środa, 7 grudnia 2016

Patrick - C.D Historii Lucy


    Dziewczyna usiłowała rozpłynąć się w tłumie, ale jeśli o chodzi o tą wątpliwą sztukę, była wyjątkowo przewidywalna. Rozdzieliliśmy się z Vincentem zaraz za peronem, ruszając naokoło straganu z pamiątkami. Tłumaczyłem mu, że to nic nie da, ale jak zwykle uparty mężczyzna i tak przywdział czarne okulary, rodem ze szpiegowskich filmów - jak sam je nazywał.
    Mnie osobiście przypominał w nich Neo z Matrixa.
    Podział zadań nie był trudny; ja miałem załatwić transport w odosobnione miejsce, a Vincent miał przekonać duszę dziewczyny, aby udała się z nim w wybrany rewir. Gdyby spojrzeć na to z dystansu, cały ten plan brzmiał jak próba porwania. Przez zamontowany w kurtce mikrofon, wspólnik (pozwoliłem sobie na używanie zbrodniczego żargonu) poinformował mnie, że dziewczyna przedostała się przez siatkę na pustą uliczkę, jego zdaniem zamkniętą odnogę Ulicy Jakiejś Tam.
    To ci dopiero napływ informacji. Potwierdziłem przyjęcie danych hasłem, do którego nie zamierzam się przyznawać. Przynaglając nogi do truchtu wyminąłem najbardziej ruchliwe uliczki. Wskaźnik w telefonie wskazywał, że Vinc znajduje się niespełna przecznicę dalej. Zapewne właśnie dogonił dziewczynę (nie potrafił wyłaniać się z cienia, jak znamienni agenci, którymi pragnął być) i używał na niej swojego daru perswazji. Nigdy nie próbowałem podważać jego sympatycznych poglądów i wierności postanowieniu, w tym, że wszystko można załatwić bez użycia siły. W tym wypadku szczerze jednak wątpiłem, aby ta, za którą podążał dała się naciągnąć na gadkę dawnego koszykarza.
     Z Hiyori może i poszło mu łatwo, chociaż i tak był po tym zajściu rozdygotany do końca wieczora, ale czarnowłosa kobieta nie wyglądała mi na jego nową zwolenniczkę. Na zwolenniczkę kogokolwiek. Rozglądałem się w poszukiwaniu jakiegoś przystępnego moim gustom samochodowi. Standardowa kradzież nie wchodziła w grę, mieliśmy bowiem do czynienia z jednym z największych miast w stanie New Jersey: Hoboken. Tutaj ludzie przypatrywali się swoim pojazdom całkiem czujnym okiem.
     Żal ściskał mnie za gardło na samą myśl, że musiałbym wozić się jakimś rzęchem w stylu volkswagen polo 2. Vincent nie pozostawiał mi jednak wyboru, nakazał znaleźć coś, co nie będzie się zbytnio rzucać w oczy. Zwłaszcza, że od wyjazdu z Cherry Hill mieliśmy ogon. Zwykli żandarmowi, ale jednak. Istniało ryzyko, że policja wie co nieco o... jakby to powiedzieć... no cóż, o nas, Wędrowcach. Wykluczałem tę możliwość głównie z powodu samolubności FBI.
     Tacy jak oni zostawiają najsmaczniejsze kąski dla siebie. Może śledzili nas z tego powodu, że wczoraj doszło do poważnych zamieszek w okolicy naszego pensjonatu. A może dlatego, że roztrzaskałem czyjś samochód. Wszystko było bardziej prawdopodobne niż większe zagrożenie ze strony funkcjonariuszy policji.
- Możesz podstawiać wóz, Lucy pojedzie z nami - odezwał się nagle mikrofon.
- Oh, więc przeszliście już na ty? - zapytałem siląc się na znikomy uśmiech - A ja jeszcze nie wybrałem pojazdu.
- Co? - usłyszałem żeński głos w słuchawce - Cały czas byłeś na podsłuchu?! - w głosie słyszałem wyraźną pretensję. Cóż za rozczarowanie.
     Vincent rozłączył mikrofon. Zapewne musiał się teraz tłumaczyć przed nową podopieczną. Podopieczną. Czy mogę nazwać tak kogokolwiek? Hiyori, tą Lucy, czy nawet siebie? Czy wszyscy jesteśmy w pewnym sensie zależni od Vinc'a?
- Pośpiesz się. - usłyszałem ponownie naglący głos przyjaciela. Do roboty. Jeszcze raz omiotłem ulicę pobieżnym spojrzeniem.
      Oto i jest, bordowa honda accord sprzed kilku lat. Nada się, choć niczym nie dorównywała mojemu mustangowi. Jak przyjemnie byłoby zanurzyć się w jego skórzanej, szytej na zlecenie tapicerce.  Zbliżyłem się do pojazdu. Nie obchodziło mnie, czy ktoś patrzy, czy też nie. Po prostu wyciągnąłem z kieszeni wytrych i zbliżyłem do zamka. Po kilku wyraźnych szczęknięciach zapadka ustąpiła, a ja rozgościłem się we wnętrzu samochodu. Na lusterku wisiał tandetny sosnowy zapaszek, który oznaczył swą wonią całą szoferkę.
      Mocnym kopniakiem rozorałem deskę znajdującą się pod kierownicą. Schyliłem się i zamontowałem złącznik, odpalany pilotem. Żadnych łączeń kabelków, iskierek jak w tych filmach z tajnymi agentami. Jeden prosty złącznik. Samochód odpalił od razu. Zatrzasnąłem drzwi i wygodniej ułożyłem dłonie na kierownicy. Zdecydowanie to mój żywioł.
       Zmieniłem bieg już na starcie, pozwalając silnikowi na poniesienie nas (mowa o mnie i hondzie) błyskawicznym tempem po głównej ulicy. Jakiś mężczyzna na chodniku ostro gestykulował. Nic z tego. Przemknąłem obok straganu i okrążyłem budynek. Zahamowałem ostro przed wylotem z uliczki. Vincent i kobieta, czarnowłosa o szarych oczach podobnych do moich własnych wsiedli do samochodu.
       Vinc wskoczył na przednie siedzenie wcześniej otwierając tyle drzwi przed Lucy. Od razu zapiął pas. Kobieta nie fatygowała się tym, wychyliła za to i posłała mi śmiałe spojrzenie w lusterko.
- Radzę wam, żeby to nie było kłamstwo. - rzuciła złowróżbnie.
- Nie kłamałem. - odparł Valentine i spojrzał na mnie. - To jest właśnie Patrick.
      Skinąłem jej głową. Odpowiedziała tym samym. W końcu normalna reakcja! Hiyori była dużo bardziej wylewna. Obmyśliła wczoraj ze sto sposobów na powitanie.
- Wynośmy się stąd. Nigdy nie lubiłem Hoboken - mruknął Vincent. A no tak, jego ukochana Bridgett mieszkała właśnie w tym mieście. O ile dobrze pamiętam, w tejże dzielnicy.
        Sprawnie wycofałem hondę i bez zbędnych ceregieli ruszyłem w kierunku Nowego Yorku. Jako, że odległość między tymi miastami nie była zbyt wielka, nie trzeba się było posuwać do teleportacji. Problem pojawił się w tym, że zaraz za nami, zawyły policyjne syreny.
- Nie wiem jak ty to robisz, ale za każdym razem gdy odbieram cię z ciemnej uliczki, mam na głowie gliniarzy. - mruknąłem oceniając najlepszą drogę ucieczki. Poczułem, jak fioletowowłosy przyjaciel szturcha mnie w ramię. Zerknąłem na niego, a on wlepiał się we mnie fiołkowymi oczami.
     To spojrzenie nazywał "porozumiewawczym". W tej chwili oczekiwał, że nas stąd wyciągnę.  Przyśpieszyłem hondę do setki. Zajmie nam to chwilę, ale przynajmniej trudniej będzie nas złapać.  Długa, prosta droga nie zaskoczyła mnie szerokim skrętem w lewo. Trzymałem samochód w pędzie do ostatniego momentu. Hondą szarpnęło mocno, gdy zarzuciłem ją na prostopadłą ulicę. Radiowóz wpadł w poślizg. Kątem oka zauważyłem, że Lucy po zakręcie zapięła pas. Posłała mi nerwowe spojrzenie w lusterko. Odebrałem je z uśmiechem.
       Jeśli chodzi o jazdę samochodem, nikt nie zepsuje mi humoru. Ruszyłem w kierunku zamkniętej (według GPSu) Sześćdziesiątej Siódmej Wschodniej. Zastawiona tam barykada zatrzyma radiowóz. Niestety, nasz powóz też.
- Mam pewien pomysł, ale wymaga poważnych działań. - powiedziałem na tyle głośno, aby przekrzyczeć ryk silnika. - Na trzy musicie mnie dotknąć.
      Dziewczyna uniosła pytająco brew.
- Nie masz wyboru. - dodałem. Wiedziałem, że Vincent mnie posłucha. Miejmy nadzieję, że Lucy też. Samochód pędził, a syreny wyły coraz głośniej. Sześćdziesiąta Siódma otworzyła się przed nami. Już na jej początku zauważyłem robotników, wymachujących rękami. Radiowóz nie zwalniał.
- Raz.
 Pachołki rozstępowały się przed niskim zawieszeniem hondy, zauważyłem barykadę.
- Dwa.
Radiowóz zmniejszył odległość między nami. Jeszcze dwie sekundy.
     Honda właśnie miała uderzyć w metalowe barierki. Policjanci zaraz wpakują się w nasz tył. Przywołałem obraz Hotelu w pamięci, błagając by teleportacja w takich warunkach się udała.
- Trzy! - krzyknąłem. Poczułem na sobie dotyk Vincenta i muśnięcie palców Lucy.
 Przez ułamek sekundy nic się nie działo, rozległ się tylko huk i samochód przeważyło w przód, szybka pokryła się siatką pęknięć, bok samochodu wgiął się do środka po uderzeniu forda mondeo prowadzonego przez policjantów. Mógłbym przysiąc, że usłyszałem ciche pyknięcie baku, świadczące o płomieniach rozchodzących się od środka.
       Byłem pewien, że rozpęta się piekło. Zaraz wybuchną płomienie, a pojazdy wyrzuci w górę miażdżąc ciała policjantów, nie wiedziałem, jaką krzywdę mogą odnieść dusze, ale to na pewno będzie bolesne. Bardzo bolesne.
       I wtedy poczułem znajome uczucie skurczu w żołądku. Wielkomiejski gwar Nowego Yorku rozbrzmiał w moich uszach. Nasze dusze na moment połączyły się w jedno, a potem usłyszałem głuche uderzenie odległego o dziesiątki kilometrów samochodu. Upadliśmy na ośnieżony chodnik rozciągający się przed pensjonatem.
        Płatki śniegu spokojnie wirowały pomiędzy ogołoconymi z liści drzewami. Jakaś taksówka przemknęła ulicą przed nami. Gdzieś w oddali zaszczekał pies. Poczułem się jak w zupełnie innym świecie. Uśmiechnąłem się mimowolnie pod nosem. Coś takiego wydarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Podparłem się łokciami i spojrzałem na Vincenta oraz Lucy.
           Kobieta siedziała w kuckach i wyciągała rękę przed siebie, pozwalając aby chłodny puch układał się na jej dłoni. Vinc natomiast, nadal leżał na chodniku wgapiając się w niebo. Śmiał się tak donośnie, że bałem się, że mnie spotka to samo. Na szczęście umiałem panować nad swoimi emocjami.
- Czemu nigdy nie robiliśmy tego wcześniej?! - zawołał nie mogąc przestać się śmiać. Zbyłem jego radosne pytanie milczeniem. Nie warto było mu teraz uświadamiać, że przed chwilą życie straciło dwóch funkcjonariuszy.
          Teraz wszystko było w porządku i nie zamierzałem tego marnować.


Lucy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz