oczy, których spojrzenie na moment skrzyżował się z moim wydawały się mieć jakiekolwiek znaczenie.
- Adrien, nie! - krzyknąłem, ale każde następne słowo zostało zagłuszone przez kilka ton metalu, który przestrzelony w połowie ze straszliwym piskiem runął tuż nad naszymi głowami.


                                   CDN~

Limbo - CD. Historii Shirley

Pociągnięta przez Shirley, Limbo nie zdążyła zaprotestować od razu, jednak gdy tylko wróciła do siebie, stanęła gwałtownie i wyrwała swoją dłoń z ręki dziewczyny.
- Nie chcę – powiedziała, cofając się.
- Kto tu jest? – rozległ się głos od strony drzwi. Osoba, która stała w progu rozejrzała się gwałtownie. Głos jej nie drżał, jednak brzmiał wyjątkowo niepewnie.
- Choć, będzie zabawnie – zapewniła wciąż przyklejona do ściany Shirley. Limbo mogłaby przysiąc, że w ciemności się do niej uśmiecha, jednak jej samej nie było do śmiechu.
- Nie będzie – odparła patrząc na powoli zanurzającą się w mrok postać. Jej źrenice gwałtownie się zwęziły, gdy opadająca głowa przybysza odsłoniła snop światła, który padł na dziewczynę. Ta gwałtownie zanurkowała w mrok i rzuciła się do ucieczki w kierunku swojego składziku, całkiem przypadkiem niemal wpadając na przerażonego przybysza, potrącając go i znikając w ciemności.
Wrzasną w tej samej chwili, w której za jego plecami przebiegła Shirley, nie mogąc sobie odmówić krótkiego „bu”, by dołączyć do uciekającej dziewczynki. To wystarczyło przybyszowi, by stwierdzić, że wchodzenie do piwnicy po ciemku zdecydowanie nie było jego najlepszym pomysłem. Rzucił się w kierunku drzwi.
- Limbo? – Jasnowłosa stanęła wejściu do składzika, wpatrując się w zimną ciemność. Coś poruszyło się w kącie i nagle za plecami Shirley zapaliło się światło, ujawniając raczej niską, ponuro wyglądającą osobę ubraną na czarno i jakby mocno wyblakłą w praniu. Nie była w stanie dokładniej się przyjrzeć, bo sekundę później czarnowłosa schowała się pod białym prześcieradłem.
- Ale mnie wystraszyłaś, myślałem, że piwnica jest nawiedzona... To znaczy... no wiesz o co mi chodzi
Limbo wyjrzała lekko spod swojego prześcieradła, ale zaraz się schowała.
- Możecie zgasić światło? – poprosiła.
- Zrobisz to? – spytała Shirley ciemnowłosego chłopaka, którzy obrzucił prześcieradło zaciekawionym spojrzeniem, ale skinął głową, zgadzając się. – Dzięki.
Przybysz zniknął z pola widzenia czarnowłosej, a chwilę później znów nastała ciemność.
- Li...
- Przepraszam... – w ciemności rozległ się dźwięk odsuwanego materiału. – Kiedyś ktoś tak wystraszył mnie. I potem...
Zamilkła, a w ciszy, która zapadła rozległo się skrzypnięcie zamykanych drzwi. Najwyraźniej nieznajomy obu dziewczynom chłopak sierdził, że nie będzie przeszkadzał.
- To ja przepraszam, wydało mi się, że to będzie zabawne... – Shirley uśmiechnęła się przepraszająco, co zaginęło w mroku.
- Możemy... zrobić coś innego, zabawnego...? – zasugerowała nieśmiało Limbo. W duszy dziewczynki kotłowały się sprzeczne myśli. Shirley wzbudzała w niej olbrzymią sympatię. Wydawała się taka ciepła i troskliwa. Taka jasna. No i przyjemne było to zainteresowanie, które jej okazywała. Bycie samotnym zawsze było dla Limbo przytłaczające.
Ale ilekroć ruszała na poszukiwanie ciepła, płomienie ludzkiej obłudy i nienawiści opalały jej skrzydełka, zmuszając do powrotu do mroku. W tym momencie dziewczynka nie była do końca przekonana, czy chce znowu próbować, jednak naturalna, ludzka potrzeba bliskości pchała ją w kierunku tego ciepłego światła w nadziei, że tym razem okaże się nieszkodliwą żarówką.
- Coś, co nie będzie obejmowało straszenia ludzi, co? – zapytała jasnowłosa, a dziewczynka podniosła się z podłogi i cicho przytaknęła. - To może... – powiodła wzrokiem po ciemności, szukając inspiracji – wyjdziemy na zewnątrz, co o tym sądzisz?
Limbo pokiwała głową i podeszła do niedawno poznanej... czy można powiedzieć, że koleżanki? I chwyciła ją za rękę, by pociągnąć przez ciemność w stronę tylnego wyjścia z podziemi, pozwalającego na szybsze przyjmowanie dostaw węgla, jedzenia, a może prania? Kto wie, co właściwie jest dostarczane tylnymi drzwiami do hotelowej kotłowni... hm, po namyśle Limbo stwierdziła, że skoro w piwnicy jest kotłownia, to pewnie drzwi służą obsłudze technicznej. A może służyły. Nie orientowała się za bardzo w aktualnej sytuacji hotelu. Skrzypnęła klamka i obie dziewczyny znalazły się na pochmurnym i chłodnym dworze. Czarnowłosa puściła dłoń blondynki, której zajęło chwilę przestawienie wzroku z mroków piwnicy do jasności zewnątrz.
- W takim razie... wyrywamy się na miasto! – Shirley uśmiechnęła się promiennie, co tym razem nie zostało zagłuszone przez mrok i wskoczyła na pierwszy schodek, prowadzący ku ulicy i obracając się do towarzyszki. – Jesteś nowa w okolicy, tak? Świetnie! Jest więc mnóstwo miejsc, w które mogę cię zabrać!
Dziewczyna wyglądała na uradowaną, w przeciwieństwie do Limbo, która jednak cieszyła się na swój własny, niezbyt wylewny i cichy sposób.


Shirley? Naprawdę przepraszam za tą zwiehę... obiecuję, że teraz będzie lepiej :C A przynajmniej po wakacjach, po za tydzień wyjeżdżam, ale to szczegół...

Shirley

       Lipcowe poranki są naprawdę urocze. Jasne, wszystkie mają w sobie jakieś piękno - blask wschodzącego, styczniowego czy też grudniowego słońca, pięknie odbija się od śniegu czy lodu, majowe promienie oświetlają budzącą się do życia przyrodę, a listopadowe przemykają się przez liście w wielorakich, ciepłych kolorach, jakby bawiąc się w malarza.
Ja jednak kochałam szczególnie te lipcowe. Doskonale pamiętałam ten, w którym na świat przyszła Lily. Był bardzo podobny do tego, przyjemny, zapowiadający nadejście nowego, równie cudownego dnia. Natasza spała na łóżku obok, a jej równy, cichy oddech, wypełniał ciszę, która często przeszkadzała mi wcześniej o tak wczesnych godzinach - jako posiadaczka licznego rodzeństwa, przywykłam do tego, że gdy rano się budzę, szczególnie po całonocnym maratonie filmów i historii opowiadanych przez Daisia, słyszę wokół siebie pochrapywania, oddechy i szmer pościeli.
Przez chwilę rozważałam, czy może nie obudzić dziewczyny - żal robiło mi się na myśl, że można by przegapić tak wspaniałe rozpoczęcie dnia! Zaraz jednak odrzuciłam ten pomysł - dziewczyna wczoraj wróciła dość późno i zapewne trochę minie, zanim się obudzi, tym bardziej, że ostatnio chodziła niewyspana. Lepiej dać jej zregenerować siły.
        Zadarłam więc głowę do góry i oparłam dłonie o parapet, z rozkoszą obserwując, jak granat nieba powoli przechodzi w karmazyn. Pojedyncze promienie właśnie zaczynały wychodzić zza wysokich budynków. Brakowało tylko świergotu ptaków i świeżego, porannego powietrza. Wyciągnęłam palce, by zamaszyście otworzyć na oścież okiennice, ale zaraz też się powstrzymałam - chrzęst ram mógłby obudzić moją współlokatorkę. Zatem możliwie cicho, stąpając na palcach i omijając skrzypiące płytki, pokonałam drogę do swojego łózka, narzucając na nagie ramiona jakąś chustę. Włożyłam też jakieś trampki na nogi, zawiązałam kilkoma szybkimi ruchami i wyszłam z pokoju, starając się chodzić w stylu ninja, zupełnie jak wtedy, gdy razem z Shinem schodziliśmy do kuchni po jakąś czekoladę. Na moją twarz wpełzł nostalgiczny uśmiech. Tęsknię za tamtymi dniami.
Nacisnęłam klamkę i wolno otworzyłam drzwi. Wymknęłam się cicho, możliwie cicho zamykając je znowu za sobą. Westchnęłam cicho, gdy byłam już na korytarzu, o tej porze świecącym pustkami. Wątpię, abym teraz tu kogoś spotkała. Ruszyłam zatem na wyższe kondygnacje, aż dotarłam do schodów pożarowych - tam ostrożnie weszłam na pierwszy stopień, krzywiąc się, gdy usłyszałam głośne, przenikliwe skrzypienie. Mam nadzieję, że nie postawię całego hotelu na nogi ani nic. Trzymając się zatem barierki, ruszyłam w górę - gdy zaś dotarłam już na sam szczyt, uniosłam ciężką klapę i szybkim ruchem podniosłam ją jeszcze wyżej, by móc się pod nią prześlizgnąć. Gdy już kucałam na górze, o mało co nie wypuściłam jej z rąk - co zapewne wiązałoby się z katastrofą, bo nieco zardzewiała, ciężka blacha, zapewne wywołałaby rumor, jaki obudziłby nawet największych śpiochów.
Wstałam. Uniosłam głowę w górę, rozkoszując się widokiem pięknego, czystego nieba. Kochałam wchodzić tutaj na dach, chociaż nie miałam jeszcze za wiele okazji, by tu być. Ale stanowił doskonałe miejsce na obserwację wschodów słońca, szczególnie tak pięknych, jak dzisiejszy.
Wtem jednak, na drugim końcu dachu, dostrzegłam jakąś sylwetkę. Zaskoczona, podeszłam bliżej, delikatnie klepiąc nieznajomą osobę w ramię.
- Ranny ptaszek? - uniosłam brwi, uśmiechając się z rozbawieniem. - Widzę, że nie tylko mnie zauroczył wschód słońca. Piękny, prawda?
Ostatnie zdanie wyszeptałam miękko, wpatrując się w coraz wyraźniejszą tarczę słońca.
                                             Ktoś?

Si - CD. Historii Karo

       'Męczy mnie to' myśli szybko Si i podrywa się z podłogi. Przez myśl przechodzi mu nawet by odpuścić - zignorować całe te przeprosiny i pójść sobie; tak po prostu wyparować z mieszkania czarnowłosego knypka. Choć towarzystwo Karo nie jest najgorszą rzeczą jaka przydarzyła się w jego życiu, takie bezoowocne ślęczenie na dywanie i wymienianie wymuszonych uprzejmości najzupełniej go nie kręci.
Chemik podąża za kobietą do kuchni i opiera się o aneks w trakcie gdy ta wyciąga z lodówki sok, najwidoczniej pomarańczowy.
- Nie, dziękuję. - mruczy cicho i krzyżuje ramiona na piersi. Przypomina sobie o ucisku na nadgarstku jaki wywiera gumka do włosów, zwrócona niezbyt wdzięcznie przez tu obecną.
- Nie to nie. - Karo wzrusza ramionami i w chwili, gdy Si zdejmuje zębami gumkę z ręki, uważając przy tym by nie urazić się w palce, sięga do szafki ponad zlewem.
      Z wielką radością chemik spostrzega, jak kobieta wspina się na palce by sięgnąć do krawędzi. Czarnowłosy odbija się od aneksu i przesuwając dziewczynę na bok błyskawicznie wyjmuje przeźroczystą, niską szklaneczkę, po czym podaje ją zirytowanej brunetce. W ramach kontrataku na jej grzmiące spojrzenie Si wyszczerza się prezentując szereg lśniących zębów, w których wciąż tkwi czarna gumka do włosów.
Kobieta mrużąc oczy wyciąga dłoń po naczynie, ale nim koniuszki jej palców zdążą sięgnąć po szkło chemik gwałtownie podrywa ramię do góry, tym samym ograniczając dostęp do naczynia.
- Obmyśliłem układ. - mówi Si, a uśmiech pałęta się na jego ustach. - Podam ci teraz tą o to szklaneczkę, a ty odbierzesz ją ode mnie i rzucisz, zupełnie niezobowiązująco, słowo 'dzięki'. Uznam to podziękowanie za satysfakcjonujące i opuszczę lokal.
- I co?
- Co, 'co'? - mężczyzna marszczy brwi, czując nagłe zakłopotanie. Przez gumkę jego akcent nieco zelżał, a jemu samemu wydało się, że sepleni. Wyraził się niezrozumiale? Popełnił językowy błąd?
- Podziękuję za szklankę i sobie stąd pójdziesz? - Karo złapała się pod boki i wysunęła podbródek zupełnie jakby usiłowała wybadać drugie dno tej propozycji.
- Dokładnie tak. - Si kiwa głową z radością. Jakże łatwo odzyskuje dobry humor! - To znaczy... To, że podziękujesz za naczynie nie znaczy, że właśnie tak to odbiorę. Daj spokój, miejmy to za sobą. Chcesz mnie tu gościć cholera wie ile? Oboje nie mamy na to przecież najmniejszej ochoty.
- Aż tak ci tu źle? - mruknęła i wyciągnęła rękę przed siebie. Nie czekając na odpowiedź chemika, dodała: - No dobra. Dawaj.
Czarnowłosy złapał sterczącą z ust gumkę w wolną dłoń i lustrując zielone oczy kobiety powoli podał jej szklankę. Karo chwyciła szkło całkowicie je palcując i z głośnym stuknięciem postawiła na blacie.
- Dzięki. - wychrypiała twardo, a ogniki zapłonęły pod jej powiekami.
Chemik wsunął palce we włosy i zbierając kosmyki hebanowych włosów, związał je bardzo luźno na karku, po czym przeczesał szczyt głowy uważając na to, aby grzywka nie pozostała mu na czole. Nie patrząc na kobietę przeszedł przez całą długość lokalu i przejeżdżając językiem po ustach uznał, że mimo iż teoretycznie dopiął swego, wcale nie odczuwa satysfakcji. Cała radość zdążyła błyskawicznie go opuścić, co od dawna denerwowało chemika. Często nie rozumiał swoich własnych emocji, nie zauważał kiedy dochodzi do ich gwałtownej zmiany.
W chwili gdy jego palce dotknęły klamki, usłyszał za sobą głos gospodarza mieszkania.
- Do zobaczenia? - Si odwrócił się przez ramię i jego oczom ukazała się opierająca się nonszalancko o ścianę Karo, która sączyła napój z wręczonego przez niego szkła. Jej ton nie wskazywał oczywiście na rzeczywistą chęć zobaczenia go ponownie, ale przynajmniej usiłowała zachować pozór kultury.
- Lubię twoje niskolotne poczucie humoru. - warknął sarkastycznie i otworzył przed sobą szeroko drzwi. Do środka wparowało kłębowisko węży, czarne główki skubały jego nogawki, a ponieważ Si był w okrutnym (z bliżej nieznanych przyczyn) nastroju poczuł nagłą chęć wyładowania swojej frustracji właśnie na nich.
     Syknął donośnie, szczerząc zęby w kierunku podopiecznych, a jego oczy błysnęły jasno i przeraźliwie. Gady natychmiast czmychnęły spod jego nóg, w obawie przed trafieniem pod obcas. Nie miał pojęcia czy któryś z węży nie został w pokoju Karo, bo cały czas stał tyłem do wnętrza. Zamknął za sobą drzwi z cichym łoskotem i nie bacząc na mijającego w korytarzu chłopaka, ruszył do wysokich okien wypadających na starą elektrownię, która majaczyła zaledwie kilka przecznic od Hotelu.
Si dotknął ramy i czując jej chłód po raz kolejny cofnął palce. Nie dość, że teraz bolały go dłonie to męczyło go także uczucie wściekłości, która narodziła się w nieznanym mu momencie.
Ignorując impulsy bólu, szarpnął za rączkę otwierając okno na oścież. Zimny podmuch wiatru wtargnął do hallu i natychmiast rozwiał włosy mężczyzny, a chemik poczuł ich muśnięcie na policzkach. Postawił stopy na parapecie i spojrzał na kłęby dymu unoszące się ponad elektrownią. Nie dochodziły z komina. To właśnie przykuło jego uwagę, ale było coś jeszcze... coś, co mu nie pasowało. Si był gotów to zignorować, ale wówczas wiatr zawiał ponownie i hebanowe kosmyki zamajaczyły mu wokół ust.
Zaraz... Przecież przed chwilą je wiązał!
- Ej ty! - rozległ się krzyk ewidentnie należący do znanej mu już osoby. Czarnowłosy odwrócił twarz by dostrzec Karo wyglądającą ze swojego pokoju. W wyciągniętej ręce, między kciukiem a palcem wskazującym trzymała jego gumkę. Cholera! To ten element nie pasował! Zbyt luźno zawiązana gumka musiała spaść mu z głowy gdy tak nienawistnie syknął na swoje węże.
 - Coś tu zostawiłeś, czekaj... - kobieta momentalnie ściągnęła brwi widząc go kucającego na parapecie, przed sobą mającego wielkie kłęby dymu unoszące się ponad ulicą. - Co ty właściwie wyczyniasz?!
Coś w jej zdziwieniu, a także w sposobie w jaki wyrażała swoje zdumienie zaistniałą sytuacją rozbawiło chemika do tego stopnia, że ni z tego ni z owego wybuchnął salwą radosnego śmiechu.


                           Karo?