środa, 3 maja 2017

Si - CD. Historii Karo

Si jest już od dawna na nogach. Nie lubi tracić cennych godzin, w trakcie których mrok jeszcze utrzymuje się na niebie.
Gdy słońce wstało i powoli wsunęło się na kobaltowy nieboskłon, on siedział na zewnętrznym parapecie przy otwartym oknie. Tkwił tam w kucki przez półtorej godziny, uważnie obserwując jak złota tarcza gwiazdy rozpromienia budzące się miasto.
Jaskrawe promienie odbijały się od szyb rosłych wieżowców, oświetlając chodniki setkami ledwie zauważalnych barw.
Na świecie jest bardzo niewielu ludzi, którzy potrafią je dostrzec, a tych umiejących przypisać im nazwy, raptem kilku na miliardy jakie liczy sobie ziemska populacja.
Deryl był jednym z nich. Całymi latami należał do tego skąpego grona i sycił swe oczy trzydziestoma odcieniami bieli, począwszy od tej brudnej, zmąconej szarością, aż do przejrzystej i ostrej, którą uświadczyć można na odosobnionych biegunach, połyskujących w polarnym słońcu.
Widział turkusy i burgunda, które razem tworzyły osobliwą barwę nienazwaną przez człowieka. W jego oczach odbijały się oranże i żółcie, tak odmienne od widywanych na codzień kolorów cytrusów.
Później jednak ktoś zabił w nim tę niesamowitą zdolność, a wraz z nastaniem ery Si, on sam zupełnie zapomniał o barwach niesionych przez wschodzące słońce. Po dwóch latach od śmierci ponownie spróbował je dostrzec, zajmując to miejsce na hotelowym balkonie, ale jego nadzieja zgasła równie szybko co odpalona na wietrze zapałka.
Teraz stoi w progu pokoju i słucha jak w łazience cieknie woda z niedokręconej umywalki. Dźwięk byłby z tej odległości niesłyszalny dla zwyczajnego człowieka, ale nie dla niego.
Arashi porusza się pod kołdrą, a jej białe włosy znikają z poduszki. Si szybko wymyka się z pokoju, nie mając ochoty na bliskie spotkanie z jakąkolwiek ludzką istotą. Nie domyka drzwi, czekając na cztery czarne sylwetki, które wraz z nim wychodzą na korytarz.
Gdy ostatni z węży wpełza po jego nogawce i prześlizguje się na zaszczytne miejsce, jakim jest kark mężczyzny zamyka przejście ze znajomym łoskotem.
Otaczają go słodko brzmiące syki i melodyjny grzechot łusek. Przesuwając wzrokiem po ścianach piętra, schodzi po szkarłatnej wykładzinie na parter i stukocząc obcasem swych butów staje w jadalni. 
Po sali kręci się kilka osób: niska, brązowowłosa dziewczyna, odziany w czerń mężczyzna i przywódca we własnej osobie.
- Jak leci? - pyta Vincent podnosząc wzrok znad rozkładanych talerzy. Si patrzy mu w oczy, a jeden z jego towarzyszy wyciąga swe gibkie ciało ku fioletowowłosemu.
Przywódca wytrzymuje siłę spojrzenia chemika tylko przez chwilę, po czym lekko zakłopotany odwraca wzrok.
- Pracowicie. - odpowiada rzeczowo Si.
Vincenta postanawia traktować neutralnie, nie wiadomo czy ten nie będzie jedynym, który nie odtrąci mężczyzny. Lider jest osobą, która zdaje się być pozytywnie nastawiona do wszystkich, chemikowi ukazał wyrozumiałość i nie wnikał w jego sprawy, choć widać było, że rozpiera go energia. Si jest nauczony nie lekceważyć przeciwnika, więc mimo przyjaznej natury Vina, bacznie rejestruje każde poruszenie wydatnych bicepsów fioletowowłosego.
- Za kilka chwil śnia... 
- Wiem. - ucina, nie chcąc marnować energii na tak jałową dyskusję. Porusza nosem, wyłapując słodki zapach dochodzący z kuchni. - Będą naleśniki?
Vincent ochoczo kiwa głową. Si odwraca się i rusza po talerz. Lubi naleśniki. Zwłaszcza z miodem i owocami, ale nigdy nie miał okazji ich zjeść.
Skąd wie, że je lubi? Oglądał telewizję i był w restauracji, gdzie parze siedzącej stolik obok podano właśnie takie danie. Zapamiętał ten zapach i rozłożył go na czynniki pierwsze, szacując dokładne proporcje składników.
Zupełnie jakby dokonywał reakcji analizy.
Gdzieś na schodach rozlega się ciche skrzypnięcie desek. Do jadalni schodzi więcej osób, a Si zaczyna mimowolnie zastanawiać się czy sygnet dotarł w ręce czarnowłosej, której imienia nie poznał.
W gruncie rzeczy nie chodziło o zaimponowanie, bo tym Si szczerze gardził i miał to za całkiem niepotrzebne, bo ludzie, i tak stanowili dla niego tylko zbędny efekt uboczny ewolucji. Przynosząc pierścień starca chciał tylko udowodnić, że nie cofnie się przed niczym, a raz wypowiedzianego słowa nigdy nie cofnie. 
Po chwili Krasnal pojawia się w drzwiach i rzuca mu spojrzenie, które można podciągnąć pod lekko zdziwienione. Si natychmiast dostrzega, że w palcach prawej dłoni trzyma srebrną błyskotkę.
Dziś chemik nie ma ochoty na uśmiechy, którymi błyskał wczoraj. Jest spokojny, w przeciwieństwie do minionego dnia dziś nie czuje chęci do toczenia batalii z własnym umysłem.
- Już się pobawiłeś? - pyta kobieta stając tuż obok. Podnosi rękę i wciska pierścień w jego pierś. - Gratulacje, to morderstwo zbliżyło cię do poziomu tego pruchna.
Mówi cicho, ale głos ma cierpki i chłodny.
Si wzrusza ramionami. 
Nie podoba mu się porównanie do tego dziadygi. To oczywiste, że w niczym go nie przypomina, ale większość ludzi w ten sposób usiłuje wywołać u niego zmieszanie lub wstyd za swe czyny.
Si puszcza tą uwagę mimo uszu, kobieta niczym nie różni się od reszty. Nie ma sensu przejmować się jej zdaniem.
Jej ręką nadal przyciska sygnet do piersi mężczyzny. Patrzy mu w oczy.
Czarnowłosy odsuwa się, dogłębnie obrzydzony faktem, że dotyka go osoba tego pokroju. Marszczy nos widząc jak pierścień wiruje w powietrzu i upada na podłogę.
- W przeciwieństwie do niego, zawsze dotrzymuję słowa. - odpowiada, a ozdoba wiruje na kafelkach. Kilka par oczu zwraca się w ich stronę.
Patrząc stanowczo w oczy kobiety, podnosi stopę i obcasem miażdży srebrny sygnet.

        Karo? Już lepiej :v

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz