piątek, 16 grudnia 2016

Adrien - C.D. Historii Vivian

   Słońce umykało po nieboskłonie tworząc przy okazji fioletową łunę, która rozpływała się w obłokach i nadawała im barwę spranego różu. Delikatne chmury ledwie zauważalnie zmieniały swój kształt, pozostawiając mnie bezradnym. Od wielu godzin usiłowałem uwiecznić niebo w szkicowniku, ale ruch chmur nie ułatwiał mi zadania. Zerknąłem na swoje dzieło i westchnąwszy głęboko zamknąłem szkicownik.
    Podparłem się łokciami i jeszcze raz obrzuciłem tęsknym spojrzeniem budynki Manhattanu. Od dnia mojej śmierci przejechałem pięć stanów aby dotrzeć do Nowego Yorku. Nie mam pojęcia czemu opuściłem Paryż. Po prostu tak kazało mi serce.
   Widok rodziców pakujących walizki, mokrych policzków dziewczyny, niezrozumienia na twarzy brata... to wszystko mnie przerosło. Nie potrafiłem patrzeć im w oczy, gdy sprzątali szyld zakładu i wynosili blachy na strych. Sprawiłem im tyle bólu. Nie umiałem pogodzić się z rzeczywistością i dlatego jak największy tchórz opuściłem miasto, kraj, kontynent...
    Podniosłem się z wysypanego żwirem dachu i przeszedłem kilka kroków w kierunku schodów pożarowych. Opuściłem nogi i ześlizgnąłem się na platformę, ściskając obity skórką zeszyt w dłoni. Metal zatrzeszczał w kontakcie z moimi stopami, ale miałem dziwną pewność, że nikt mnie nie usłyszał. Z jednej strony życie w błogiej ciszy było marzeniem, z drugiej - największą katorgą, na jaką zostałem skazany. Światło jakie biło od ludzi, których mijałem na ulicy było przedziwne, sztuczne: zupełnie jakby wydzielali z siebie niezrozumiałą energię. Do tej pory nie spotkałem nikogo takiego jak ja, co wydało mi się dziwne. Skoro po śmierci ludzie krzątają się po świecie, nie zauważani i samotni, to czemu nie widzą innych zmarłych? A może zauważają, tylko ja nie zwróciłem na to uwagi.
   Zbiegłem po schodach, nie czując chłodu, jaki powinien panować wszędzie wokół. W końcu mamy grudzień - niedługo święta, sypie śnieg, a ja nie wyczuwałem żadnej zmiany temperatury. Czy to było podejrzane? Nie powiedziałbym. A już na pewno nie po tym, co mnie spotkało.
   Lądując na chodniku, rozejrzałem się dookoła - czasem odnosiłem wrażenie, że świat zmienia się wraz z każdym spojrzeniem, raz po raz ukazując inne oblicze. Teraz, w łagodnym świetle zachodzącego słońca, ten ponury zaułek wyglądał niemalże malowniczo. Wysiliłem się na uśmiech. Gorycz po zostawieniu wszystkich tych, których ukochałem powoli mijała, ale serce wyraźnie mówiło mi, że żal pozostanie na zawsze.
   Nie mogłem jednak się poddać. Nie dziś, nie teraz, kiedy słodki zapach wieczornego powietrza owiewał mnie, klucząc między budynkami. Pozwoliłem sobie na łagodny uśmiech, który kierowałem przede wszystkim do żyjących ludzi, którzy nosili po mnie żałobę. Chciałem móc powiedzieć im wszystkim, by nie żałowali. By zachowali tylko te dobre wspomnienia, aby pamiętali mój śmiech, nie łzy, aby spoglądając na nasze wspólne fotografie, przywoływali w pamięci tylko beztroskie chwile uniesienia, które każdy z nas przeżywa każdego dnia, nie zależnie od tego, jakimi ludźmi jesteśmy, lub jakimi się stajemy.
    Zarzuciwszy torbę na ramię, szybkim krokiem ruszyłem przed siebie, starając się nie spoglądać na koty grzebiące w śmietnikach. Większość z nich nawet nie była bezdomna, po prostu wychodziły oknami z budynków i przesiadywały w takich obskurnych miejscach.
    To nie podobne do kotów; wygodnickich istot od wieków czczonych przez bogów, ale tu, na Manhattanie wszystko wyglądało inaczej. Niestety, nie zawsze było to "miasto marzeń" widoczne na pocztówkach od wujostwa ze stanów, które czasami otrzymywał jeden z moich znajomych z dawnej klasy. 
   Nie wiedziałem dokąd idę, ale w tak ciemnych uliczkach lepiej się nie zatrzymywać, nawet gdy jest się duchem. Wysunąłem głowę zza jednego z odrapanych rogów i zobaczyłem obraz wysoce niepokojący - drobna, drobniutka dziewczyna cofała się przed dwójką wysokich, jasno świecących mężczyzn.
   Umysł krzyknął: uciekaj! i pewnie bym uciekł, gdyby nie fakt, że dziewczyna nie świeciła jasnym światłem. Widziałem ją całkiem normalnie, tak jak ludzi kiedyś. Ona była taka jak ja. Martwa.
     Zacisnąłem dłonie w pięści. Musiałem działać.

                                                  Vivian? c:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz