wtorek, 2 maja 2017

Natasza


Błysk, uderzenie i ciemność. Potworny ból w czaszce. Nadal ciemność. Powoli otwieram oczy, kształty są zamazane. Wyciągam rękę przed siebie, przyglądam się swojej dłoni. Czyżbym zemdlała...? Próbuję się podnieść. Moje ciało przeszywa dreszcz. Tak, musiałam zemdleć. I w dodatku porządnie w coś uderzyć. Podpieram się i próbuję podnieść. Tym razem zawroty. Zaraz zwymiotuję. Daję sobie chwilę. Sekunda, dwie, dziesięć. Karuzela powoli się zatrzymuje. Znów otwieram oczy. Tym razem wszystko widzę wyraźnie. Jestem na peronie. Dokładniej na chodniku przy ławeczce, gdzie leży jakiś bezdomny. Wstaję. Próbuję sobie przypomnieć co ja tutaj robię. Nie mogę.
Rozglądam się. Na torach stoi pociąg. Zebrała się tam spora grupa ludzi. Idę w ich stronę.
- Biedna dziewczyna - szeptała jakaś kobieta.
- Rzuciła się pod pociąg.
- Samobójstwo!
- Niech Bóg ma ją w swojej opiece.
- Maszynista jest załamany!
- Widziałem to, musiała być naćpana!
- Kiedy będzie ta karetka?!
- Nie drzyj się kobieto, z jej ciała nic nie zostało.
Przechodząc mnie dreszcze. Zastanawiałam się kim była dziewczyna, która rzuciła się pod pociąg. Samobójstwa zawsze były dla mnie zagadką. Dlaczego? Co sprawia, że są tak zdesperowani, by ze sobą kończyć? Przepycham się między ludźmi do pierwszego rzędu. Maszynista siedział na chodniku, z twarzą zakrytą dłonią. Był młody. Zbyt młody jak na taką tragedię. Zrobiło mi się go żal. Będzie musiał żyć z tym do końca swoich dni. W pierwszym odruchu chciałam do niego podejść, szybko z tego zrezygnowałam. Spojrzałam na zegarek, który miałam na nadgarstku. Za dwadzieścia siedemnasta. Za dwadzieścia siedemnasta… Chyba miałam zrobić coś o tej godzinie.
***
Wbiegłam do jednego z budynków w centrum Oslo, w którym to moja matka wynajmowała mieszkanie. Winda. Do windy, jeszcze nie jestem spóźniona. Mam trzy minuty.
„Przepraszamy. Prace techniczne”
Coś mnie zaraz trafi. I że niby ja mam wdrapać się na osiemnaste piętro w trzy minuty? Nogami? Tak tylko nogami? Spojrzałam na schody. Sam ich widok sprawiał, że dostawałam zadyszki. Wzięłam wdech. To będzie najdłuższe sto osiemdziesiąt sekund w moim życiu .
Dziwi mnie, że po drodze nie zgubiłam płuc. Najwyraźniej tygodniowa dieta złożona z fast foodów z KFC, nie była zbyt dobrym pomysłem. Otworzyłam drzwi do mieszkania mamy i weszłam. W progu wykonałam dziki taniec na jednej nodze, starając się zdjąć buta. Najpierw jednego, potem drugiego. Rzuciłam je w kąt i skierowałam się od razu do kuchni.
- Maaamooo, już jestem! Przepraszam, że dopiero teraz. Nie uwierzysz jaką miałam historię. Obudziłam się na stacji kolejowej, nic nie pamiętam, kawałek dalej wypadek… Zrobię herbatę i wszystko ci opowiem. Zwariowany dzień.
Zero reakcji. Zmarszczyłam czoło. Spodziewałam się standardowego "Musisz zachowywać się tak głośno?". Zajrzałam do salonu. Mama siedziała na kanapie, twarz miała ukrytą w dłoniach.
- Mamo, coś się stało?
Znowu nic. Weszłam tam. Dopiero teraz dostrzegłam ojca stojącego przy ogromnym oknie. Patrzył w dół, na miasto. Moje zdziwienie było coraz większe. Co on tutaj robił? Wspólne spotkania uważali za zło konieczne. Jedno rocznie, dokładniej w moje urodziny, było dla nich aż nazbyt wystarczające.
- Czyżby nie dotarło do mnie zaproszenie na rodzinny zlot?
Mama wytarła oczy, rozmazując makijaż. Była zapuchnięta.
- Nie wierzę, jak to mogło się stać... Przecież... Nie, to nie możliwe. To na pewno jakaś pomyłka. To nie mogło się stać - mówiła łamiącym się głosem, choć starała się zgrywać twardą.
- Co nie mogło się stać, mamo?
Ojciec nawet nie drgnął. Uparcie wpatrywał się w ludzi, którzy jak małe mrówki przemykali przez centrum miasta.
- Chcesz jechać tam ze mną?
- Jeżeli to kolejny z twoich głupich żartów...
- Jak mógłbym żartować, że śmierci własnego dziecka? - warknął, patrząc na nią ostro. Zamrugałam zdziwiona.
- Tato, coś się stało chłopakom? - spytałam, czując jak ogarnia mnie panika.
- Moja kochana córeczka...
Powietrze ze mnie uleciało, a panika odpłynęła. Czyli jednak Juliette. Ją bierzcie w cholere.
- Natasza...
Uniosłam brew do góry. Że co proszę?
***
Minęły trzy dni nim uznałam swoją śmierć. Trzy bardzo długie dni, podczas których starałam się im, ale przede wszystkim sobie udowodnić, że jednak żyje. Początkowo sądziłam, że to żart. Jakiś głupi żart, w który wciągnęli całą rodzinę i sąsiadów. Upór z jakim mijali mnie, nie podnosząc wzorku, był godny podziwu.
Drugiego dnia zaczęła ogarniać mnie panika. A jeżeli jestem w stanie śpiączki klinicznej? Sama myśl wydawała się przerażająca.
Trzeci dzień. Kiedy uświadomiłam sobie, że rzeczywiście nie żyję? Odpowiedź powinna być czymś w stylu: "Gdy zobaczyłam swój pogrzeb", jednak tak wcale nie było. Stało się to wcześniej, gdy będąc w samej piżamie, wyszłam do parku i zrobiłam z siebie totalnego debila. Nie pytajcie o szczegóły.
Obecnie oglądam ckliwą telenowelę, siedząc w fotelu naprzeciw BYŁEJ współlokatorki i jej chłopaka.
- Kath, wyjdziemy dziś? Mój przyjaciel organizuje imprezę i pomyślałem, że...
- ... że pokażę chłopakom jaką fajną laskę wyrwałem. Błagam, serio?
- Dea, to nie jest dobry pomysł. Wiesz, że to dopiero trzeci dzień od kiedy... od kiedy... - Płakała już siedemdziesiąt dwa razy. Będzie siedemdziesiąty trzeci?
- Tak, wiem - wzdycha. - Natasza była wspaniałą osobą i mam świadomość, jak bardzo ci jej brakuje.
- Wspaniałą osobą? Wysiliłeś się, gratulacje. Chłopaczku, mnie nie oszukasz. Oboje bardzo dobrze wiemy, że nie darzyłeś mnie sympatią. Jak to tam było? Nerd bez okularów? Stara żyrafa bez kotów?
- Nie sądzę, by Natasza była zadowolona z tego, że tyle płaczesz...
- ... i zmywasz makijaż. Wiesz, że wyglądasz okropnie?
Zawsze powtarzałam, że to dupek. Teraz mam idealny dowód! Dowód, którym nie mogę się podzielić... Życie to jednak jest okropne, nie?
Wstałam, podnosząc leżącą na ziemi kurtkę. Zarzuciłam ją na plecy i ruszyłam w stronę drzwi. - Wychodzę, muszę się przewietrzyć.
Jeszcze moment i szklanki zaczęłyby spadać. Ten chłopak działa mi na nerwy. Już wiem, kogo będę nawiedzać w pierwszej kolejności.
Schodami w dół. Jedno piętro, drugie, trzecie. Drzwi, kolejne schody i byłam wolna. Słońce było dziś piękne. Wzięłam głęboki wdech. Zamknęłam oczy. Ile bym dała, żeby z kimś porozmawiać. Wymienić chociaż kilka słówek, uśmiechnąć się. Dlaczego nie mogłam umrzeć całkowicie? Dlaczego chodzę pośród żywych? A może tak wygląda śmierć? Może to jest odpowiedź na odwieczną zagadkę?
Otworzyłam oczy. Ktoś przede mną stał. Był wysoki. Nawet bardzo. Miałam wrażenie, że bije od niego światło. Poczułam, że to zaraz się skończy.
- Jesteś Jezusem?
Nie był. Teraz to wiem. Trochę głupio wyszło. Pomylić gościa z Jezusem to już taki trochę... przypał.
Pokój numer 19, hotel The Hunter. A więc mam jakieś niedokończone sprawy, tak? Pierwszy raz od chwili śmierci coś zaczęło trzymać się kupy.

           Vincent?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz