poniedziałek, 22 maja 2017

1054

  Jeśli uważnie słuchaliście na lekcji historii, widniejąca powyżej data nie będzie dla Was żadną nowością - w 1054 roku miejsce miała schizma wschodnia, która podzieliła kościół katolicki i rzymski, ale... Chryste, nie o tym chcę opowiadać.

  Jak zapewne zauważyliście od pewnego czasu na blogu nie działo się absolutnie nic, co mogłoby źle wróżyć mnie jako administratorce i Wam jako pisarzom; problem polega jednak na tym, że opowiadania, owszem zostały wysłane, ale niestety nie udało mi się ich wstawić. Powodem mojego zaniedbania jest rzekoma "schizma" między mną, a drugą administratorką. Nasz wewnętrzny spór będzie miał w przyszłości znaczący wpływ na dalszy rozwój bloga - kłótnia dotyczyła bezpośredniej fabuły Wędrowców, ale o tym przyjdzie nam porozmawiać znacznie później.

   Dopiero niedawno (wczoraj :_:) udało nam się ostatecznie pogodzić, o czym z radością informuje - Wędrowcy bez drugiej administratorki byliby niczym, większość z Was z pewnością o tym wie. Mimo panującej już zgody z przykrością zawiadamiam, że
 
 Funkcjonowanie Bloga Zostaje Wstrzymane do 12 czerwca
(12.06.2017r)
 
      Drugą ważną rzeczą jest oczywiście końcówka roku szkolnego, walczenie o oceny, eliminowanie zagrożeń i tego typu pierdoły, które do końca liceum uprzykrzać będą nam życie. Ja niestety jestem tym rodzajem człowieczka, który oceny zdobywa dla rodziców, nie dla siebie, bo tak się składa, że doskonale wiem kiedy umiem na pięć, a kiedy na cztery i jak powinnam się przygotowywać.
 
     Dlatego przepraszam wszystkich, powodzenia i do zobaczenia w czerwcu :3

niedziela, 7 maja 2017

Wallace William Winter

Tożsamość: Wallace William Winter
Wiek: 17 lat
Płeć: mężczyzna
Funkcja: Wędrowiec
Głos: Jonathan Young
Charakter: Wally jest człowiekiem generalnie pozytywnie nastawionym do życia. Oczywiście, każdy z nas ma gorsze oraz lepsze dni – w czasie tych pierwszych może wydać się zrzędzącym pesymistą. Jednakowoż nie jest osobą gwałtowną i nikomu nie narzuca swego toku myślenia. Woli spokój. Tak, spokój jest dla niego rzeczą niemal świętą. Warto wspomnieć, iż Wally nie jest szczery – szczerością boi się zranić innych. Tym samym unika konfliktów, a jeśli już na jakieś natrafia, woli je rozwiązać rozmową i argumentami. Ale jak już zostało powiedziane: nie narzuca swego toku myślenia – jest tolerancyjny i akceptuje wiele wydarzeń w swoim otoczeniu. Akceptacja to jedno, ale to czy mu się spodoba to sprawa zupełnie inna. Niestety ma problem z cierpliwością – pomimo, że jest osobą miłującą spokój, często wpada w irytację gdy coś mu nie wychodzi lub gdy jest w towarzystwie osoby, za którą nie przepada. Warto również zauważyć, iż nie jest duszą towarzystwa; oczywiście ceni obecność dwóch, trzech bliskich przyjaciół, ale nie wkręci się w żadną imprezę. Czy to oznacza, że jest tchórzem lub że jest nieśmiały? Nie do końca. Wally lubi stawiać sobie różne cele i doprowadzać je do perfekcyjnego końca – a im cel, wyzwanie trudniejsze tym ciekawsze! Cóż, prócz tego Wallace ma wielką słabość do niektórych zwierząt i słodyczy...
Charakterystyczne zachowanie: pomimo tego, że wie, iż wielu ludzi to irytuje lub obrzydza, ma tendencję do strzelania kostkami palców i pstrykania.
Umiejętności: potrafi porozumiewać się ze zwierzętami (ale musi mieć z danym zwierzęciem kontakt przez dotyk lub patrzeć w jego oczy)
Narodowość: Brytyjczyk
Data urodzenia: 25 października 1999 roku
Data śmierci: 22 kwietnia 2017 roku
Bliscy: młodsze rodzeństwo – brat Michael oraz siostra Rose; rodzice – Joseph Winter i Matylda Przerwa-Winter; liczne kuzynostwo
Druga połowa: można powiedzieć, że szuka
Historia Przejścia: Wallace był pierwszym dzieckiem państwa Winterów, przywitanym w świecie żywych uśmiechem oraz łzami szczęścia, a w wieku lat 5 urodziło się jego rodzeństwo w postaci Michaela oraz Rose (bliźnięta). Okres nastoletniego buntu przechodził łagodnie (o dziwo!), który u niego okazał się w postaci farbowania włosów, nadmiernego klęcia, czy palenia papierosów i sziszy. Okres ten szybko jednak zażegnał i niechętnie wraca do niego wspomnieniami. Problemów z nauką nie miewał zbyt licznych; jedynie fizyka co jakiś czas dawała mu się we znaki. Po wspomnianym okresie życia nastolatka, Wally przede wszystkim chciał zacząć dogadywać się z młodszym (a przez to i irytującym) rodzeństwem, co po jakimś czasie zaczęło przynosić owoce. Rodzice, po tym jak zauważyli tę zmianę z chęci toczenia nieustannej wojny o wszystko na dogadywanie się, zaczęli widzieć w nim przyszłego dyplomatę lub polityka. Ale z planami na przyszłość Wally rzeczywiście miał problem...
Gdy poszedł do liceum, wybrał profil typowo humanistyczny wraz z dodatkową nauką języka łacińskiego. W tej szkole poznał również bardzo interesującą dziewczynę imieniem Emma oraz miłego chłopaka zwanego Roy – obiema osobami szybko się zaprzyjaźnił.
Dobry uczeń, szczęśliwa rodzinka, przyjaciele – normalnie cud, miód, bajka, czyż nie? Tak, Wally prowadził szczęśliwe, ale niestety krótkie życie. Kilka miesięcy przed 18. urodzinami, gdy wracał wraz z Rose do domu z kina, kierowca autobusu stracił panowanie nad kierownicą. Ostatnią rzeczą jaką zrobił było odepchnięcie siostry na chodnik, a ostatnią rzeczą, którą zobaczył były światła lamp ulicznych oraz przerażoną twarz siostry.

Waga: 76 kg
Wzrost: 186 cm
Fundusze: 100$
Upodobania: Słodycze przede wszystkim (zawsze miał tę słabość); mleko (najlepiej takie świeżo wydojone), mięsko. Uwielbia zwierzęta, a przede wszystkim psowate, koniowate, jeleniowate... Wieczór z książką, dobrym filmem lub serialem.
Awersje: Koty – zawsze stanowiły u niego pewien problem. Ogórki, kalafior, kawa również nie zasłużyły na jego miłość. Pokój: nr.5
Inne: Wallace będąc dzieckiem chciał jeździć konno, ale zaczął to dopiero robić po pójściu do liceum. Ma też problem z dykcją – czasami gdy mówi za szybko nie da się go zrozumieć.
Jego marzeniem było odtańczenie na balu maturalnym przynajmniej jednego tańca z Emmą – no i był to zakład z Royem.

Źródło: Dipp.

Jethro Samuel Leivine


Tożsamość: Jethro Samuel Leivine
Wiek: 28 lat
Płeć: Mężczyzna
Funkcja: Wędrowiec
Głos:
Skillet
Charakter: Poznajcie Jethro. Mężczyznę którego zawsze wyróżniała krnąbrność i niezawodna intuicja. Dalekiego do optymisty, bliższemu realiście, który nauczył się żyć w okrutnym świecie. Spostrzegawczy, potrafi uchwycić ukryte aspekty wielu spraw i spranie łączy odpowiednie fakty (chociaż czasem pali głupa). Ma dość luźne nastawienie, jeśli czymś się przejmuje, przyjmuje to z takim spokojem, że nie jest się pewnym czy w ogóle go to w ogóle interesuje. Ktoś ma kłopoty? Ludzie umierają? Napad FBI? Okey, to może chodźmy pomóc czy coś? To nie tak, ze go to nie obchodzi... Obchodzi, tylko wyraża to inaczej.
Chociaż zazwyczaj jest w miarę poważny, miewa humorki, i czasem mu odwala. Bywa, że zacznie śpiewać, bądź tańczyć przy dobrej muzyce, od tak, bo ma dobry humor. Nie zdziwił się widząc go na dachu kochanego Mustanga gdy robi sobie z nogi gitarę i śpiewa do dobrej muzyki lecącej w radiu. Rzuca żarty nieadekwatne do sytuacji, w złym miejscu i czasie (co jest tylko szczelną przykrywką do tego co naprawdę czuję). Jest łobuzerski, ma dystans do siebie, ale i do innych. Będzie cię przedrzeźniać, bo go irytujesz, albo ewentualnie nudzisz. Wpiepszy cię na minę, bo go bawi jak się tłumaczysz, ale nigdy by miał większe konsekwencje niż urażona duma.
Mistrz wymyślania kitu na poczekaniu, i robienia czegoś "na ostatnią chwilę". Nie ma akcji z której by się nie wywinął. Przecież wywinął się nawet przed sądem ostatecznym, zostając na tym ziemskim padole.
Najważniejsza jest dla niego rodzina. I ta biologiczna i ta którą sam sobie wybrał, bo rodzina to nie tylko więzy krwi. Bywa irracjonalny, gdy chce uratować kogoś na kim mu zależy, nawet jeśli to wymaga wielkiego poświęcenia.
Każdy twierdzi, że jest uroczy jak się złości i obraża. Nie odezwie się do ciebie, będzie unikał nawet patrzenia w twoją stronę. Ręce złożone na piersi i naburmuszona mina. Dzieję się tak gdy popełnisz jakąś głupotę, zaryzykujesz, a on oczywiście musi ci pomóc, bo przecież nie zostawi cię samego. Ktoś z jego przyjaciół, znajomy wpada w kłopoty? Czekaj chwilę, tylko wezmę kluczyki... i broń.
Sammy gardzi tchórzami, bo sam lubi iść na pierwszy ogień. Odwagi mu nie brakuje, a nawet jeśli, odpycha od siebie strach. Potrzeba jest u niego matką odwagi. Lubi robić wielkie wejścia, chociaż potrafi się niezauważalnie wślizgiwać. Trzeba wyciągnąć kogoś z płonącego budynku? Ja sobie nie poradzę? Daj mi chwilę i będę z powrotem. Kto martwemu zabroni?
Mimo tego całkiem przyjaznego usposobienia, potrafi być jednak ostry i bezkompromisowy. Lubi mieć kontrolę nad sytuacją, dla przeciwników jest bezlitosny... Ale nie zabija. Chłopak nie bierze jeńców, chyba że ma z nich korzyść. Skupia się głównie na psychicznych rozsypkach, a gdy strzela, celuje by unieszkodliwić. Przesłuchania zawsze prowadzi ostre, ludzie zaczynają się go bać. Bywa nieobliczalny gdy się wkurza i przejawia objawy destrukcyjne. Lubi się bić, kiedyś często się lał. Często z bratem dawali sobie po mordzie... Może dlatego, że oboje uważają się za skończonych idiotów.

Charakterystyczne zachowanie: Przegryza wargę gdy nad czymś myśli. Gestykulowanie podczas niektórych rozmów. Zabawa łańcuszkiem na szyi.
Cecha charakterystyczna: Prócz brązowych włosów i blado niebieskich ślepi, które zazwyczaj wydają się mieszanką zielonego, niebieskiego i szarego... posiada jeszcze osobliwe znamię między palcem wskazującym a kciukiem.
Umiejętności: "Podszept" - przynajmniej tak ją nazywa - pozwala mu na wyczucie obecności i lokalizacji potencjalnego zagrożenia, a także wewnętrznej potrzebie zrobienia uniku, gdy ktoś szykuje się na atak. Jego intuicja rozpoznaje "sojusznika" i "wroga", a także daje czas na ucieczkę, ukrycie się bądź... Wręcz przeciwnie, być krok przed "nim" i wykorzystać nawet mały element zaskoczenia. Dba o to by rozwijać ją do penetracji coraz to większych budynków.
Data urodzenia: 21 września 1987r
Data śmierci: 17 kwietnia 2015r
Bliscy: Matka| Genevievie | Żyje
Ojciec| Rob | Brutalnie zamordowany
Brat| West | Żyje i idzie w ślady Jethro
Żona| Katherine | Sama
Dzieci| Bliźnięta : Sebastian i Odette

Druga połowa: Aktualnie brak.
Historia Przejścia: Życie Jethro od dzieciństwa nie odbiegało zbytnio od normy. Normalny dom, wymagający ojciec i troskliwa matka, z czasem (3 lata) młodszy braciszek West. Dość dobrze wspomina dzieciństwo, nawet gdy nigdy nie bywał duszą towarzystwa, a i kontakty z rodzicami były trochę ograniczone (zapracowani). Dorastając chodził do różnych szkół (nie tylko z powodu wielu przeprowadzek, ale i jego bijatyk) i opiekował się bratem, którego praktycznie wychował. Zaczął interesować się służbami specjalnymi w wieku 10 lat i sam chciał w nich być. Po pewnym czasie żmudnej i ciężkiej pracy (a także odnowieniu kilku kontaktów), mrożonkę spełnił i został zatrudniony w Centralnym Biurze Śledczym. Jako jeden z najmłodszych i bardzo dobrze zapowiadających się policjantów odnosił nie małe sukcesy w tropieniu zbirów, a nawet w ich przyskrzynianiu. Lubił to. To był coś, do czego naprawdę i się nadawał. Został przyjęty do specgrupy, po szczegółowym teście.
Przeżywał po drodze nie zbyt długie romanse, nigdy nie traktując ich poważnie, aż poznał tą jedyną. Na imię jej był Katherine. To był jedyny poważny związek w jego życiu. Po pięciu latach chodzenia ze sobą, wzięli ślub, a także dorobili się dwójki wspaniałych dzieci: Sebastiana i Odette. Został zabity w dzień ich narodzin. Akurat jego żona była w szpitalu gdy dostał zadanie rozbić jedną z poważnych grup. Oberwał strzałem w klatkę piersiową, od swojego partnera Bobiego. Żeby nie było... Wcale nie przypadkowo. Ostatnie słowa jakie usłyszał : "Sorry stary, game over" i "Po kłopocie". Umarł w kałuży własnej krwi, na posadzce starego hangaru...
Czy powodem jego "powrotu" mogła być niezamknięta sprawa? Miałoby to sens, prawda? Tak też uważa Jethro. Zamierza znaleźć powód własnej śmierci i przyskrzynić Bobiego, grupę i poznać powód wpakowania w niego kulki.

Waga: 78 kg
Wzrost: 1,86 m
Fundusze: 100$
Upodobania: Ciasto i lody | Słucha głównie rocka | stare wierzenia, okultyzm i demonologia | szwendanie się tu i tam | śmieciowe jedzenie | filmy: horror, komedia, akcji | Five Night's at Freddy | sporty ekstremalne| cukierki toffi | burza | jego kochane auto zwane "Dziecinką"| dobre whisky| treningi fizyczne i strzelectwo| gra na skrzypcach, gitarze i na nerwach| Straszenie niektórych| książki horror| długo spać| dobre jedzenie| przytulać - chociaż zarzekała się żaba mułu i nigdy ci tego nie przyzna ani nie okaże |
Awersje: Nie mów do mnie "Sammy" Tylko jedna osoba może tak mówić i nie jesteś nią ty | Kaczki - Anatidefobia (lekka) | głębokości - Batofobia (lekka) | nie cierpi marionetek, w każdym tego słowa znaczeniu | nie toleruje zdrady | herbaty owocowe | tylko dotknij moją "Dziecinkę​" a zabiję ciebie, twoje dzieci i twoje wnuki| nachalności| obiecywania złotych gór| kłamstwa| tchórzy|
Pokój: nr.1
Inne: Potrafi się włamać do każdego budynku| nosi swoją srebrną obrączkę ślubną na szyi| Auto: czarny mustang 67 boss (odziedziczony po ojcu)| potrafi naśladować różne głosy (twój również), a nawet akcent |1.
Źródło: asiasss

Silleny - CD. Historii Andrewa

   Uśmiechnęłam się pod nosem. Miał rację, jestem czerwonym mikrusem, dzięki czemu to w niego strzelają, a ja jestem bezpieczna. Pierwszy raz odczułam satysfakcję z mojego wzrostu, co nie zdarza się często; praktycznie w ogóle! Zaciągnęłam chłopaka za murem ciągnąc za włosy, nim jakaś kulka zdążyła w niego trafić. Chłopak dał mi swój sztylet, a ja na niego spojrzałam jak na idiotę.
- Dużo mi to da – prychnęłam wychylając się z zaułka. Dzięki naszej różnicy we wzroście, nie musieliśmy się przepychać. On stał nade mną i tyle.
- A masz coś lepszego? - zapytał. Obserwowałam tłum, który zaczął się rozchodzić w panice. Pomyślałam, że więcej mi dadzą moje moce szybkości i siły, ale nie powiedziałam tego. Stwierdziłam jednak, że nóż może rzeczywiście mi coś dać, jeśli oczywiście będę się chciała kogoś pozbyć. A na razie jedynymi osobami, które mam ochotę ukatrupić, żeby męczyły się przed śmiercią, żeby błagały mnie o litość, to moi bracia, a potem rodzice. Moja własna rodzina, której nienawidzę.
W milczeniu przyglądaliśmy się popłochowi na ulicy. Co go mogło wywołać? Wcześniej to była walka między dwoma mężczyznami, którzy chyba bili się o kobietę. To była najnormalniejsza rzecz na świecie, ale pewien fakt, wszystko zmienił. Nagle jeden z nich zaczął miotać ogniem; niebo zabawnie to brzmi, ale to była prawda i nie taka przyjemna. Kiedy on podpalał wszystko dookoła, drugi wyjął pistolet. Trzeba było być kompletnym idiotom, aby nie zauważyć, że ten z bronią to agent FBI, a ten piroman to Wędrowiec. Żaden normalny człowiek nie ciska płomieniami z rąk, prawda?
Kolejne wystrzały odganiały przypadkowych ludzi, kiedy my się czailiśmy za ścianą, z nożami w ręku, jakbyśmy chcieli się na kogoś w życiu. Piroman pochwycił kobietę, o którą wcześniej walczyli, i przerzucił sobie przez ramię, kiedy nagle pojawiło się więcej radiowozów, z których wybiegli mężczyźni w czarnych garniturach i bronią w dłoniach.
- Znasz tego Wędrowca? - zapytałam, ale jego odpowiedź była przecząca. Uznał, że pewnie to ktoś nowy i niedoświadczony, skoro tak łatwo daje się złapać, a do tego walczył o ludzką kobietę. Niektórzy albo są inteligentni lub mają dużo szczęścia, albo rodzą się idiotami i kończą jak ten; czyli złapany. Kobieta została uwolniona i szybko uciekła, biegnąc w naszą stronę. Mężczyzna z ogniem wyrywał się, a kiedy udało mu się pozbyć łapsk agentów ze swojego ciała, nadjechała ciężarówka, do której wskoczył Wędrowiec. Kierował nią mężczyzna ścięty na jeża, z dużymi granatowymi oczami. Rysy twarzy były dziwnie znajome. Pojazd jechał w naszą stronę za kobieta, jakby chciał ją przejechać. Obserwowałam kierowcę, bo wydawało mi się, że to mój brat, ale drugi; Alexy. Wypowiedziawszy jego imię puściłam niepotrzebny nóż i wyszłam na ulicę. Usłyszałam jak chłopak coś krzyczał, ale nie zwróciłam na niego uwagi. Musiałam sprawdzić, czy to Alexy, zanim odjedzie, a ja będę żyła w niepewności.
Kobieta mnie wyminęła, słyszałam jak kierowca wciska klakson, ale ja tylko wystawiłam przed siebie ręce. Maszyna z ogromną siłą wbiła się we mnie, przesunęłam się do tyłu o jakieś dwa metry, zostawiając w ziemi głębokie ślady, tak samo było z samochodem na przodzie. Kiedy się zatrzymał odsunęłam się do tyłu i uważniej się przyjrzałam chłopakowi. Niestety się pomyliłam, miał duże spiczaste uszy, kiedy mój brat miał mniejsze; mimo, iż mnie wcześnie zostawili, ich twarze wryły mi się w pamięć. Tym bardziej, że pozostawili po sobie zdjęcia.
Usłyszałam za samochodem kolejne wystrzały, krzyki ludzi i jeszcze raz wystrzały. Przeklęłam parę razy pod nosem zdenerwowana, że jedynie pokazałam wszystkim swoją moc. Będę miała szczęście, jeśli żaden z agentów tego nie widział. Szybko zwróciłam się w stronę Andrew' i łapiąc go za nadgarstek pociągnęłam w kierunku ucieczki.
                        Andrew? Pokaz umiejętności xd

Natalie - CD. Historii Karo


   Wszystko stało się tak szybko, że nie zrozumiałam co się dzieje. Otrząsnęłam się dopiero, gdy zobaczyłam, że moja dusza jest poza moim ciałem a ludzie wokół mnie panikują, czy też próbują mnie uratować. Wszystko wydawało mi się być na nic, bo wydawało mi się już, że nie dam rady wrócić do mojego ciała. Odeszłam powoli. Tamta sytuacja lekko mnie przytłaczała. Wiedziałam, że ludzie będą nadal mnie potrzebowali, ale zaakceptowałam swoją śmierć. Ktoś wtedy wytłumaczył mi od razu wszystko, przede wszystkim zaprowadził mnie do miejsca pełnego takich jak ja. Nie mogłam za dużo powiedzieć o tym. Miejsce wyglądało jak hotel i chyba taką funkcję pełnił. Od tamtego momentu minęło dość sporo czasu, dokładniej aż 5 niecałych miesięcy.
Poszłam na stołówkę czując lekki głód. Usiadłam przy jednym ze stołów przy którym siedziała czarnowłosa dziewczyna, którą znałam co sprawiło, że się zmartwiłam. Ciekawiło mnie też w jaki sposób to się stało, że trafiła w to miejsce.
- Hej Karo.- przywitałam się od razu.
Dziewczyna spojrzała na mnie i zdziwienia w jej oczach nie mogłam opisać. Zdziwienia lub po prostu zmartwienia. Jej wyraz nadal był dość obojętny, choć miałam wrażenie, że coś jest nie tak. Jej naturalnie chłodna do innych osoba chowała w sobie bardzo wrażliwe usposobienie.
- Co ty tu robisz?- spytała od razu.
Pokręciłam głową i zaśmiałam się cicho. Pomimo wszystko nadal pozostałam tą samą ekscytującą się większością rzeczy Natalie.
- Ponoć było o tym mówione. Mogłaś nie wiedzieć co by mnie nie zdziwiło ani trochę.- odparłam.- Rzadko kiedy oglądasz telewizję o ile dobrze pamiętam. I w dziwny sposób się tu znalazłam i jestem już tu dłuższy czas.
Obie byłyśmy zdziwione tym. że się zobaczyłyśmy. Straciłyśmy kontakt na 5 miesięcy by następnie dowiedzieć się, że obie umarłyśmy i spotkać się w tak dziwnym miejscu jak to. Powoli przyzwyczajałam się do myśli, że Karo się coś stało a ja nie mogłam jej w żaden sposób pomóc. Wolałam od razu nie pytać jak to się stało, że się znalazła w tamtym hotelu, ani kiedy dokładnie tam przybyła. Wzięłam sobie tylko coś do jedzenia i picia. Jak zawsze trochę za bardzo posłodziłam sobie herbatę, jednak wiedziałam, że innej nie będę w stanie wypić. W głowie oprócz tego ile cukru ma w sobie kostka cukru, miałam dodatkowo mnóstwo pytań do Karo o to jak jej minął czas, gdy przestałam jej odpowiadać na maile i pewnie nie tylko maile.
- Hej. O czym tak myślisz?- zagaiła mnie Karo.
Widocznie, albo ją to ciekawiło, albo nie miała lepszego tematu do rozmowy. I tak jej odpowiedziałam.
- O niczym takim.- zaśmiałam się cicho.- Po prostu zastanawiało mnie co u ciebie i jak minął ci czas wtedy. A tak poza tym nad przyziemnymi sprawami, czyli ile cukru ma w sobie kostka cukru.
Karo przewróciła oczami, co pewnie zdarzało się jej dość często. Widziałam ją zaledwie dwa razy i to tylko dlatego, że postanowiłam się wybrać na wycieczkę do Niemczech. I wtedy dość często przewracała oczami i raczej mało okazywała, że jest szczęśliwa, smutna czy jakąkolwiek inną emocję. Starałam się wydobyć z niej jak najwięcej szczęścia i postanowiłam nigdy sobie z tym nie odpuścić. Dlatego też okazywałam jej jak najwięcej wsparcia mimo, że zazwyczaj nie chciała go przyjmować. Obie miałyśmy mniej więcej podobnie. Chciałyśmy pomagać, ale nie oczekiwałyśmy tego samego w zamian. Mi się niestety na pomocy oberwało, ale nie zraziłam się tym za bardzo. Porozmawiałyśmy jeszcze o tym jak minął nam czas, kiedy nie miałyśmy kontaktu. Dowiedziałam się, że Karo coś się stało przez co nie mogła przez jakiś czas wykonywać swojego zawodu. Ja jej opowiedziałam o tym że przez ten czas bardzo dużo książek przeczytałam i ogólnie, że z samego początku trochę obawiałam się tego miejsca. Byłam szczęśliwa wiedząc, że będę miała ją u swojego boku.

                                              Karuś?

Karo - CD. Historii Si

    Westchnęłam cicho. Okropnie bolała mnie czaszka, do tego kręciło mi się w głowie. Co prawda, jako kaskaderka zdarzały mi się ostrzejsze wypadki, to też nie czułam się specjalnie zaabsorbowana sprawą. O wiele bardziej irytowało mnie teraz towarzystwo faceta. Z uwagi na prywatność, chciałam wiedzieć, jak dotarł pod moje, a co gorsza - Natalki drzwi. Miałam nosa do pakowania się w problemy, fakt, ale nie zamierzałam dodatkowo angażować w nie dziewczyny. Na obecną chwilę była jedną z tych nielicznych osób, które nie działały mi na nerwy, to też okropnie mi zależało na jej poczuciu bezpieczeństwa.
~ Nie, abym Cię nie popierała — Molly wtrąciła się nagle — ale uważam, że powinniśmy się zbierać, zanim znowu mu odwali. — Średnio mnie to zmotywowało. Zawsze, kiedy tulpa sugerowała mi niebezpieczeństwo uaktywniał się alarm, który buzował, aby zrobić zupełnie na odwrót.
— Z tego, co wywnioskowałam, z nimi prędzej cokolwiek uzgodnię. — Spojrzałam z ukosa na zwierzęta. — Nie jestem małym dzieckiem, sama się opatrzę — dodałam, wstając.
— Właśnie stroisz fochy, niczym małe dziecko — zauważył. W tym momencie miałam serdeczną ochotę uderzyć go w twarz, hamował mnie jednak fakt, aby nie robić tutaj Vincentowi i Patrickowi niepotrzebnego zamętu, i tak już dzisiaj byliśmy dość kłopotliwi.
— Nie. Po prostu nie mam najmniejszych podstaw, aby pozwolić Ci oglądać tę ranę. Proste? — Wstałam, zamierzając oddelegować się do swojego pokoju. Zrobiłam jednak ledwie kilka kroków, zanim znowu mnie dogonił.
— Jak tak wejdziesz, przestraszysz tą swoją współlokatoreczkę, czy ki czort.
Prychnęłam.
— To lepsze, niż podrzucanie jej jakiś dziwnych przedmiotów pod drzwi, nie uważasz? — Stróżka krwii spłynęła z czoła po grzbiecie mojego nosa, aby następnie rozbryzgać się na przyjąć
— Masz dziwny system wartości — mruknął.
— A Ty jesteś hipokrytą, przed chwilą przeszkadzała Ci moja natarczywość — spojrzałam na niego z irytacją — nie możesz sobie wrócić do swoich codziennych zajęć? Naruszyłam Ci jakiś zegar biologiczny, czy inne gówno? — wywarczałam.
— Można tak powiedzieć. — Ponownie wzruszył ramionami — Nie możesz po prostu zacisnąć zęby i przyjąć pomoc?
— Ty chyba nie jesteś zbyt kumaty, co? Lepiej się opatrzę sama, niż gdyby miał mi to robić obcy facet, w dodatku z krwią na rękach. — Przyspieszyłam kroku, kierując się do swojego pokoju, z cichą nadzieją, że Natalie gdzieś wyszła. Przeważnie nasze miejsce zamieszkania było tak samo puste w dzień, jak i w nocy. Każda żyła swoim tempem, zostawiając przestrzeń drugiej. Mimo to, uważałam ją za jedyną bliską mi osobę, do której w razie w można było dziób otworzyć. Nacisnęłam klamkę, wchodząc do środka. Pusto, na szczęście. Weszłam do łazienki, chcąc szybko uwinąć się z raną. Chwyciłam apteczkę, jej zawartość była jednak zupełnie pusta, co odkryłam otwierając biały przedmiot. No cóż, znajdź w domu kaskaderki oraz niezdary opatrunki.. nawet ze świeczką byłoby ciężko. Mimo to podeszłam do lustra i uniosłam grzywkę, niechcący muskając ranę. Czoło było ewidentnie rozcięte, nie wyglądało za dobrze. Moją uwagę przykuło jednak coś jeszcze, mianowicie osoba stojąca za mną.
— Jasna cholera, co Ty tutaj robisz?! — Wręcz podskoczyłam, obracając się i patrząc wprost na mężczyznę.
— Zostawiłaś otwarte drzwi. Jak już tu jestem, to chyba nie zaszkodzi, jak pomogę, co?
— Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale to podchodzi pod włamanie. 

                                                                        Si?

Arashi - CD. Historii Si


       Odkąd Arashi dołączyła do grupy Wędrowców, której przewodził były koszykarz, jej życie codziennie uległo diametralnej zmianie. Ucieczka przez lasy zamieniła się w przesiadywanie w miejskiej dżungli, która chociaż głośna i tłoczna posiadała także swoje uroki, chociażby w postaci wymyślnych fontann i jeszcze ciekawszych ludzi, którzy często nawet nie zwracali uwagi na niewielką dziewczynę z kamerą. To był istny raj dla kogoś takiego jak Ayame, niezauważona mogła nagrywać wszystko i wszystkich, zdarzało się nawet, że nakręcała zdarzenia, których wykonawcy raczej nie chcieliby być nagrywani.
I tak w większości zlatywały dziewczynie dni, na nagrywaniu innych, zachwycaniu się fontannami i chowaniu przed deszczem w najróżniejszych miejscach. I właśnie takie krycie się pewnego dnia doprowadziło do spotkania Arashi z pewnym ciekawym jegomościem, którego oblicze kryło się w dość obszernym kapturze czarnej kurtki. Zaciekawiona Arai postąpiła kilka kroków w przód, stawiając je najciszej jak tylko umiała, a mimo to obserwowany obiekt zatrzymał się i odwrócił do niej, ukazując niezwykłe złote oczy, które po chwili namysłu skojarzyły się jej z kotem. Ale takim dziwnym, zmutowanym kotem, który do końca nim nie był.
Kiedy tylko ich oczy się spotkały, niebieskie tęczówki Arashi rozbłysły czystym zdumieniem. Nigdy wcześniej nie widziała kogoś... Tak specyficznego. Dodatkowo zdziwił ją fakt, iż mężczyzna ją dostrzegł, mimo dobrej, a przynajmniej taka jej się początkowo wydawała, kryjówki w cieniu budynku.
- To chyba nie jest miejsce dla małych dziewczynek. - Zachichotał, zupełnie zbijając Arai z tropu. Wydała z siebie cichy pomruk zdziwienia, odruchowo cofając głowę. Sam jego głos i sposób mówienia przypominał dziewczynie jakieś zwierzę, jednak już nie był to kot, a bardziej coś z gromady gadów, choć nadal nie potrafiła przypisać konkretnego zwierzęcia.
Dopiero po dłuższej chwili słowa, wypowiedziane przez mężczyznę dotarły do uszu białowłosej i zostały przetworzone przez oderwany od rzeczywistości umysł. I kiedy to nastąpiło mała istotka najpierw cofnęła się nieznacznie ze zdziwienia, by po chwili z ponurym mruknięciem, schować błękitne tęczówki w zmrużonych powiekach. Arashi bardzo nie lubiła być mylona z małą, bezbronną dziewczynką, a działo się to naprawdę często, czego ta zupełnie nie rozumiała. Takie porównanie odbierała jako uwłaczanie jej, niedocenianie czy też zwykłe naśmiewanie się z jej nie za wysokiego wzrostu.
- Nie jestem małą dziewczynką. - Warknęła w stronę rozmówcy, krzyżując ręce na piersiach, na co mężczyzna ponownie się zaśmiał. W momencie kiedy w jej sercu zagościło uczucie złości, w ogłowie rozbłysły czerwone oczy, które zwiastowały tylko jedno.
- Jesteś dziewczyną i jesteś niska. - Odparł, a z tonu jego głosu Ayame wywnioskowała, że musiał się uśmiechać. Ale nie był to zwykły, miły uśmiech, jakim obdarzali ją przeciętni ludzie, chociaż z drugiej strony sam jegomość nie był przeciętny, a czy od kogoś takiego można było oczekiwać czegoś zwykłego?
Białowłosa przewróciła oczami, odgarniając mokre pasma włosów, które poprzyklejały się do jej policzków i czoła. Lubiła deszcz, lubiła kiedy zimne krople wody spływały po odsłoniętych częściach jej skóry, wywołując przyjemne dreszcze. A jeszcze większą sympatią darzyła wiatr, odwieczny przyjaciel, z którym się ścigała i bawiła w berka. I mimo że za każdym razem przegrywała, zawsze wracała do tych zabaw chętnie. To była taka jej odskocznia za życia, początkowo od tłumu, następnie od samotności.
Po chwili zamyślenia Arashi powróciła do rzeczywistości, chcąc kontynuować rozpoczętą rozmowę z intrygującym mężczyzną, ten jednak rozpłynął się w powietrzu. Dziewczyna rozejrzała się na wszystkie strony, jednak po rozmówcy nie było ani śladu, tak jakby nigdy nie było go w tym miejscu, jakby nigdy nie nazwał Arai małą dziewczynką.
Zacisnęła zęby, ściągając brwi i wykonała głową bliżej nieokreślony ruch, kończąc to wszystko głośnym wypuszczeniem powietrza. Zamierzała odszukać tajemniczego osobnika i z nim porozmawiać, a przede wszystkim go nagrać. Nie odpuści dopóki nie będzie mieć przynajmniej pięciu minut nagrania z owym intrygującym mężczyzną, był okazją, której Ayame nie mogła przegapić.
Nie mógł od tak się rozpłynąć. A skoro nie słyszałam, żeby odchodził, to musiał zejść... Wzrok niebieskich tęczówek padł prosto na schody prowadzące w dół. Nie było innej opcji, musiał tam być. Tylko po co schodził do czyichś piwnic? Nie wyglądał na właściciela jednego z mieszkań kamienicy. Arai zmrużyła lekko powieki, postępując krok w przód.
Jednak w tym samym momencie Rabbit, która negatywnymi emocjami została wybudzona ze snu, zapragnęła się zabawić, znudzona ostatnimi spokojnymi dniami. Chude kolana boleśnie zetknęły się z zimnym podłożem, a cała sylwetka dziewczyny zwinęła się w kłębek, kiedy ta próbowała ze wszystkich sił powstrzymać White. Dziewięć na dziesięć przypadków te zmiany kończyły się jakąś bójką, często nawet morderstwem, dlatego gdy tylko Arashi mogła starała się zachować zimną krew. Niestety tego dnia to nie wyszło, a rozwścieczona i pełna energii uszasta istota, próbowała dorwać się do sterów tego skomplikowanego statku, jakim był człowieczy organizm.
Młoda kobieta nie dawała już rady dłużej utrzymać na wodzy swojego drugiego ja. Oparła dłonie o ziemię, oddychając ciężko. Już tak długo udało jej się powstrzymywać tego białego królika, a teraz nie miała już sił, musiała się poddać.
W szeroko otwartych błękitnych oczach najpierw coś zalśniło, a po chwili jakby ktoś zamieszał w jej tęczówkach, przybrały ciemnoczerwoną barwę. Na zaciśnięte usta wpłynął po chwili szeroki, szaleńczy uśmiech, tak charakterystyczny dla postaci z uszami. W oka mgnieniu pochyloną Arai otoczyły małe srebrne drobinki, które po chwili rozprysnęły się niczym bańki mydlane na wietrze, oświetlając jej najbliższe otoczenie nikłym światłem.
Arashi została z impetem wepchnięta za przezroczystą szybę, zza której mogła tylko obserwować wszystko co to dzieje się na zewnątrz. Każdy, nawet ten najmniejszy ruch Rabbit, stworzenia, którego moralne bariery nie obowiązywały. Tak właściwie to ona nie miała żadnych granic.
Nieco wyższa postać podniosła się powoli na proste nogi, obrzucając najbliższe otoczenie uważnym spojrzeniem. Poruszyła delikatnie uszami, starając się zrozumieć choćby jedno słowo z tego szumu, który dobiegał z dołu. "Czyżby tam poszedł nasz nowy kolega?" Zaśmiała się w myślach, zbiegając cicho po schodach w dół. Kierując się słuchem szybko odnalazła miejsce, w którym w niemałych ciemnościach dostrzegała sylwetki dwóch mężczyzn i jeszcze jedną, małą, skuloną w samym kącie pomieszczenia.
Ze słów mężczyzn nie trudno było wywnioskować, iż kuląca się mała istotka to porwana dziewczynka. Faktycznie ostatnimi czasy coś takiego obiło się o uszy białowłosej, jednak uznała to za żart wymyślony przez młodego chłopaka, od którego dostała tą nowinkę. Przylgnęła całym tułowiem do ściany, nie chcąc na razie zdradzać swojej obecności.
Dlaczego to zawsze musiały być piwnice? Dlaczego porywacze nie mogli trzymać swoich ofiar na przykład na trzydziestym piętrze jakiegoś apartamentowca? Teoretycznie z takiego wysokiego budynku byłoby trudniej uciec, wszędzie kamery, drzwi na osiem spustów i jedyna droga ucieczki przez okna, które i tak się nie otwierają. Ale jakby się ktoś uparł i wyskoczył, to na dole czeka go tylko śmierć.
Rabbit uśmiechnęła się mimowolnie na tą myśl i szybko powróciła do teraźniejszości, słysząc kolejne kroki. Nadstawiła uszu, ciekawa jak potoczą się dalej sprawy. Poznany wcześniej mężczyzna przeciwko dwóm... Nie, trzem, z czego ci nowo przybyli byli typowej budowy osiłkami. Po bliższym przyjrzeniu się im, White stwierdziła, że więcej u nich tłuszczu aniżeli mięśni, co nie zmieniało faktu, że byli sporych rozmiarów.
- Jesteś głupcem, jeśli myślałeś, że nie będę przygotowany na przyjście jakiegoś bohatera. - Zakpił porywacz ochrypłym głosem, opierając ręce na lasce, którą zastukał dwa razy w kamienną posadzkę. Dwóch osiłków wysunęło z kieszeni noże, podchodząc do pleców chłopaka wciąż zwróconego twarzą do porywacza. Pasjonatka krwawych zabaw nie pozwoliłaby sobie na przegapienie takiej okazji, więc bez większego namysłu wskoczyła pomiędzy mężczyzn, uśmiechając się szeroko.
- Trzech na jednego? Trochę nie fair... - Mruknęła, mierząc przeciwników uważnym spojrzeniem i już planując w głowie pierwsze ataki. Zaskoczeni mężczyźni popatrzyli najpierw po sobie, po czym roześmiali się na całe gardła, co autentycznie uraziło dziewczynę. Znowu została niedoceniona.
- Ty patrz, malutki króliczek myśli, że jest w stanie nam zagrozić. - Jeden szturchnął drugiego, a ze śmiechu mało co się nie przewrócili. Rozjuszona dziewczyna zmrużyła oczy, wyciągając niepostrzeżenie różdżkę i jednym sprawnym ruchem wbijając jej ostry koniec w brzuch jednego z nich. Śmiech natychmiast uwiązł w jego gardle, sprawiając, że wszyscy w piwnicy znieruchomieli, jakby bojąc się, że najmniejszy odgłos mógłby zawalić całą kamienicę. Ranny zacisnął wielką dłoń na gardle uszatej, pochylając się jednocześnie do przodu i napotykając błyszczące ekscytacją oczy. Dziewczyna już dawno nie miała w sobie tyle energii, którą mogła teraz wykorzystać.
- Już nie taka bezbronna, co? - Spytała słodziutkim jak miód głosikiem, przekręcając zakrwawioną już dłoń. Z ust mężczyzny wypłynęła ciemnoczerwona ciesz, której pojedyncze krople zatrzymały się na stroju i policzkach blondynki. Jednocześnie ten widok wyzwolił z gardła przerażonej dziewczynki w kącie, ogłuszający krzyk, który podrażnił nie tylko królicze uszy, ale także błonę bębenkową chłopaka z góry.
Dziewczyna szybko cofnęła rękę, wyciągając swoją broń z ciała konającego i machnęła nią w stronę porwanej, którą początkowo otoczyły czerwone, błyszczące kuleczki, po chwili zmieniając się w błyszczące ostrza, zamykające dziewczynkę w metalowej klatce, tak by niczego nie widziała. Można było zarzucić kobiecie wiele rzeczy, ale na pewno nie tego, że uczyła młode istotki złych nawyków, takich jak zabijanie.
Zwróciła głowę ponownie w stronę swojego przeciwnika, jednak naraz ponownie ją odwróciła chcąc uniknąć kontaktu z ostrzem noża, które ostatecznie przecięło tylko skórę jej szyi. Odskoczyła w tył, skupiając się całkowicie na przeciwniku. Skoro ten chłopak tutaj przyszedł, to raczej wiedział na co się pisze, dlatego też Rabbit pozostawiła go samemu sobie z porywaczem.
Uśmiechnęła się szeroko, kątem oka widząc jak jej różdżka obrasta metalem i zmienia się w miecz, długości jej ramienia. Czerwone oczy rozbłysły szaleńczo, gdy natarła na mężczyznę. Metaliczny brzęk towarzyszący zetknięciu się ich broni, rozniósł się po całej piwnicy, odbijając się od pustych ścian. W głowie białowłosej pojawił się obraz, jak mężczyzna zostaje uderzony kolanem w brzuch, a następnie w twarz z półobrotu. Szybko powtórzyła ruchy, posyłając przeciwnika na boczną ścianę. Po chwili tuż obok jego głowy wbiło się ostrze, dziewczyna chybiła. Przeciwnik wykorzystał okazję, zwinnym ruchem przecinając odsłoniętą cześć uda kobiety, która natychmiast odskoczyła z sykiem. Nie zdążyła się nawet wyprostować, gdy dostała butem prosto w twarz.

Cios był na tyle silny, by zrobiła fikołka w powietrzu, kończąc uderzeniem plecami z beton, które wypchnęło całe powietrze z jej płuc. Podniosła się pośpiesznie, ledwo unikając kolejnego ciosu nożem, a ten mógłby być nawet śmiertelny, jeśli mężczyzna dobrze by wycelował. Korzystając z tego, iż napastnik zajęty był wstawaniem, wykonała dwa obroty wokół własnej osi. Przy pierwszym uderzeniu wysoko podniesioną nogą, krótkie ostrze wypadło z dłoni rywala i długim sunięciem wylądowało koło wyjścia. Drugi cios posłał mężczyznę w najciemniejszy kąt pomieszczenia.
Rabbit wyprostowała się, spoglądając z nienaturalnie szerokim uśmiechem na swoją ofiarę i krocząc powoli w jej stronę, odchyliła głowę w tył, uwalniając z gardła obłąkańczy śmiech. Miecz w jej dłoni na powrót przyjął wygląd zwykłego kawałka drewna, którym zatoczyła koło wokół swojej postaci. Czerwone kuleczki, które otoczyły kobietę, po chwili zawirowały, przekształcając się w srebrne ostrza, skierowane wprost na wroga. Przerażenie pomieszane z niedowierzaniem, które malowały się na twarzy mężczyzny tylko nakręcały White. Dziewczyna czuła się wręcz wyśmienicie, jakby właśnie odżyła.
- Amai yume. - Powiedziała, przechylając głowę w bok tak, że jedno z króliczych uszu złożyło się w pół. Po chwili błysk przeszedł przez czerwone tęczówki i w tym samym momencie wszystkie szpice runęły deszczem na antagonistę, który nie zdążył nawet zakrzyknąć. Strużka ciemnoczerwonej cieczy popłynęła szparami w podłodze wprost pod nogi zadowolonej z siebie kobiety. Już dawno tak dobrze się nie bawiła, może nie licząc jednej czy dwóch nocnych rozrób, w które "przypadkowo" się wmieszała.
Zaciekawiona odwróciła się do znajomego oraz dziewczynki wciąż tkwiącej w klatce i szczerze się zdziwiła, widząc porywacza leżącego pod ścianą. Nie wnikała czy jest wciąż żywy, czy też nie, bardziej zaciekawiły ją dziwne odłamki kamienia porozrzucane wokół bezwładnego ciała. Cokolwiek to było, musiała zostawić te rozważania na później, teraz był czas na ucieczkę. Machnęła różdżką w stronę pseudo-klatki, która natychmiast zniknęła, okazując ich oczom skuloną, przerażoną dziewczynkę.
Kucnęła przed nią, rozkładając powoli ramiona jak do uścisku. Szeroko otwarte, niebieskie ślepka, obserwowały uważnie każdy ruch Rabbit, a napięte ciało zdradzało gotowość do ucieczki w każdej sekundzie.
- Nie bój się... - Powiedziała cicho, głosem tak spokojnym, że napięcie z ciała dziecka zaczęło powoli uchodzić. - Zabiorę cię stąd, wrócisz do domu... Chodź do mnie. - Uśmiechnęła się łagodnie, poruszając lekko uszami, które wyraźnie zaciekawiły małą osóbkę. Dziewczynka podniosła się powoli, zbliżając do otwartych ramion White, w które po chwili wpadła. Kobieta zacisnęła ramiona na chudym ciałku i uniosła się na proste nogi, starając się trzymać małą tak, by nie ubrudzić jej za bardzo własną krwią.
Zwróciła się twarzą do mężczyzny, który złotymi oczami cały czas ją obserwował, będąc gotowym zaatakować, gdyby dziewczyna chciała zrobić krzywdę porwanej. Przycisnęła małe ciałko mocniej do siebie, pochylając się w jego stronę.
- Zabierasz się z nami czy czekasz na kolegów? - Spytała ze złośliwym uśmiechem na ustach, a ich uszu doszły odległe wycie policyjnych syren. Poruszyła delikatnie uszami, które pogładziły chłopaka po policzkach. Chyba nie za bardzo mu się to spodobało, bo cofnął głowę z pomrukiem, jednak nie powiedział nic. Rabbit mogłaby czekać, aż milczący rozmówca łaskawie się odezwie, ale czas, który mieli na zniknięcie z tego miejsca, nieubłaganie uciekał. Dwoma długimi skokami znalazła się przy schodach prowadzących na górę, które pokonała szybkimi skokami. 


                        Si?
Rany, przepraszam Cię ;____; Współczuję Ci, że to akurat na Ciebie padło, że się uczę pisać w trzeciej osobie :'D Obiecuję, że się poprawię.

Lucy - CD. Historii Patricka

       Powieki były strasznie ciężkie. Jakby ktoś coś do nich przyczepił. Przez pierwsze kilka minut nie potrafiłam ich nawet otworzyć. Kiedy je jednak podniosłam białe światło poraziło mnie po oczach. Podparłam się na rękach, widząc tylko kontury. Byłam cała zziębnięta. Mięśnie były zesztywniałe. Z trudem podniosłam się z zimnego betonu, na którym dane mi było leżeć. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, że jestem na tym samym dachu, a jasna poświata to po prostu uliczne latarnie. Dziwne. Chyba nie za bardzo rozumiem. Leżałam nieprzytomna cały dzień? To właściwie tłumaczyłoby dlaczego czuję się tak fatalnie, jakby zżerała mnie choroba. Mogłam się domyślić, że będzie mi ciężko się poruszać. Wyziębienie mi w tym nie pomoże. Jasna chole.ra. Co właściwie miałam zrobić? Podeszłam kilka kroków do przodu, chcąc się zorientować w sytuacji, kiedy kopnęłam jakiś kamień. Mimowolnie przerzuciłam wzrok na moje buty, obserwując, że stoję na jakimś rysunku. Czując tylko napięcie mięśni, schyliłam się po znajdźkę. To jest jakiś portret. Ale… Dlaczego nic nie pamiętam.
Dach, ale po co się tutaj znalazłam? Ten malunek wywołuje u mnie dziwne emocje. Chyba zapomniałam o swoim celu. Psiakrew. Co ja robię? Wszystko mi się miesza. Jestem na dachu, ale duchem czuję jakbym chodziła po betonowych korytarzach, ukrytych kilka metrów pod ziemią. Wręcz czuję obecność Jacoba i Sophie. Stoję, wpatrując się w ekran oświetlający całe pomieszczenie i usilnie próbuję coś znaleźć. Ale czego szukam? Ktoś za mną właśnie otworzył drzwi i kładąc ciężkie kroki podszedł do mnie, opierając rękę na moim ramieniu. Nie odskakuję, doskonale znam tę osobę, wiem, że mogę mu ufać. Mężczyzna schyla się, żeby coś mi powiedzieć. Uważnie się wsłuchuję, choć nie rozumiem żadnego z wypowiadanych słów. Chcę spojrzeć na jego twarz, ale ta chowa się pod falą roześmianego blondu. Kobieta w okularach wskazuje coś palcem. To mapa… Ale nie jest to Londyn. Jakieś miasto, niewątpliwie. Poznaję niektóre ulice, choć jeszcze nie rozumiem skąd. Cały czas próbuję zrozumieć co zrobiłam. Kiedy coś zaczyna mi świtać słyszę huk. Odwracam się w tamtą stronę. Jedyne co widzę to strach malujący się na twarzy kobiety o krótkich, bordowych włosach. Z jej ust wydobywa się jedynie krzyk. A raczej krakanie.
Kruki siedzące na skaju dachu właśnie rozpostarły swoje czarne skrzydła i odleciały. Teraz wszystko mi się zlewa. Przecież taka sytuacja w ogóle nie miała miejsca… Czego to była mapa? Co pokazała na niej Sophie? Wciąż nie mogę sobie przypomnieć. Ale nazwa tej ulicy coś mi mówi, jakbym ją przed chwilą... Chyba faktycznie to zrobiłam. Udało mi się dostać do umysłu drugiej osoby. Osłabiło mnie to, bardzo.
Zgięłam kartkę papieru, chowając ją do kieszeni i chwiejnym krokiem zbliżyłam się do schodów pożarowych. Ugh, piep.rzony mętlik. Najszybciej jak mogłam zeszłam na dół. Nie chciałam wracać do pokoju, potrzebny był mi spacer, wydaje mi się, że dzięki temu wspomnienia szybciej powrócą.
~*~
Szłam dość szybkim tempem, zbliżając się do samego centrum Nowego Yorku. Tutaj ludzie chyba nigdy nie spali. Samochody jeżdżą bez przerwy, spomiędzy ich stonowanych barw wyróżniały się przemykające, żółte taksówki. Odgarnęłam włosy, których kosmyki opadające na twarz zaczęły mnie denerwować. Ech, właściwie po co one są takie długie. Z jakąś ogoloną głową lepiej by mi się chodziło. Te teraz są cholernie niekomfortowe. Ale jakoś muszę mieć do nich sentyment, skoro nie jestem w stanie dać ich obciąć. Jakby trzymały mnie przy zmysłach. Głupie, choć rozumiem, że to ze względu na moją chorobę, która miała mnie zabić… Gdyby nie to, że umarłam wcześniej. Po prostu nie potrafię określić tego jak się teraz czuję i stwierdzam, że poddam się jeśli zetnę włosy. Jakże poetyckie myślenie z mej strony. Podoba mi się, niech i tak się stanie. Moja uczuciowa strona, która wróci, gdy tylko odzyskam pełną świadomość pewnie chętnie się ze mną zgodzi. Stanęłam naprzeciwko jednej ze szklanych wystaw i wpatrywałam się w moje odbicie. Przydałoby mi się opłukać soczewki, aż czuję je na oczach. Ale wolę uczucie dyskomfortu aniżeli chodzenie bez nich. Nienawidzę wyglądu swoich źrenic. Nienawidzę. Zawsze czuję się taka dziwna, wyobcowana, choć to nieprawda. Po prostu wolałabym w niczym się nie wyróżniać. Jeśli już by mi się to udało to i tak pozostaje heterochronia. Ugh.
Ależ żałowałam, że nie mam przy sobie słuchawek. Teraz telefon w kieszeni na nic mi się zda. A chętnie posłuchałabym składanki Nickelback, BTS, Exo… I jeszcze kilku, których uwielbiam. A tak muszę być skazana na inne persony. Chociaż dostarczają mi rozrywki. Na przykład ta kilkuletnia dziewczynka o uroczych, czarnych loczkach, która chyba nieświadoma bawi się za blisko ruchliwej jezdni. Jest tak drobna, że pędzący samochód nie będzie w stanie jej zauważyć, przez co nie zahamuje. Gdzie jest ten nieodpowiedzialny rodzic tego kurdupla? Wie, że dziecko zaginęło? A może zorientuje się dopiero kiedy zauważy masę gapiów zainteresowanych rozjechanymi zwłokami? Interesujące. Ile to się słyszy o śmierci w wypadku samochodowym, bądź przez potrącenie?
Ale nie mam po co się zatrzymywać. Po prostu wróciłam do mojej ekscytującej przechadzki. To dziwne, bo nic nie czuję, w obecnej sytuacji to co się stanie jest mi obojętne, a i tak specjalnie zbliżyłam się do tego dziecka, aby jednym, zdecydowanym ruchem pociągnąć małą w tył. Dziewczynka upadła na chodnik i zaczęła płakać. No proszę, nawet teraz zależy mi na życiu innych.
Życiu innych.
I nagle pamiętam. Puzzle, które układałam w głowie złączyły się w całość. Teraz się orientuję w moim celu. Chodziło mi o Dianę, a raczej o osobę, przez którą tamta młoda dziewczyna umarła. Kto by pomyślał, że taki brzdąc mnie o tym uświadomi. Ale… Faktycznie, przecież… Sprawa z ciążą. Dlaczego tak bardzo mnie to dobija? Przecież… Przecież to było tak dawno temu. Chociaż. To ja noszę to na sumieniu. Dlaczego też nikomu o tym nie powiedziałam? Czekałam tylko na rozwój wydarzeń. Mam własne przekonania, uważam, że dziecko najpierw jest tym tak zwanym „zlepem komórek”, ale nawet jeśli wtedy nim było, niczym nie zawiniło. A ja pozwoliłam je zabić. Może powinnam była mu powiedzieć dopóki miałam okazję? Był przecież ojcem. A ja od prawie trzech lat nie żyję, więc szczerość może pójść się… W odstawkę. Ciekawe czy byłby na mnie zły za to kłamstwo. A może raczej jeszcze bardziej zrozpaczony? Życie nauczyło mnie już. Im mniej wiesz, tym lepiej ci się żyje, tym bezpieczniejszy jesteś. Wiedza ma niezwykłą wartość przetargową, ale też szybko może posłać nas do piachu.
Ach, no i zaczęłam się rozckliwiać. Teraz nie na to pora. Muszę rozmówić się z tą wywłoką. Pamiętam nazwę ulicy. No tak, to to wskazywała mi „Sophie”. W moim pałacu myśli pojawił się mały zamęt. I kij z tym, że nazwę wzięłam z serialu. Aktualnie nie mam czasu, aby myśleć nad takimi duperelami. Jeszcze tylko zerknąć gdzie teraz jestem. Analizując plan miasta, miejsce, w którym się znajduję i docelowe. Około 1,5 kilometra na zachód stąd. Wliczając to, że tym razem jak człowiek postaram się iść ulicą, a ona możliwe nie wyszła z domu, szybko się z tym uwinę i zdążę ją „powitać”.
~*~


Uważaj, opuszczasz https://www.howrse.pl. Nigdy nie podawaj swojego hasła, gdyż grozi to utratą konta!

Kontynuuj Anul
      Zatrzymałam się pod znalezionym w aktach numerem. Ulica była tu bardzo podobna do tej przy hotelu. Tyle, że bardziej żywa i zaludniona. Wodziłam wzrokiem po kamienicy. Jeśli dobrze obliczyłam, mieszkanie Pixiv to będzie to okno. W sumie dobrze się składa. Otwarte, to istne zaproszenie do środka. Szkoda tylko, że nie będę marnować swojego czasu na pogawędkę przy kolacji. Zanim wspięłam się na drugie piętro i wskoczyłam do pomieszczenia, wyciągnęłam małe ostrze, przypięte i dobrze schowane przy kostce.
Wylądowałam w ciemnym pokoju, jedyne przebłyski dawało światło latarni wpadające przez okno. Po wystroju i dużym łóżku na środku wywnioskowałam, że to sypialnia. Bałagan, rozrzucona pościel. Ktoś tutaj najwidoczniej nie potrafi zadbać o porządek. W pomieszczeniu unosił się zapach męskich perfum. Był na tyle wyraźny, że w połączeniu z kilkoma istotnymi szczegółami mogłam wydedukować, że „Pan domu” niedawno wyszedł i ma pewnie wieczorną zmianę w jakiejś robocie. Uchylone drzwi na korytarz pozwalały mi dosłyszeć odgłos czajnika na gazie i włączonego radia. Ktoś tu słuchał wieczornych wiadomości, i ewidentnie zmierzał w moją stronę. Charakterystyczne pstryknięcie i lampy rozświetliły cały pokój. Dopiero teraz widzę panujący tu bajzel. Jest większy niż przypuszczałam. Ale mój wściekły wzrok skierowałam ku jednej osobie. Muszę jednak zachować zimną krew na tyle, na ile mogę. Swoją drogą trochę się zmieniła. I nie mówię tu o tym, że podchodzić będzie pod czterdziestkę. Beth wyminęła mnie. Jak miło wiedzieć, że faktycznie udaje mi się „ukryć” swoją obecność. Nie wyglądała jak tamta bogata i postawna osoba co kiedyś. Stanęła naprzeciw lustra, a mi dane było ujrzeć jej worki pod oczami i czerwony nos. Włosy splecione miała w niechlujny warkocz. Narzucone miała na siebie szare dresy i jakiś podkoszulek. No chyba tak nie wygląda była prawa ręka Zakonu? Rzuciłam okiem na komodę i stojące tam zdjęcie, które swoją drogą nie za bardzo mnie interesowało. Wyciągnęłam rękę i zepchnęłam ramkę, która spadła na podłogę. Za plecami usłyszałam ciche westchnięcie. Droga Żmija schyliła się po pamiątkę, a ja stojąc naprzeciwko niej, mogłam jej zrobić niespodziankę.
- A więc? Jak długo się nie widziałyśmy? To będą już chyba z cztery lata. - mruknęłam, zakładając ręce na piersi. Wyraźnie zobaczyłam jak się spina i wstrząsa nią dreszcz. Dobra reakcja. Powinna zapamiętać głos osoby, która kiedyś darowała jej życie. Podniosła się i patrzyła na mnie jakby lekko nieobecnym wzrokiem.
- Nie wierzę. - powiedziała przez chwilę drżącym głosem, zanim zdążyła się ogarnąć. - To niemożliwe. Lucy Stanford. Przecież umarłaś.
- Moje imię poznaliście dopiero przed porwaniem. - syknęłam – Kuroi. Choć specjalnie dla ciebie, nazywaj mnie Czarną Damą. - chwyciłam ją za materiał koszulki przyciskając do przeciwległej ściany. Kobieta była ode mnie wyższa prawie piętnaście centymetrów, ale to nie sprawiało mi problemu, żeby ją poddusić. Musiałam raczej opanować się, by jej przypadkiem nie zabić.
- Co ty tu robisz? - zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów.
- Chyba nie sądziłaś, że tak łatwo mnie zabić. - prychnęłam – Co robisz w Nowy Yorku? Dlaczego znalazłam twoją chustę? Znowu coś planujecie?!
- Nie… Ja po prostu…
- Nie obchodzisz mnie ty, ale wasz pieprzony Zakon! Nie dość już krzywd wyrządziliście temu światu? Tym razem co, zaczynacie w innym kraju?
- Mówię ci, że nie. I jak mnie znalazłaś? Po jednym skrawku szmatki?
- Chyba nie jesteśmy razem na „ty”. Lepiej odpowiadaj na moje pytania. Lyddit, przecież wszystko dla ogólnego dobra. - szepnęłam jej na ucho i puściłam podkoszulek, łapiąc ją za gardło.
- Mówię ci, że nie mam z tym nic wspólnego. - powiedziała z trudem, chwytając za materiał mojej kurtki, chcąc tym samym, abym zluzowała uścisk na jej tchawicę. Nie potrafiła nawet tego. Co się stało z kobietą, która z łatwością potrafiła sparować atak, albo rzucić mną o ścianę?
- Wy Żmije zawsze jesteście takie same. Kłamiecie cały czas. Do teraz nie wierzę jak mogłam być tak głupia, żeby darować ci życie. Nawet nie wiesz jaką satysfakcję sprawiłby mi widok twojego zimnego truchła z poderżniętym gardłem, jak u zwykłego bydła. - w pamięci widziałam ją, klęcząca na podłodze, wśród innych martwych ciał. - Dokonałam złego wyboru. Gdybyś umarła, moja przyjaciółka nadal by żyła.
- Ile mam ci powtarzać, że to nie moja wina! - zaczęła wierzgać nogami, usilnie próbując mnie kopnąć.
- Ja teraz mówię! Zamknij się jeśli nie masz nic ważnego do powiedzenia! - ryknęłam na nią. - Zabiliście ją. W środku nocy wytargaliście z jej mieszkania, uprowadziliście. Nawet nie chciałabym wiedzieć co z nią zrobiliście. Ale na zawsze zapamiętam jak kazaliście jej klęczeć i patrzeć przed siebie. Nagrywaliście to, zmusiliście abyśmy patrzyli na to jak jeden z waszych przydupasów przysuwa jej broń do skroni i strzela! Ona nic nikomu nie zrobiła! Potraktowaliście ją jak zwykły śmieć, który można wyrzucić! Wiedzieliście, że była w ciąży?! A może was to nie obchodziło! W końcu poświęcić życie kilku osób, co to dla was?!
- Mówię, ci, że ja nic nie zrobiłam. - wysyczała przez zaciśnięte zęby. Przez ułamek sekundy w jej oczach zobaczyłam strach i zagubienie, gdy usłyszała o tym, że Diana… Chociaż to mnie nie obchodzi
- Nienawidzę kłamstwa. - mruknęłam, uspakajając ton swojego głosu. - Zabiliście zbyt wielu moich ludzi i przyjaciół.
- Przeniosłam się do Nowego Yorku. Powtarzam, że nie mam z tym nic wspólnego! - wydusiła z siebie jak tylko mogła.
- A ja powtórzę: zbyt wielu! - bez krzty zawahania zafundowałam jej solidnego kopniaka prosto w brzuch. Znów wstąpił we mnie krzyk, którego nie mogłam opanować. Wraz z moimi donośnymi słowami w pokoju przez moment zapanował chaos. Wielkie łoże w okamgnieniu znalazło się na przeciwległej ścianie, niszcząc szafę z ubraniami. Szafki nocne również rozbiły się na ścianach, a z jednej z nich wyleciały białe opakowania po lekarstwach. Właściwie nie przejęłam się tym jak to się stało. Gdzieś z tyłu głowy siedziało mi, że to moja sprawka, ale nie za bardzo przejawiałam chęci jakbym miała się tym przejąć. Schyliłam się, chwytając za jedną z buteleczek. O dziwo doskonale znałam tę trudną do wymówienia nazwę. Czyli dlatego była taka słaba. Choroba wyżerała ją od środka. Przykucnęłam przy kobiecie, chcąc dostać od niej informacje. I usłyszałam coś, co mogło bardzo mi w tym pomóc. Cichy płacz z pokoju obok. Uśmiechnęłam się chytrze, olewając słowa, które kierowała do mnie Pixiv. Wyminęłam zgrabnie drzwi, które zdążyły wypaść z zawiasów i zdecydowanym krokiem przekroczyłam kawałki rozbitego, porcelanowego dzbana, walającego się gdzieś w resztach stolika na tym zatęchłym korytarzu. W sumie to to mieszkanie można by było w dość ciekawy sposób urządzić, stworzyć rodzinną atmosferę ogniska domowego. Tymczasem ściany są tu okropnie popękane, wyniszczone. Choć może to być równie dobrze sprawka tego dziwnego „wybuchu” w sypialni. Ale to teraz nieważne. Na dywanie, pomiędzy różnymi zabawkami leży sobie mały brzdąc. Na oko dałabym mu - bądź jej, kto tam wie, patrzę po niebieskich śpioszkach – z rok. Niemiłosiernie płakał. Ugh, jakie to wnerwiające.
- Co tam u ciebie maluszku? Ciocia przyszła cię odwiedzić. - powiedziałam najsłodszym głosem jaki mogłam z siebie wydusić i podniosłam szkraba na ręce, starając się go uspokoić. Jego jazgot był doprawdy niemożliwy. -Zniszczyliście jej życie. Ona też mogła zostać matką, wieść spokojny żywot. A wy jej to wszystko brutalnie odebraliście. - rzuciłam oschle w stronę starszej kobiety i uśmiechnęłam się do dziecka trzymanego w rękach. Ciekawe, jakieś dziwne uczucie. Czyżby słowa, które mówiłam o rodzinie dotyczyły również mnie samej? Miałam 22 lata, śmierć siedziała mi na karku, ale nigdy nie pomyślałabym, że umrę. Zawsze uchodziłam cało, w mniejszym bądź większym stopniu. I chyba dlatego, nigdy nie myślałam o tym, aby stworzyć z kimś rodzinę, mieć dziecko… O stu procentowym bezpiecznym życiu mogłabym zapomnieć, ale czy możliwość zostania matką nie jest cudowna? A uświadamiam to sobie, trzymając w ramionach jednego z takich brzdąców. Heh, faktycznie. Ja też straciłam możliwość posiadania radosnej rodzinki. Ale nie powinnam teraz myśleć o sobie. To głównie przez śmierć Diany tak naprawdę tu jestem. - A więc masz mi coś do powiedzenie Annabeth? - uniosłam brew.
- Jak już ci powiedziałam, nie. I odłóż mojego synka. - stała się bardziej harda. Czyli to prawda, że matka poświęci wszystko.
Uważaj, opuszczasz .      - Zanim zaczęliście mnie torturować ja też chciałam mieć takiego syna, wiesz? - oczywiste było, że skłamałam. Nigdy się nad tym nie rozckliwiałam. Chwyciłam malucha jedną ręką, aby druga była wolna i gotowa w razie gdyby Beth próbowała się na mnie rzucić. - Gadaj natychmiast. - cisza. - Dobrze. W takim razie porozmawiamy inaczej. Młody, jesteś świadkiem, że chciałam to załatwić pokojowo. - mruknęłam i z całej sił uderzyłam pięścią w ścianę. Skąd w głowie wziął mi się ten irracjonalny plan? Nie mam pojęcia, ale czułam, że w tej chwili z łatwością mogę zniszczyć cały ten budynek. O dziwo nie przeszył mnie ból. Jedyne co, to kilka małych ranek na dłoni, w którą wbiły mi się drobne kawałki pękniętej szyby. Właśnie zrobiłam wielką dziurę w ścianie i nic nie poczułam, czyżbym oszalała tak bardzo, że nie zdaję sobie sprawy z tego, kiedy ma ręka dotknęła twardej powierzchni? Wyjrzałam na zewnątrz, widząc tylko jakiegoś pijaka, który nie wiedząc co się dzieje uciekał stąd koślawym krokiem. No proszę, boczna uliczka na dole i nikogo, kto mógłby zareagować. Bez zawahania wyciągnęłam malucha, trzymając go nad „przepaścią”. -Wszystko na temat waszego stowarzyszenia. Natychmiast. Radzę ci się śpieszyć. Twój dzieciak jest ciężki, a mi ręka opada.
- Odeszłam z Zakonu! Zostaw go już w spokoju!
- Przestań pieprzyć farmazony. W tej branży nie przechodzisz na emeryturę, tylko jesteś eliminowana. Więc? Synalek zaczyna mi się wiercić.
- Zaraz po tym jak zaatakowaliście dwór ona się o wszystkim dowiedziała. Ja… Ona nie chciała nikomu wybaczyć. Byłam w Anglii do czasu twojego porwania. Wtedy miałam szansę i opuściłam Londyn. Wyjechałam do Nowego Yorku. Tutaj zaczęłam spokojne życie. Bałam się, że będą chcieli mnie w to wciągnąć, ale po czasie dowiedziałam się, że Ją zabiliście. Nawet nie wiesz jak bardzo się wtedy ucieszyłam, mogłam zacząć normalne życie. I widzisz jak się to potoczyło. A ta chusta. Raz na zawsze chciałam z tym zerwać. Proszę zostaw go w spokoju.
- Niech będzie, wierzę ci. - przyciągnęła beksę do siebie i weszłam w głąb pomieszczenia. Szatynka w dalszym ciągu patrzyła na mnie nieufnie, ale i z nutką niedowierzania. - Po co miałabyś kłamać, skoro twój syn może zginąć? Ale chyba nie uważasz mnie za takiego potwora? Nie zabijam niewinnych, tym bardziej dzieci. Nie tak jak niektórzy. - warknęłam w jej stronę, odkładając malucha do kojca stojącego przy aneksie kuchennym. - Dzisiaj żyjesz, ale przeszłość i tak cię dopadnie. Kto wie… Może to będę ja? Albo pierwsza wykończy cię choroba. Tak czy owak. Obie miejmy nadzieję… Do niezobaczenia. - machnęłam jedną ręką od niechcenia i wyskoczyłam przez zrobioną przeze mnie dziurę.
     Dopiero po przejściu kilku chwiejnych kroków i zniknięciu w mroku nocy zrozumiałam, że cała drżę, a żołądek wywraca mi się na drugą stronę. Zaczęłam biec, byleby tylko wrócić do hotelu. Ale przecież we własnym pokoju też się nie ukryję, nie jestem tam sama. Pozostaje mi tylko dach. Lgnę tam niczym z przyzwyczajenia. Nie mogłam zapanować nad moimi emocjami. Psiakrew, teraz będzie najgorzej. Muszę wziąć oddech, poradzę sobie. Zawsze wychodziłam okey… Dlaczego okłamuję samą siebie? Nigdy nic mi się nie udawało! A teraz pędzę przez miasto, jakby moje ciało nie miało ograniczeń. Skręcam już przez znane mi uliczki, za chwilę, kilka sekund zobaczę znany mi budynek. A może ja tak szybko nie biegnę, tylko mój umysł już nie potrafi się na niczym skupić? Słyszę kilka miauknięć zwierzaka siedzącego na śmietniku i ostatkami sił przyśpieszam, aby wskoczyć na schody i wspiąć się na dach. Kilka gołębi odlatuje przestraszonych, gdy tylko skaczę w ich kierunku. W mojej głowie aż roi się od złych wspomnień. Nie, nie, nie. Nie mogę się poddać! Nie teraz! Jasna chole.ra! Musze się opanować. To minie… wszystko minie… Ale jak skoro to moja wina!
Wytarłam niechciane łzy, ale moje lico cały czas było mokre, nie mogłam przestać płakać. Skuliłam się za jednym z wentylatorów, chowając twarz w dłonie. Dlaczego to tak boli. To wszystko. Gdzie popełniłam błąd tym razem? Nawet po śmierci wszystko musi być do dupy. Dlaczego nie potrafię zachowywać się jak wszyscy inni, podtrzymywać przyjaźni? Jestem aż tak wyobcowana? Każda myśl zaczyna do mnie powracać. Najpierw śmierć Josepha. Zabili go, bo byłam zbyt słaba. Porwali Michael’a, który był i jest tak chol.ernie ważną osobą w moim życiu. Czy zrobiłam cokolwiek przez te kilka tygodni żeby go odszukać? Nie, jestem nikim, naiwna uwierzyłam w jego śmierć. Widzę przed oczami jak Joseph stoi naprzeciwko mnie i krzyczy. Jego słowa są brutalne, ma rację. Ale dlaczego to robi? Po co trzyma ten nóż? Byłam w stanie tylko odskoczyć w tył, kiedy wbił go sobie w skroń. A Matthew? On konał w moich ramionach, bo podjęłam kolejną z kolei złą decyzję i zostałam w podziemiu. Gdybym nie pozwoliła mu iść samemu, może on, może… I jeszcze Diana. Ledwo zdążyłam odzyskać jej przyjaźń, a zobaczyłam jak ktoś smaruje jej krwią białą ścianę celi. Pozwoliłam na to, aby ją porwali i zabili. To była moja wina!

To boli… Dlaczego nigdy nie potrafiłam ochronić moich przyjaciół? To dlatego zawsze wolałam chodzić sama jakąś ścieżką? Teraz ilu z nich naprawdę przeżyło? Michael, Sophie, Jacob? Chyba na dobre im wyszła moja śmierć. Ale i teraz mi się nie wiedzie. Wszystkie złe emocje i słowa wypowiedziane w moją stronę. To tak bardzo mną wstrząsa, rani mnie. Podświadomie pochłaniam coraz więcej negatywnych uczuć, chcą odciągnąć od innych złe myśli, a zbierając je na siebie. Tak przecież zrobiłam z Vincentem, Nehemią i.. Patrickiem. Chciałabym powiedzieć, że ich polubiłam, ale oni raczej nie czują tego samego. Szczególnie Rick, który dał mi o tym znać. Ale dlaczego się nim przejmuję? „Pan Śnieżynka, robię co tylko mi się podoba”. Mam go głęboko w poważaniu… Chciałabym mieć. Coraz trudniej mi ukryć, że przez ten krótki czas, który spędziłam na przekomarzaniu się z chłopakiem, ten zdążył zaskarbić sobie niejako moje zaufanie. I dlatego jego odejście napiera na mnie najbardziej; boli najbardziej. Nawet jeśli bym to wypierała.
Wzięłam głębokie wdechy, co było trudne przez łzy płynące po moim policzku i spadające na materiał bluzki. Rzucałam puste spojrzenie gdzieś w bok. Już nie potrafię patrzeć inaczej.
Dopiero teraz zauważyłam, że z kieszeni musiał mi wypaść mój wysuwany nożyk, który noszę w kurtce. Chwyciłam go do ręki, obracając kilkukrotnie w dłoni. Już raz to zrobiłam. Umarłam wewnątrz. I teraz.. znów tego chcę, byleby nie musieć niszczyć komuś dnia widokiem mojej twarzy. Podciągnęłam rękawy kurtki, odsłaniając całe przedramiona. Zrzuciłam czarną frotkę z lewego nadgarstka i ukazały mi się trzy, białe linie. Wszystkie inne cięcia już dawno wtopiły się w odcień mojej bladej skóry. Wysunęłam metalowe ostrze i wykonałam najpewniejszy ruch na jaki było mnie stać. Już dawno nie czułam.. „tego”. Nie potrafię dokładnie opisać tego uczucia, ale kiedy tylko na mojej ręce pojawiła się rana, a z niej wypłynęła stróżka krwi, wtedy krzyk w mojej głowie, mętlik, cała reszta. Ustało. Oczywiste dla mnie było, że zrobię to jeszcze raz, i znowu i znowu. Ukojenie było na tyle przyjemne, że chciałam to robić w nieskończoność. Uczucie szczypania i drżące, poranione ręce. Chcę tego więcej.

                          

Czułam, że nie mogę przestać. Całe przedramiona pokryłam ranami. Było to wspaniałe, a zarazem wiedziałam, iż tak naprawdę chcę tylko się skrzywdzić. Jestem niczym, a to sprawia mi jedyną przyjemność. Ukaranie tak nędznej larwy jak ja, nic nie znaczącej.

Nienawidzę siebie.


                                 
      Patrick?

Shirley - CD. Historii Limbo


- Banda głodnych demonów, pełzających cicho przez mrok, niczym stado ogarów, szykująca się by zrobić skok- powiedziała Limbo głosem zupełnie odmiennym od swojego. Ten był jakby stworzony do horrorów, upiorny i mrożący krew w żyłach - ostatnie słowo było jednak wypowiedziane znowu zgoła odmiennym tonem, takim, jakiego zwykle się używa, by przestraszyć od tyłu przyjaciela. Efekt jednak pozostał świetny. Uderzenie adrenaliny gwałtownie zatrzepotało moim sercem, zmuszając mnie wręcz do rozejrzenia się dookoła w poszukiwaniu krwiożerczych, czających się w ciężkim mroku potworach. Rzecz jasna, choćby i zgraja takowych osobników czekała kilka kroków dalej, bezszelestnie zmniejszając dzielący nas dystans, i tak niewiele bym zobaczyła, do kota mi zdecydowanie za daleko. Odrobina światła wpadająca jakby wstydliwie przez szparę korytarzowych drzwi nie wystarczyła, bym mogła przebić wzrokiem aksamitną ciemność, aspirującą do egipskiej.
Kilkoma szybkimi ruchami w górę i dół potarłam zziębnięte ramiona, przez które przeszedł dreszcz ekscytacji. Wena niemal rozrywała moje ciało. Zdecydowanie muszę częściej zaglądać do podziemi.
- Świetne- szepnęłam, nie mogąc opanować podekscytowania.- Chodziłaś może na jakieś zajęcia teatralne?
- Czemu pytasz?- szepnęła, wyraźnie zdumiona. Nie musiałam widzieć jej twarzy, by dostrzegać te emocje, malujące się jakby światłem w mroku pomieszczenia.
- Genialnie modulujesz głosem. Miałam wrażenie, że to, co mówiłaś, dzieje się naprawdę- uśmiechnęłam się szeroko, mimo że w ciemnościach i tak nie zostawił po sobie żadnego śladu. Dość przygnębiające. Chyba nieco lepiej rozumiem teraz Daiki'ego. Zawsze mu się dziwiłam, że robi tyle zdjęć, zamiast po prostu cieszyć się chwilą obecną. Ale na swój własny sposób, maluch chciał zatrzymać przy sobie na wieczność szczęśliwe chwile. Nie pamiętał mamy, a wszyscy, w szczególności Carol, nasz kochany pedant, kojarzyli doskonale dzień, kiedy Daiki wręcz przewrócił dom do góry nogami w poszukiwaniu jej zdjęć. Zachowało się ledwie kilka, które nie były znowu tak wyraźne. Ot, pstryknięte nagle, bez ostrzeżenia. Czarno-biała fotografia - mama w ślicznej, muślinowej sukience, gładząca odstający brzuch, z którego wyjść miał niedługo stworek zwany Shin'em. Mama obok taty w dniu ich ślubu. Mama jeszcze jako panna, przytulająca się do drzewa jakimś japońskim lesie. Mama w kimonie na tle wybuchających fajerwerków, trzymająca się poręczy mostu. Diś robił zdjęcia praktycznie cały czas, jakby bał się, że pewnego dnia odbiorą mu wszystko, co mu drogie i zostaną z nim tylko zdjęcia. Z całego rodzeństwa, to chyba on był najbardziej wrażliwy. Przepłakiwał nieraz całe dnie, zobaczywszy rozjechanego wróbla czy też lwy zabijające młode antylopy na ekranie telewizora.
- Dziękuję- cichy głos Limbo wyrwał mnie z zamyślenia. Klepnęłam się wewnętrznymi stronami dłoni w policzki, by wrócić do rzeczywistości. I zaraz zaczęła mi przeszkadzać niewygodna pozycja. I zimna podłoga. Oparłam więc cały ciężar ciała na stopach, by ciało nie przez cienki materiał spodni nie musiało stykać się z podłożem, po czym usiadłam w tradycyjnym "przykucu". Co prawda, źle wyliczyłam, na ile mogę się wyprostować i stuknęłam czubkiem głowy o chropowaty blat stołu, który to wydał głośny jęk ze swoich rozklekotanych nóg. Wymacałam dłonią bolące miejsce i rozmasowałam je kilkoma energicznymi ruchami, po czym objęłam rękami kolana.
- Tylko stwierdzam fakt- odparłam po kilku dobrych sekundach, kiedy wreszcie znalazłam idealną pozycję. Przy okazji pewnie narobiłam sporo rumoru.- Hej, hej, mogę mieć do ciebie prośbę?- nie czekając na reakcję dziewczyny, lekko się pochyliłam, zniżając dłoń do teatralnego szeptu.- Panno Limbo, zgodzisz się kiedyś ze mną w czymś zagrać?
Przez chwilę panowała cisza.
- Zobaczy się.
- Yaj! Paluszkowa obietnica?- wyciągnęłam dłoń, ale zaraz ją cofnęłam, zorientowawszy się, że w obecnych warunkach owa czynność mogłaby być z deka trudna do zrealizowania.- Wiesz, trochę tu można się czuć, jakbyśmy były jakimiś ocalałymi rozbitkami z dalekiej wyprawy w ko...
Szczęk klamki przerwał moją wypowiedź. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich wysoka sylwetka, być może zwabiona moimi wcześniejszymi hałasami. Natrafiłam ręką na głowę Limbo i pochyliłam się nad jej uchem. Pod wpływem impulsu, chciałam urzeczywistnić swój diaboliczny plan, a co!
- Chodź, zrobimy skok godny bandy ogarów!- na moich ustach zaigrał uśmiech, kiedy chwyciłam dziewczynę za dłoń, ostrożnie i (próbując przynajmniej!) bezszelestnie pokonać możliwie blisko ściany pomieszczenie, by zaskoczyć naszego gościa.

 

                                      Limbo? Pobawimy się w duszki?~

środa, 3 maja 2017

Si - CD. Historii Karo

Mężczyzna puszcza to pytanie mimo uszu i idzie dalej przez korytarz, powoli wstępując na schody. Obcasy sięgających połowy łydki glanów stukają w stopnie. Wchodzi na półpiętro, a czarnowłosa wchodzi mu w drogę.
- Zadałam pytanie.
Patrzy na nią z góry spod na w pół zamkniętych powiek. Kobieta nie interesuje go na tyle, aby marnował cenną energię otwierając szerzej oczy.
Si zatrzymuje się i zgina nogę kolanie, ukazując całym swym jestestwem jak nuży go ta dyskusja.
- Nie należysz do najbystrzejszych, hm? - jego ton można zobrazować wyobrażeniem rozleniwionych fal oceanu, które tylko z przymusu oblizują piaskowy brzeg. - Spokojnie, ułatwię ci tą potęgującą dedukcję.
Wypowiedziawszy te słowa, obserwuje jak adresatka wypowiedzi marszczy z irytacją brwi, po czym tonem łagodnym i przesłodzonym mówi:
- Najwidoczniej nie mam ochoty~ odpowiadać na to pytanie. - niczym mamusia tłumacząca coś swemu dziecku przyciąga samogłoski... A przynajmniej wydaje mu się, że tak postąpiłaby matka; Si nigdy nie poznał na sobie żadnych matczynych odruchów.
- W takim razie się zmusisz. - złote ślepia wykonują kołowrotek i wbijają swe cierpkie spojrzenie w oblicze dziewczyny.
- Nie wydaje mi się. - mruczy i niespodziewanie kładzie swe silne ramię na jej barku, zaciska szczupłe palce na łopatce, i nim kobieta ma prawo w ogóle zareagować pcha ją na schody.
Czarnowłosa uderza twarzą w ścianę, ale udaje jej się zamortyzować upadek wyciągniętymi dłońmi. Stopy powinny ześlizgnąć się po stopniach, ale ta ma niezły refleks i umiejętnie zapiera się kolanem, aby uniknąć wypadku.
Si wspina się na schody i wchodzi na korytarz piętra, mając zajście w całkowitym poważaniu.
Zbliża się do drzwi mieszkania, pod nosem przeklinając swoje nieszczęście. Ma na myśli kobietę, która od wczoraj skutecznie uprzykrza mu życie. Chemika zatrzymuje cichy, ale ostrzegawczy syk węży.
Spoczywający na jego szyi gad zaciska się delikatnie i ciągnie go w drugą stronę. Zdziwiony odwraca głowę, ale nie widzi czarnowłosej.
- O co chodzi? - pyta w syczącym języku.
Odciąga dłoń od klamki i bardzo powoli wraca na schody.
Krzywi się, nie rozumiejąc o co upominają go węże. W jego oczy rzuca się światło wpadające przez uchylone okno. Spoczywające na łydkach zwierzęta ześlizgują się na podłogę i pełzną po drewnianych stopniach, a połyskliwe promienie porannego słońca migocą na ich łuskach.
Si zerka na półpiętro i momentalnie przygryza wargę: poturbowana przez niego dziewczyna siedzi na stopniach i opiera się o ścianę, na której chemik zauważa rozmazaną smugę czerwieni.
Wzrokiem usiłuje odszukać twarz kobiety, ale ta ukryła ją pod falami ciemnych włosów.
Przyciska dłoń do skroni, ale chemik nie może dostrzec, czy krwawi. To właśnie nie spodobało się wężom: Si złamał swoje zasady.
Przed laty obiecał sobie unikać zbędnej przemocy, a raczej krzywdzić tylko tych, którzy naprawdę na to zasłużyli. Głównie jego ofiarą padają pedofile i ludzie znęcający się nad niewinnymi dziećmi, rzadziej rabusie, złodzieje i drobni kryminaliści, którzy weszli mu w drogę. Czasami ochroniarze i policjanci, ale to Si podciągał pod samoobronę. Wyrządzanie krzywdy czarnowłosej nie leżało w jego interesie.
Wzdycha ciężko i odsuwa od siebie węże. Schodzi po schodkach i kuca obok siedzącej.
- Po coś tu przylazł? - warczy kobieta, a on z tej odległości zauważa na jej nosie kroplę krwi. Nadal nie wie w jakim stanie jest czoło, ale spodziewa się, że może potrzebne być założenie opatrunku.
Całe szczęście, że ma w tym wprawę.
- Do pomocy. - spogląda na nią i wyciąga rękę, aby samodzielnie obejrzeć ranę. Czarnowłosa błyskawicznie uderza go w dłoń nasadą swego nadgarstka.
Si wydaje z siebie cichy syk, a po palcach rozchodzi się fala nagłego bólu. Krzywi się i zbliża dłoń do twarzy. Zapomniał jak wrażliwy jest jego dotyk.
- Nagle się nawróciłeś? - woła zbulserwowana i nieopacznie zamachuje się na węża, którego w ostatniej chwili chemik podnosi i kładzie sobie na karku.
Patrzy na nią zirytowany.
- Nie pobłażaj sobie moim nawróceniem. - Si nie zamierza odpuścić opatrzenia rany. - Ale załatwiaj sprawy ze mną i odwal się od węży.


            Karo?

Karo - CD. Historii Si

Przewróciłam oczami, po chwili powracając wzrokiem do faceta.
— Cóż, nie wydaje mi się, abyś znał to ścierwo na tyle, aby wyrażać zdanie odnośnie jego dotrzymywania słowa — stwierdziłam. Nie chciałam przeciągać tej rozmowy zbyt długo, to też postanowiłam go wyminąć. Co jak co, ale już i tak zwróciliśmy na siebie uwagę, a za tym niespecjalnie przepadałam. Mimo to, nie mogłam ugryźć się w język i nie zadać pytania — właściwie, po co mi to podrzuciłeś? Miałam sobie oprawić w złotą ramkę, czy co? — nieznajomy odwrócił się, nim odpowiedział.
— Nie rozważałem takiej opcji, ale jeśli sprawiłoby Ci to przyjemność — po mimice jego twarzy widziałam, że sobie kpi. Mimo to, wydawał się o wiele bardziej spokojny i statyczny, niż wczoraj. Co jest, ten “wybryk” wpłynął w jakiś kojący wpływ wobec jego temperamentu, czy jak? — To raczej proste, czemu go tam podrzuciłem. Chciałem Ci pokazać, że ktoś taki jak Ty nie będzie w stanie mnie zatrzymać.
— Kopara Ci siadła — prychnęłam.
— Ile już razy to słyszałem? — Wzruszył ramionami. — Jesteś taka sama jak wszyscy, po prostu nie rozumiesz. Gdybym go nie zabił, zrobiłby to znowu.
— To żałosne — westchnęłam — myślisz, że kim jesteś, aby wyznaczać granice sprawiedliwości?
Mężczyzna przewrócił oczami.
— Nie muszę Ci się z niczego tłumaczyć — zauważył spokojnie.
— Masz rację, nie musisz. — Pokiwałam głową. — Prawie z niczego. — Tutaj miałam na myśli, jak znalazł mój adres. — No, ale jak narazie, to nasza mała dyskusja zwraca na siebie uwagę, a tobie chyba teraz będzie to średnio przychylne, co nie? Lepiej po prostu napchaj sobie jedzenia do ust, na moje pytanie możesz odpowiedzieć potem.
— Tak, jakbym miał na to czas. — Ruszyłam w stronę blatu z jedzeniem, aby nałożyć sobie kilka naleśników na tacę, a następnie zasiąść do stołu wraz z Natalie i kubkiem kawy.
— Kto to był? — Kuzynka lekko się skuliła. — Nie wyglądał zbyt przyjaźnie.
— Nikt ważny. — Wzruszyłam ramionami.
— Ten pierścień.. Należał do niego? — Blondynka spojrzała na mnie. Aha, wszyscy bawmy się w detektywów. Będzie fajnie.
— Poniekąd. Nie interesuje Cię bardziej, co się stało z twoim zapasem tego białego świństwa?

~*~

Oparłam się o ścianę, czekając. Coraz to kolejne osoby wychodziły zza drzwi, facet jednak w ogóle się nie pojawiał. Minęło kolejne pięć minut, nim wyszedł.
— Żarłok — mruknęłam.
— Śledzisz mnie? — warknął głucho.
— Sugeruje mi to facet, który zostawił mi sygnat swojej ofiary pod drzwiami. — Zaśmiałam się pod nosem. — Nie. Chcę tylko wiedzieć, skąd miałeś mój adres, skoro nawet nie znasz imienia.

                       Si?

Si - CD. Historii Karo

Si jest już od dawna na nogach. Nie lubi tracić cennych godzin, w trakcie których mrok jeszcze utrzymuje się na niebie.
Gdy słońce wstało i powoli wsunęło się na kobaltowy nieboskłon, on siedział na zewnętrznym parapecie przy otwartym oknie. Tkwił tam w kucki przez półtorej godziny, uważnie obserwując jak złota tarcza gwiazdy rozpromienia budzące się miasto.
Jaskrawe promienie odbijały się od szyb rosłych wieżowców, oświetlając chodniki setkami ledwie zauważalnych barw.
Na świecie jest bardzo niewielu ludzi, którzy potrafią je dostrzec, a tych umiejących przypisać im nazwy, raptem kilku na miliardy jakie liczy sobie ziemska populacja.
Deryl był jednym z nich. Całymi latami należał do tego skąpego grona i sycił swe oczy trzydziestoma odcieniami bieli, począwszy od tej brudnej, zmąconej szarością, aż do przejrzystej i ostrej, którą uświadczyć można na odosobnionych biegunach, połyskujących w polarnym słońcu.
Widział turkusy i burgunda, które razem tworzyły osobliwą barwę nienazwaną przez człowieka. W jego oczach odbijały się oranże i żółcie, tak odmienne od widywanych na codzień kolorów cytrusów.
Później jednak ktoś zabił w nim tę niesamowitą zdolność, a wraz z nastaniem ery Si, on sam zupełnie zapomniał o barwach niesionych przez wschodzące słońce. Po dwóch latach od śmierci ponownie spróbował je dostrzec, zajmując to miejsce na hotelowym balkonie, ale jego nadzieja zgasła równie szybko co odpalona na wietrze zapałka.
Teraz stoi w progu pokoju i słucha jak w łazience cieknie woda z niedokręconej umywalki. Dźwięk byłby z tej odległości niesłyszalny dla zwyczajnego człowieka, ale nie dla niego.
Arashi porusza się pod kołdrą, a jej białe włosy znikają z poduszki. Si szybko wymyka się z pokoju, nie mając ochoty na bliskie spotkanie z jakąkolwiek ludzką istotą. Nie domyka drzwi, czekając na cztery czarne sylwetki, które wraz z nim wychodzą na korytarz.
Gdy ostatni z węży wpełza po jego nogawce i prześlizguje się na zaszczytne miejsce, jakim jest kark mężczyzny zamyka przejście ze znajomym łoskotem.
Otaczają go słodko brzmiące syki i melodyjny grzechot łusek. Przesuwając wzrokiem po ścianach piętra, schodzi po szkarłatnej wykładzinie na parter i stukocząc obcasem swych butów staje w jadalni. 
Po sali kręci się kilka osób: niska, brązowowłosa dziewczyna, odziany w czerń mężczyzna i przywódca we własnej osobie.
- Jak leci? - pyta Vincent podnosząc wzrok znad rozkładanych talerzy. Si patrzy mu w oczy, a jeden z jego towarzyszy wyciąga swe gibkie ciało ku fioletowowłosemu.
Przywódca wytrzymuje siłę spojrzenia chemika tylko przez chwilę, po czym lekko zakłopotany odwraca wzrok.
- Pracowicie. - odpowiada rzeczowo Si.
Vincenta postanawia traktować neutralnie, nie wiadomo czy ten nie będzie jedynym, który nie odtrąci mężczyzny. Lider jest osobą, która zdaje się być pozytywnie nastawiona do wszystkich, chemikowi ukazał wyrozumiałość i nie wnikał w jego sprawy, choć widać było, że rozpiera go energia. Si jest nauczony nie lekceważyć przeciwnika, więc mimo przyjaznej natury Vina, bacznie rejestruje każde poruszenie wydatnych bicepsów fioletowowłosego.
- Za kilka chwil śnia... 
- Wiem. - ucina, nie chcąc marnować energii na tak jałową dyskusję. Porusza nosem, wyłapując słodki zapach dochodzący z kuchni. - Będą naleśniki?
Vincent ochoczo kiwa głową. Si odwraca się i rusza po talerz. Lubi naleśniki. Zwłaszcza z miodem i owocami, ale nigdy nie miał okazji ich zjeść.
Skąd wie, że je lubi? Oglądał telewizję i był w restauracji, gdzie parze siedzącej stolik obok podano właśnie takie danie. Zapamiętał ten zapach i rozłożył go na czynniki pierwsze, szacując dokładne proporcje składników.
Zupełnie jakby dokonywał reakcji analizy.
Gdzieś na schodach rozlega się ciche skrzypnięcie desek. Do jadalni schodzi więcej osób, a Si zaczyna mimowolnie zastanawiać się czy sygnet dotarł w ręce czarnowłosej, której imienia nie poznał.
W gruncie rzeczy nie chodziło o zaimponowanie, bo tym Si szczerze gardził i miał to za całkiem niepotrzebne, bo ludzie, i tak stanowili dla niego tylko zbędny efekt uboczny ewolucji. Przynosząc pierścień starca chciał tylko udowodnić, że nie cofnie się przed niczym, a raz wypowiedzianego słowa nigdy nie cofnie. 
Po chwili Krasnal pojawia się w drzwiach i rzuca mu spojrzenie, które można podciągnąć pod lekko zdziwienione. Si natychmiast dostrzega, że w palcach prawej dłoni trzyma srebrną błyskotkę.
Dziś chemik nie ma ochoty na uśmiechy, którymi błyskał wczoraj. Jest spokojny, w przeciwieństwie do minionego dnia dziś nie czuje chęci do toczenia batalii z własnym umysłem.
- Już się pobawiłeś? - pyta kobieta stając tuż obok. Podnosi rękę i wciska pierścień w jego pierś. - Gratulacje, to morderstwo zbliżyło cię do poziomu tego pruchna.
Mówi cicho, ale głos ma cierpki i chłodny.
Si wzrusza ramionami. 
Nie podoba mu się porównanie do tego dziadygi. To oczywiste, że w niczym go nie przypomina, ale większość ludzi w ten sposób usiłuje wywołać u niego zmieszanie lub wstyd za swe czyny.
Si puszcza tą uwagę mimo uszu, kobieta niczym nie różni się od reszty. Nie ma sensu przejmować się jej zdaniem.
Jej ręką nadal przyciska sygnet do piersi mężczyzny. Patrzy mu w oczy.
Czarnowłosy odsuwa się, dogłębnie obrzydzony faktem, że dotyka go osoba tego pokroju. Marszczy nos widząc jak pierścień wiruje w powietrzu i upada na podłogę.
- W przeciwieństwie do niego, zawsze dotrzymuję słowa. - odpowiada, a ozdoba wiruje na kafelkach. Kilka par oczu zwraca się w ich stronę.
Patrząc stanowczo w oczy kobiety, podnosi stopę i obcasem miażdży srebrny sygnet.

        Karo? Już lepiej :v