niedziela, 4 grudnia 2016

Vincent - Dum-dum

 
 2014
 
    Pamiętam jak dziś, że tamtej nocy biegłem ciemnym zaułkiem starając się zgubić nieoznakowany radiowóz, który wył gdzieś za moimi plecami. Torba z planami budynku przewieszona przez ramię boleśnie uderzała w moje żebra. To ten termostat, który kupiłem wczoraj.
    Niebieskie światła prześlizgiwały się po ścianach obskurnych kamienic. Byłem pewien, że zaraz usłyszę strzały ostrzegawcze, które padają zawsze w samym środku filmu akcji. Ale strzały ostrzegawcze to rola policji. Ci tutaj, glinami nie byli na pewno.
    Skąd to wiem?
    Jeden z nich przyglądał mi się dzisiaj w kiosku, kiedy wydawałem ostatnie drobniaki na maszynkę do golenia. To była jedna z tych golarek bez dokładnej nazwy i firmy, ale po odpakowaniu zdawały się wołać: "nie ważne ile kremu użyjesz, i tak potniemy ci policzki!"
     Zauważyłem go właściwie kontem oka, głównie dlatego, że nie da się nie wyróżniać szytym na miarę garniturem z szerokimi klapami w pełnych bandziorów slumsach. W tej szalenie trudnej dedukcji, że coś tu nie gra, pomógł mi fakt, że poza mną był tu jedynym białym. Afroamerykanie, jak to nazwałby czarnych przedstawicieli naszego gatunku jakichś bogaty urzędnik, nie byli zbyt tolerancyjny względem białych. Właściwie to uchowałem się tu tylko dlatego, że jestem martwy. Żadnej taryfy ulgowej.
       Gnałem co sił w nogach, błagając w myślach czteroletnie trampki aby się teraz nie rozleciały. Co ja im zrobiłem? Nigdy nic nie ukradłem, nikogo nie zamordowałem, więc czemu, do diaska goni za mną dwóch federalnych?! Przez myśl przemknęło mi, że to jakiś chory żart i zaraz po tym, jak odetną mi drogę ucieczki, z samochodu wyskoczy dwóch przyjemniaczków z bombonierką i krzyknie coś w stylu, "akuku! Ale cię nabraliśmy Valentine, ponoć umarłeś stary! Podpiszesz się mojemu dzieciakowi?"
         Zawsze mogłem na to liczyć. Problem w tym, że intuicja podpowiadała mi, że to prawdziwi stróże prawa, NCIS albo FBI. Pomiędzy ciężkimi oddechami wyrywającymi się z mojej piersi, starałem się myśleć o wszystkim, byleby nie o nagłej chęci spojrzenia za siebie. Jeśli choćby zerknę przez ramię, aby ocenić odległość, stanie się coś złego. Kolejna zasada filmów akcji. Płuca rwały się niemiłosiernie, w gardło kłuło mnie zimne, marcowe powietrze. W końcu zauważyłem nagły zakręt, który, na pierwszy rzut oka wydawał się być przerwą między dwoma blokowcami. Samochód nie ma prawa się tam zmieścić. Zacisnąłem dłonie w pięści i zmusiłem się do przebycia ostatnich metrów żałośnie nieudanym sprintem.
           W jednej chwili wiatr przestał mi dokuczać, bowiem osłonił mnie od niego sąsiadujący budynek. Było tak ciemno, że nie widziałem końca uliczki. Pozwoliłem sobie zwolnić, żeby choć trochę zregenerować siły. Szybkim truchtem ruszyłem na oślep, ale nie musiałem zbyt długo wytężać wzroku. Już po kilku krokach potknąłem się o jakiś worek, pewnie na śmieci.
            Zaraz. Worek na śmieci? To źle wróży. Kontenery na śmieci zawsze stoją na krańcu ślepej uliczki. Runąłem na ziemię jak długi, uderzając przy okazji o jakiś metalowy przedmiot. Syknąłem z bólu, który teraz dokuczał mi także w okolicach szyi. Instynktownie sięgnąłem ręką w okolice zranionego miejsca. Natychmiast poczułem na palcach ciepło gęstej substancji. Niedobrze.
             Ale to nie rana była najgorsza. Najgorsze było coraz silniejsze światło policyjnego koguta. Byłem stracony, to pewne. Usiłowałem się podnieść, ale raz po raz prawa noga odmawiała posłuszeństwa. Chyba zwichnąłem kostkę. Złapałem się tego wysokiego, mosiężnego przedmiotu, którego jeszcze nie widziałem. Spodziewałem się jednak najgorszego. Z pomocą chłodnego metalu podciągnąłem się do pionu. Spróbowałem postawić nogę na ziemi. Kiedy tylko dotknąłem betonu stopą, odezwał się w niej palący ból. Jęknąłem. Teraz nie zdołam uciec.
             Wycie syren nagle ustało, ale światło nasiliło się na tyle, abym zdołał dostrzec czego się trzymam: ogromnego, zardzewiałego kontenera. W sekundę później do niebieskich świateł dołączają jasne okręgi. Samochodowe reflektory. Ku mojemu zdziwieniu nie gasną, gdy wóz zatrzymuje się przy wylocie uliczki.
               Usłyszałem trzask drzwi, a jasne światło poraziło mnie w oczy. Zasłoniłem się ręką. Nie musiałem długo czekać na towarzystwo, wysunęli się z szoferki od razu, jeden z nich trzymał w rękach naładowany pistolet, który wydawał się śmiesznie mały w tłustych łapach. Drugim z nich był z pewnością ten facet, który obserwował mnie rano. Szedł w moim kierunku bez najmniejszego stresu, nie trzymał w rękach broni, ale miał ją przypiętą do pasa. Zmarszczyłem brwi. Bardzo dziwny kształt, jak na rewolwer.
 - Nie próbuj nawet zwiewać, cwaniaku! - krzyknął ten okrągły
 - Zamknij się Bill. Nie ucieknie, nie widzisz? - skarcił go natychmiast Pan Szef. Pan Szef brzmiał jak typowy boss, przemawiał ze zgrozą i pogardą do swojego partnera. Szacunek na poziomie ekstra.
 - Przykro mi to mówić, ale wolałbym iść do domu. A przy okazji do lekarza. - Rzuciłem do nich, wskazując na kostkę i ranę na szyi.
 - Nie rób z nas idiotów, Vincencie Valentine. Ty nie musisz chodzić do lekarza. - Zaoponował Szef, stając jakieś osiem metrów ode mnie. Skąd wiedział jak się nazywam? Był fanem koszykówki?
- Właśnie! Nie musisz! - Zawtórował gruby.
                   Mieli odrobinę racji - odkąd zmarłem, nigdy nie odwiedziłem szpitala, przychodni, ani nawet apteki. Nasunął mi się pewien niepokojący wniosek: oni wiedzą, że umarłem. Nie w tym sensie, że Vincent Valentine, szósty spośród najlepszych koszykarzy na świecie nie żyje. Wiedzieli, że gonią ducha. Wiedzieli, że z nim rozmawiają.
- Kim jesteście? - Zapytałem bez cienia hardości w głosie. Czy właśnie dałem za wygraną? Poddałem się?
- Nazywam się agent Thomas McCluret, a to agent Koffin. - Przedstawił się ważniak Thomas.
- Ten zwrot "agent" też macie wpisane w dowodzie? - zagadnąłem.
- Nie igraj z nami, mały - wychrypiał groźnie Koffin.
- Zdajesz sobie, że mam prawie dwa metry wzrostu? - puściłem do niego oko.
- Koniec tych idiotyzmów - wciął się nagle Thomas - Możesz się przeżegnać, Vincent. Takie robactwo trzeba tępić. - wyciągnął broń zza pasa i wycelował we mnie. Oczami wielkimi jak spodki patrzyłem, jak odbezpiecza broń i naciska coś z boku kolby. Rozległo się ciche pikanie. Czyżby ładował broń?
                  Jego palec powędrował do spustu. Ostatnia myśl przed unicestwieniem? Koffinowi rozpiął się guzik na pękatym brzuszysku. Zacisnąłem powieki. Niemalże czułem, że kula zaraz rozszczepi moje ciało na setki mikrocząstek, a przynajmniej tak to sobie wyobrażałem.
                   Rozległ się huk, tyle, że nic we mnie nie trafiło. Nawet mnie nie drasnęło. Po sekundzie rozległ się drugi. Nadal nic. Na Boga! A może to już? Może zniszczyło mnie tak szybko, że nic nie poczułem? Tylko dlaczego słyszałbym drugi wystrzał?
- Możesz otworzyć oczy, śpiąca księżniczko. - Usłyszałem męski głos obok siebie. Był melodyjny i kojący, a więc nie należał do Pana Szefa i jego grubego koleżki. A więc do kogo?
                    Dopiero po krótkiej chwili, zupełnie jak w transie poszedłem za radą głosu i otworzyłem oczy. W odległości kilku metrów stał ubrany po cywilnemu facet z białymi, gęstymi włosami. Mimo chłodnej pogody miał na sobie tylko czarne jeansy i bluzę z podciągniętymi do łokcia rękawami, odsłaniającymi bogaty zestaw tatuaży.
- Wyglądasz na zabiedzonego - powiedział niemalże z troską, a ja nadal gapiłem się w niego tępo - pora odzyskać twoje pieniądze z kontraktów, nie sądzisz?
                     Pieniądze z kontraktów? Jakich kontraktów? Musiałem poczekać chwilę aby zapaliła się lampka. Kontraktów sportowych! Umów podpisanych z menadżerami sportowymi! Przecież te sumy były ogromne, a w dodatku po mojej śmierci konto zostało zamknięte. Otworzyłem usta i ponownie je zamknąłem. Mężczyzna zaśmiał się.
- Mam nadzieję, że podoba ci się moje dum-dum. - podrzucił w dłoniach dwie srebrne kule z ciętymi krawędziami. Pociski miały wydłużony trzon i wyglądały... niebezpiecznie. Raptem zrozumiałem, co się tu właśnie stało
                       Rozejrzałem się po zaułku w poszukiwaniu agentów. I znalazłem ich. Tyle, że w ułamek sekundy po tym, zemdlałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz