poniedziałek, 5 grudnia 2016

Vincent - C.D Historii Hiyori


   Spojrzałem na dziewczynę raz jeszcze, aby upewnić się, że jej uszy i koci ogon istnieją naprawdę. Cóż, istniały. Przełknąłem ostatni kęs batona, zmiętosiłem opakowanie i wcisnąłem je do kieszeni spodni. Otrzepałem ręce i pokonałem dzielącą nas odległość. Oparłem się o słup obok niej i wpatrzyłem w okoliczne sklepy.
 - Muszę mówić cicho, bo inaczej ludzie stwierdzą, że gadam z... - chciałem zażartować i użyć słowa "duch", ale dziewczyna była na to zbyt roztrzęsiona - powietrzem.
- Jak to? - zapytała zaciskając dłonie w pięści - To ciebie widzą?
- Jasne. Za jakiś czas ciebie też zaczną zauważać. Ale na razie jesteś dla nich tylko smugą światła, czymś zauważalnym zaledwie kątem oka.
- Co się właściwie ze mną stało? - szepnęła coraz bardziej smutna.
    Otworzyłem oczy szerzej, nieco zdziwiony.
- Nic nie pamiętasz?
- Właściwie to... - urwała - chyba miałam wypadek.
   Zamilkłem na dłuższą chwilę. To najgorsze przez co przechodzę, pomyślałem. No bo jak uświadomić całkiem niewinną duszę, że przed chwilą odebrano jej wszystko co do tej pory znała? Rodzinę, przyjaciół, dom. W dodatku właśnie planowałem zaprosić ją do Klanu Umarlaków, jak pomysłowo nazwał nas Patrick. Przyjrzałem się podejrzliwie ulicy. Faktycznie, nie zginęła bezpośrednio tutaj. Ciężarówka wlokła ją za sobą przez całą przecznicę.
 - Przykro mi ale, wcale ci się nie zdawało. - wyrzuciłem z siebie jednym tchem. W sekundę jej oczy wypełniły się łzami. Zakryła usta dłońmi. Wyciągnąłem rękę i pogładziłem ją po ramieniu. Naprawdę nic nie mogłem zrobić. Czułem się bezsilny.
- Co z moją siostrą? - wyłkała cicho.
- Była młodsza od ciebie?
- Tak.
     Od początku czułem tylko jedną duszę. A więc mała, bo jak tu nazwać siostrzyczkę dziewczyny zaledwie szesnasto, siedemnastoletniej, żyła.
- Nic jej nie jest, przysięgam. - spojrzałem na nią ze współczuciem i potarłem oba ramiona dziewczyny. Beznadziejny ze mnie pocieszyciel. - Ale nie możesz tam wrócić. Ludzie chwilowo cię nie widzą, a rodzina i przyjaciele... oni, wiedzą już o wypadku. Na pewno chcą abyś była szczęśliwa, gdziekolwiek trafisz. Nazywam się Vincent Valentine i podobnie jak ty, należę już do innego świata. Kiedy pojawiłaś się tutaj, pomiędzy światem naszym a ludzkim, wyczułem twoją obecność i z pomocą mojego przyjaciela, Patricka przybyłem z Nowego Yorku. Chcemy zabrać cię do nas, gdzie będziesz bezpieczna.
- Bezpieczna? Grozi mi coś gorszego?
- Wszystko z chęcią ci opowiem, tylko wolałbym to zrobić w miejscu, gdzie wiem, że nikt nie będzie mógł zakłócić spokoju.
      Nagle zmarszczyła brwi i przyjrzała mi się dokładnie.
- Dlaczego mam ci ufać? Skąd mam wiedzieć, że to ty nie jesteś zagrożeniem? - w jej głosie pojawiła się nuta podejrzliwości, zupełnie jakby chciała pokazać hardość.
- Trudno to wytłumaczyć, - zacząłem czując zakłopotanie - ale przyjrzyj się tym ludziom dookoła. Jak ich widzisz?
      Wytarła rękawem jeszcze jedną z gorących łez płynących po policzku, po czym rozejrzała się po chodniku.
 Zapamiętać: na takie eskapady, nosić ze sobą chusteczki.
- Bardzo jaskrawo. Aż szczypią oczy.
- Mnie widzisz normalnie, prawda? W całkiem zwyczajnych barwach?
Prześlizgnęła wzrokiem po całej mojej osobie.
- Tak. - potwierdziła krótko.
- Błagam, pójdź ze mną. Jeżeli po wysłuchaniu tego, co chcę ci powiedzieć zmienisz zdanie, zawiozę cię gdzie tylko chcesz.
- Przysięgasz? - spytała patrząc na mnie nieco mniej załzawionymi oczami. W takie oczy nie dało się kłamać.
- Z ręką na sercu - podniosłem prawą dłoń do piersi.
       Skinęła głową. Chwyciłem ją za łokieć i powolnym krokiem powiodłem za sobą. Nie protestowała. Szybkim krokiem mijaliśmy niczego nieświadomych ludzi, którzy swawolnym tempem rozchodzili się w różnych kierunkach.
         Dziewczyna, o której imię zapomniałem spytać raz naruszyła przestrzeń osobistą mężczyzny prowadzącego za rękę małego chłopca. Dziecko powodziło za nami wzrokiem i roześmiało się wesoło. Miałem nadzieję, że chociaż to podniesie na duchu moją nową towarzyszkę. Obeszliśmy sklep warzywny, za którym ciągnęła się przez kilkanaście metrów ślepa uliczka.
          Ugh, chyba już nigdy nie spojrzę na te wąskie aleje łaskawym okiem. Omijając rozrzucone po betonie kartony i szklane butelki ruszyliśmy w jej kierunku.
           Poczułem nagły ucisk na ramieniu. Zatrzymałem się i spojrzałem na różowowłosą.
- Chyba powinniśmy pójść inną drogą - szepnęła wskazując przed siebie. Podążyłem spojrzeniem w kierunku, który mi wskazała. Oparty o ścianę budynku osłaniającego uliczkę stał nikt inny, jak Patrick. Miałem ochotę roześmiać się, ale zrozumiałem, że to byłoby adekwatne do sytuacji. Uśmiechnąłem się więc cierpko.
- Spokojnie, to jest właśnie Rick. Zabierze nas do Nowego Yorku. - skinąłem mu głową. Odpowiedział na powitanie unosząc dłoń.
- Jak to...? - mruknęła, a przerażenie wstąpiło w nią na nowo.
- Zaraz zobaczysz! - zachichotałem i pociągnąłem ją w kierunku przyjaciela.

                        Hiyori?
          

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz