niedziela, 7 maja 2017

Lucy - CD. Historii Patricka

       Powieki były strasznie ciężkie. Jakby ktoś coś do nich przyczepił. Przez pierwsze kilka minut nie potrafiłam ich nawet otworzyć. Kiedy je jednak podniosłam białe światło poraziło mnie po oczach. Podparłam się na rękach, widząc tylko kontury. Byłam cała zziębnięta. Mięśnie były zesztywniałe. Z trudem podniosłam się z zimnego betonu, na którym dane mi było leżeć. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, że jestem na tym samym dachu, a jasna poświata to po prostu uliczne latarnie. Dziwne. Chyba nie za bardzo rozumiem. Leżałam nieprzytomna cały dzień? To właściwie tłumaczyłoby dlaczego czuję się tak fatalnie, jakby zżerała mnie choroba. Mogłam się domyślić, że będzie mi ciężko się poruszać. Wyziębienie mi w tym nie pomoże. Jasna chole.ra. Co właściwie miałam zrobić? Podeszłam kilka kroków do przodu, chcąc się zorientować w sytuacji, kiedy kopnęłam jakiś kamień. Mimowolnie przerzuciłam wzrok na moje buty, obserwując, że stoję na jakimś rysunku. Czując tylko napięcie mięśni, schyliłam się po znajdźkę. To jest jakiś portret. Ale… Dlaczego nic nie pamiętam.
Dach, ale po co się tutaj znalazłam? Ten malunek wywołuje u mnie dziwne emocje. Chyba zapomniałam o swoim celu. Psiakrew. Co ja robię? Wszystko mi się miesza. Jestem na dachu, ale duchem czuję jakbym chodziła po betonowych korytarzach, ukrytych kilka metrów pod ziemią. Wręcz czuję obecność Jacoba i Sophie. Stoję, wpatrując się w ekran oświetlający całe pomieszczenie i usilnie próbuję coś znaleźć. Ale czego szukam? Ktoś za mną właśnie otworzył drzwi i kładąc ciężkie kroki podszedł do mnie, opierając rękę na moim ramieniu. Nie odskakuję, doskonale znam tę osobę, wiem, że mogę mu ufać. Mężczyzna schyla się, żeby coś mi powiedzieć. Uważnie się wsłuchuję, choć nie rozumiem żadnego z wypowiadanych słów. Chcę spojrzeć na jego twarz, ale ta chowa się pod falą roześmianego blondu. Kobieta w okularach wskazuje coś palcem. To mapa… Ale nie jest to Londyn. Jakieś miasto, niewątpliwie. Poznaję niektóre ulice, choć jeszcze nie rozumiem skąd. Cały czas próbuję zrozumieć co zrobiłam. Kiedy coś zaczyna mi świtać słyszę huk. Odwracam się w tamtą stronę. Jedyne co widzę to strach malujący się na twarzy kobiety o krótkich, bordowych włosach. Z jej ust wydobywa się jedynie krzyk. A raczej krakanie.
Kruki siedzące na skaju dachu właśnie rozpostarły swoje czarne skrzydła i odleciały. Teraz wszystko mi się zlewa. Przecież taka sytuacja w ogóle nie miała miejsca… Czego to była mapa? Co pokazała na niej Sophie? Wciąż nie mogę sobie przypomnieć. Ale nazwa tej ulicy coś mi mówi, jakbym ją przed chwilą... Chyba faktycznie to zrobiłam. Udało mi się dostać do umysłu drugiej osoby. Osłabiło mnie to, bardzo.
Zgięłam kartkę papieru, chowając ją do kieszeni i chwiejnym krokiem zbliżyłam się do schodów pożarowych. Ugh, piep.rzony mętlik. Najszybciej jak mogłam zeszłam na dół. Nie chciałam wracać do pokoju, potrzebny był mi spacer, wydaje mi się, że dzięki temu wspomnienia szybciej powrócą.
~*~
Szłam dość szybkim tempem, zbliżając się do samego centrum Nowego Yorku. Tutaj ludzie chyba nigdy nie spali. Samochody jeżdżą bez przerwy, spomiędzy ich stonowanych barw wyróżniały się przemykające, żółte taksówki. Odgarnęłam włosy, których kosmyki opadające na twarz zaczęły mnie denerwować. Ech, właściwie po co one są takie długie. Z jakąś ogoloną głową lepiej by mi się chodziło. Te teraz są cholernie niekomfortowe. Ale jakoś muszę mieć do nich sentyment, skoro nie jestem w stanie dać ich obciąć. Jakby trzymały mnie przy zmysłach. Głupie, choć rozumiem, że to ze względu na moją chorobę, która miała mnie zabić… Gdyby nie to, że umarłam wcześniej. Po prostu nie potrafię określić tego jak się teraz czuję i stwierdzam, że poddam się jeśli zetnę włosy. Jakże poetyckie myślenie z mej strony. Podoba mi się, niech i tak się stanie. Moja uczuciowa strona, która wróci, gdy tylko odzyskam pełną świadomość pewnie chętnie się ze mną zgodzi. Stanęłam naprzeciwko jednej ze szklanych wystaw i wpatrywałam się w moje odbicie. Przydałoby mi się opłukać soczewki, aż czuję je na oczach. Ale wolę uczucie dyskomfortu aniżeli chodzenie bez nich. Nienawidzę wyglądu swoich źrenic. Nienawidzę. Zawsze czuję się taka dziwna, wyobcowana, choć to nieprawda. Po prostu wolałabym w niczym się nie wyróżniać. Jeśli już by mi się to udało to i tak pozostaje heterochronia. Ugh.
Ależ żałowałam, że nie mam przy sobie słuchawek. Teraz telefon w kieszeni na nic mi się zda. A chętnie posłuchałabym składanki Nickelback, BTS, Exo… I jeszcze kilku, których uwielbiam. A tak muszę być skazana na inne persony. Chociaż dostarczają mi rozrywki. Na przykład ta kilkuletnia dziewczynka o uroczych, czarnych loczkach, która chyba nieświadoma bawi się za blisko ruchliwej jezdni. Jest tak drobna, że pędzący samochód nie będzie w stanie jej zauważyć, przez co nie zahamuje. Gdzie jest ten nieodpowiedzialny rodzic tego kurdupla? Wie, że dziecko zaginęło? A może zorientuje się dopiero kiedy zauważy masę gapiów zainteresowanych rozjechanymi zwłokami? Interesujące. Ile to się słyszy o śmierci w wypadku samochodowym, bądź przez potrącenie?
Ale nie mam po co się zatrzymywać. Po prostu wróciłam do mojej ekscytującej przechadzki. To dziwne, bo nic nie czuję, w obecnej sytuacji to co się stanie jest mi obojętne, a i tak specjalnie zbliżyłam się do tego dziecka, aby jednym, zdecydowanym ruchem pociągnąć małą w tył. Dziewczynka upadła na chodnik i zaczęła płakać. No proszę, nawet teraz zależy mi na życiu innych.
Życiu innych.
I nagle pamiętam. Puzzle, które układałam w głowie złączyły się w całość. Teraz się orientuję w moim celu. Chodziło mi o Dianę, a raczej o osobę, przez którą tamta młoda dziewczyna umarła. Kto by pomyślał, że taki brzdąc mnie o tym uświadomi. Ale… Faktycznie, przecież… Sprawa z ciążą. Dlaczego tak bardzo mnie to dobija? Przecież… Przecież to było tak dawno temu. Chociaż. To ja noszę to na sumieniu. Dlaczego też nikomu o tym nie powiedziałam? Czekałam tylko na rozwój wydarzeń. Mam własne przekonania, uważam, że dziecko najpierw jest tym tak zwanym „zlepem komórek”, ale nawet jeśli wtedy nim było, niczym nie zawiniło. A ja pozwoliłam je zabić. Może powinnam była mu powiedzieć dopóki miałam okazję? Był przecież ojcem. A ja od prawie trzech lat nie żyję, więc szczerość może pójść się… W odstawkę. Ciekawe czy byłby na mnie zły za to kłamstwo. A może raczej jeszcze bardziej zrozpaczony? Życie nauczyło mnie już. Im mniej wiesz, tym lepiej ci się żyje, tym bezpieczniejszy jesteś. Wiedza ma niezwykłą wartość przetargową, ale też szybko może posłać nas do piachu.
Ach, no i zaczęłam się rozckliwiać. Teraz nie na to pora. Muszę rozmówić się z tą wywłoką. Pamiętam nazwę ulicy. No tak, to to wskazywała mi „Sophie”. W moim pałacu myśli pojawił się mały zamęt. I kij z tym, że nazwę wzięłam z serialu. Aktualnie nie mam czasu, aby myśleć nad takimi duperelami. Jeszcze tylko zerknąć gdzie teraz jestem. Analizując plan miasta, miejsce, w którym się znajduję i docelowe. Około 1,5 kilometra na zachód stąd. Wliczając to, że tym razem jak człowiek postaram się iść ulicą, a ona możliwe nie wyszła z domu, szybko się z tym uwinę i zdążę ją „powitać”.
~*~


Uważaj, opuszczasz https://www.howrse.pl. Nigdy nie podawaj swojego hasła, gdyż grozi to utratą konta!

Kontynuuj Anul
      Zatrzymałam się pod znalezionym w aktach numerem. Ulica była tu bardzo podobna do tej przy hotelu. Tyle, że bardziej żywa i zaludniona. Wodziłam wzrokiem po kamienicy. Jeśli dobrze obliczyłam, mieszkanie Pixiv to będzie to okno. W sumie dobrze się składa. Otwarte, to istne zaproszenie do środka. Szkoda tylko, że nie będę marnować swojego czasu na pogawędkę przy kolacji. Zanim wspięłam się na drugie piętro i wskoczyłam do pomieszczenia, wyciągnęłam małe ostrze, przypięte i dobrze schowane przy kostce.
Wylądowałam w ciemnym pokoju, jedyne przebłyski dawało światło latarni wpadające przez okno. Po wystroju i dużym łóżku na środku wywnioskowałam, że to sypialnia. Bałagan, rozrzucona pościel. Ktoś tutaj najwidoczniej nie potrafi zadbać o porządek. W pomieszczeniu unosił się zapach męskich perfum. Był na tyle wyraźny, że w połączeniu z kilkoma istotnymi szczegółami mogłam wydedukować, że „Pan domu” niedawno wyszedł i ma pewnie wieczorną zmianę w jakiejś robocie. Uchylone drzwi na korytarz pozwalały mi dosłyszeć odgłos czajnika na gazie i włączonego radia. Ktoś tu słuchał wieczornych wiadomości, i ewidentnie zmierzał w moją stronę. Charakterystyczne pstryknięcie i lampy rozświetliły cały pokój. Dopiero teraz widzę panujący tu bajzel. Jest większy niż przypuszczałam. Ale mój wściekły wzrok skierowałam ku jednej osobie. Muszę jednak zachować zimną krew na tyle, na ile mogę. Swoją drogą trochę się zmieniła. I nie mówię tu o tym, że podchodzić będzie pod czterdziestkę. Beth wyminęła mnie. Jak miło wiedzieć, że faktycznie udaje mi się „ukryć” swoją obecność. Nie wyglądała jak tamta bogata i postawna osoba co kiedyś. Stanęła naprzeciw lustra, a mi dane było ujrzeć jej worki pod oczami i czerwony nos. Włosy splecione miała w niechlujny warkocz. Narzucone miała na siebie szare dresy i jakiś podkoszulek. No chyba tak nie wygląda była prawa ręka Zakonu? Rzuciłam okiem na komodę i stojące tam zdjęcie, które swoją drogą nie za bardzo mnie interesowało. Wyciągnęłam rękę i zepchnęłam ramkę, która spadła na podłogę. Za plecami usłyszałam ciche westchnięcie. Droga Żmija schyliła się po pamiątkę, a ja stojąc naprzeciwko niej, mogłam jej zrobić niespodziankę.
- A więc? Jak długo się nie widziałyśmy? To będą już chyba z cztery lata. - mruknęłam, zakładając ręce na piersi. Wyraźnie zobaczyłam jak się spina i wstrząsa nią dreszcz. Dobra reakcja. Powinna zapamiętać głos osoby, która kiedyś darowała jej życie. Podniosła się i patrzyła na mnie jakby lekko nieobecnym wzrokiem.
- Nie wierzę. - powiedziała przez chwilę drżącym głosem, zanim zdążyła się ogarnąć. - To niemożliwe. Lucy Stanford. Przecież umarłaś.
- Moje imię poznaliście dopiero przed porwaniem. - syknęłam – Kuroi. Choć specjalnie dla ciebie, nazywaj mnie Czarną Damą. - chwyciłam ją za materiał koszulki przyciskając do przeciwległej ściany. Kobieta była ode mnie wyższa prawie piętnaście centymetrów, ale to nie sprawiało mi problemu, żeby ją poddusić. Musiałam raczej opanować się, by jej przypadkiem nie zabić.
- Co ty tu robisz? - zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów.
- Chyba nie sądziłaś, że tak łatwo mnie zabić. - prychnęłam – Co robisz w Nowy Yorku? Dlaczego znalazłam twoją chustę? Znowu coś planujecie?!
- Nie… Ja po prostu…
- Nie obchodzisz mnie ty, ale wasz pieprzony Zakon! Nie dość już krzywd wyrządziliście temu światu? Tym razem co, zaczynacie w innym kraju?
- Mówię ci, że nie. I jak mnie znalazłaś? Po jednym skrawku szmatki?
- Chyba nie jesteśmy razem na „ty”. Lepiej odpowiadaj na moje pytania. Lyddit, przecież wszystko dla ogólnego dobra. - szepnęłam jej na ucho i puściłam podkoszulek, łapiąc ją za gardło.
- Mówię ci, że nie mam z tym nic wspólnego. - powiedziała z trudem, chwytając za materiał mojej kurtki, chcąc tym samym, abym zluzowała uścisk na jej tchawicę. Nie potrafiła nawet tego. Co się stało z kobietą, która z łatwością potrafiła sparować atak, albo rzucić mną o ścianę?
- Wy Żmije zawsze jesteście takie same. Kłamiecie cały czas. Do teraz nie wierzę jak mogłam być tak głupia, żeby darować ci życie. Nawet nie wiesz jaką satysfakcję sprawiłby mi widok twojego zimnego truchła z poderżniętym gardłem, jak u zwykłego bydła. - w pamięci widziałam ją, klęcząca na podłodze, wśród innych martwych ciał. - Dokonałam złego wyboru. Gdybyś umarła, moja przyjaciółka nadal by żyła.
- Ile mam ci powtarzać, że to nie moja wina! - zaczęła wierzgać nogami, usilnie próbując mnie kopnąć.
- Ja teraz mówię! Zamknij się jeśli nie masz nic ważnego do powiedzenia! - ryknęłam na nią. - Zabiliście ją. W środku nocy wytargaliście z jej mieszkania, uprowadziliście. Nawet nie chciałabym wiedzieć co z nią zrobiliście. Ale na zawsze zapamiętam jak kazaliście jej klęczeć i patrzeć przed siebie. Nagrywaliście to, zmusiliście abyśmy patrzyli na to jak jeden z waszych przydupasów przysuwa jej broń do skroni i strzela! Ona nic nikomu nie zrobiła! Potraktowaliście ją jak zwykły śmieć, który można wyrzucić! Wiedzieliście, że była w ciąży?! A może was to nie obchodziło! W końcu poświęcić życie kilku osób, co to dla was?!
- Mówię, ci, że ja nic nie zrobiłam. - wysyczała przez zaciśnięte zęby. Przez ułamek sekundy w jej oczach zobaczyłam strach i zagubienie, gdy usłyszała o tym, że Diana… Chociaż to mnie nie obchodzi
- Nienawidzę kłamstwa. - mruknęłam, uspakajając ton swojego głosu. - Zabiliście zbyt wielu moich ludzi i przyjaciół.
- Przeniosłam się do Nowego Yorku. Powtarzam, że nie mam z tym nic wspólnego! - wydusiła z siebie jak tylko mogła.
- A ja powtórzę: zbyt wielu! - bez krzty zawahania zafundowałam jej solidnego kopniaka prosto w brzuch. Znów wstąpił we mnie krzyk, którego nie mogłam opanować. Wraz z moimi donośnymi słowami w pokoju przez moment zapanował chaos. Wielkie łoże w okamgnieniu znalazło się na przeciwległej ścianie, niszcząc szafę z ubraniami. Szafki nocne również rozbiły się na ścianach, a z jednej z nich wyleciały białe opakowania po lekarstwach. Właściwie nie przejęłam się tym jak to się stało. Gdzieś z tyłu głowy siedziało mi, że to moja sprawka, ale nie za bardzo przejawiałam chęci jakbym miała się tym przejąć. Schyliłam się, chwytając za jedną z buteleczek. O dziwo doskonale znałam tę trudną do wymówienia nazwę. Czyli dlatego była taka słaba. Choroba wyżerała ją od środka. Przykucnęłam przy kobiecie, chcąc dostać od niej informacje. I usłyszałam coś, co mogło bardzo mi w tym pomóc. Cichy płacz z pokoju obok. Uśmiechnęłam się chytrze, olewając słowa, które kierowała do mnie Pixiv. Wyminęłam zgrabnie drzwi, które zdążyły wypaść z zawiasów i zdecydowanym krokiem przekroczyłam kawałki rozbitego, porcelanowego dzbana, walającego się gdzieś w resztach stolika na tym zatęchłym korytarzu. W sumie to to mieszkanie można by było w dość ciekawy sposób urządzić, stworzyć rodzinną atmosferę ogniska domowego. Tymczasem ściany są tu okropnie popękane, wyniszczone. Choć może to być równie dobrze sprawka tego dziwnego „wybuchu” w sypialni. Ale to teraz nieważne. Na dywanie, pomiędzy różnymi zabawkami leży sobie mały brzdąc. Na oko dałabym mu - bądź jej, kto tam wie, patrzę po niebieskich śpioszkach – z rok. Niemiłosiernie płakał. Ugh, jakie to wnerwiające.
- Co tam u ciebie maluszku? Ciocia przyszła cię odwiedzić. - powiedziałam najsłodszym głosem jaki mogłam z siebie wydusić i podniosłam szkraba na ręce, starając się go uspokoić. Jego jazgot był doprawdy niemożliwy. -Zniszczyliście jej życie. Ona też mogła zostać matką, wieść spokojny żywot. A wy jej to wszystko brutalnie odebraliście. - rzuciłam oschle w stronę starszej kobiety i uśmiechnęłam się do dziecka trzymanego w rękach. Ciekawe, jakieś dziwne uczucie. Czyżby słowa, które mówiłam o rodzinie dotyczyły również mnie samej? Miałam 22 lata, śmierć siedziała mi na karku, ale nigdy nie pomyślałabym, że umrę. Zawsze uchodziłam cało, w mniejszym bądź większym stopniu. I chyba dlatego, nigdy nie myślałam o tym, aby stworzyć z kimś rodzinę, mieć dziecko… O stu procentowym bezpiecznym życiu mogłabym zapomnieć, ale czy możliwość zostania matką nie jest cudowna? A uświadamiam to sobie, trzymając w ramionach jednego z takich brzdąców. Heh, faktycznie. Ja też straciłam możliwość posiadania radosnej rodzinki. Ale nie powinnam teraz myśleć o sobie. To głównie przez śmierć Diany tak naprawdę tu jestem. - A więc masz mi coś do powiedzenie Annabeth? - uniosłam brew.
- Jak już ci powiedziałam, nie. I odłóż mojego synka. - stała się bardziej harda. Czyli to prawda, że matka poświęci wszystko.
Uważaj, opuszczasz .      - Zanim zaczęliście mnie torturować ja też chciałam mieć takiego syna, wiesz? - oczywiste było, że skłamałam. Nigdy się nad tym nie rozckliwiałam. Chwyciłam malucha jedną ręką, aby druga była wolna i gotowa w razie gdyby Beth próbowała się na mnie rzucić. - Gadaj natychmiast. - cisza. - Dobrze. W takim razie porozmawiamy inaczej. Młody, jesteś świadkiem, że chciałam to załatwić pokojowo. - mruknęłam i z całej sił uderzyłam pięścią w ścianę. Skąd w głowie wziął mi się ten irracjonalny plan? Nie mam pojęcia, ale czułam, że w tej chwili z łatwością mogę zniszczyć cały ten budynek. O dziwo nie przeszył mnie ból. Jedyne co, to kilka małych ranek na dłoni, w którą wbiły mi się drobne kawałki pękniętej szyby. Właśnie zrobiłam wielką dziurę w ścianie i nic nie poczułam, czyżbym oszalała tak bardzo, że nie zdaję sobie sprawy z tego, kiedy ma ręka dotknęła twardej powierzchni? Wyjrzałam na zewnątrz, widząc tylko jakiegoś pijaka, który nie wiedząc co się dzieje uciekał stąd koślawym krokiem. No proszę, boczna uliczka na dole i nikogo, kto mógłby zareagować. Bez zawahania wyciągnęłam malucha, trzymając go nad „przepaścią”. -Wszystko na temat waszego stowarzyszenia. Natychmiast. Radzę ci się śpieszyć. Twój dzieciak jest ciężki, a mi ręka opada.
- Odeszłam z Zakonu! Zostaw go już w spokoju!
- Przestań pieprzyć farmazony. W tej branży nie przechodzisz na emeryturę, tylko jesteś eliminowana. Więc? Synalek zaczyna mi się wiercić.
- Zaraz po tym jak zaatakowaliście dwór ona się o wszystkim dowiedziała. Ja… Ona nie chciała nikomu wybaczyć. Byłam w Anglii do czasu twojego porwania. Wtedy miałam szansę i opuściłam Londyn. Wyjechałam do Nowego Yorku. Tutaj zaczęłam spokojne życie. Bałam się, że będą chcieli mnie w to wciągnąć, ale po czasie dowiedziałam się, że Ją zabiliście. Nawet nie wiesz jak bardzo się wtedy ucieszyłam, mogłam zacząć normalne życie. I widzisz jak się to potoczyło. A ta chusta. Raz na zawsze chciałam z tym zerwać. Proszę zostaw go w spokoju.
- Niech będzie, wierzę ci. - przyciągnęła beksę do siebie i weszłam w głąb pomieszczenia. Szatynka w dalszym ciągu patrzyła na mnie nieufnie, ale i z nutką niedowierzania. - Po co miałabyś kłamać, skoro twój syn może zginąć? Ale chyba nie uważasz mnie za takiego potwora? Nie zabijam niewinnych, tym bardziej dzieci. Nie tak jak niektórzy. - warknęłam w jej stronę, odkładając malucha do kojca stojącego przy aneksie kuchennym. - Dzisiaj żyjesz, ale przeszłość i tak cię dopadnie. Kto wie… Może to będę ja? Albo pierwsza wykończy cię choroba. Tak czy owak. Obie miejmy nadzieję… Do niezobaczenia. - machnęłam jedną ręką od niechcenia i wyskoczyłam przez zrobioną przeze mnie dziurę.
     Dopiero po przejściu kilku chwiejnych kroków i zniknięciu w mroku nocy zrozumiałam, że cała drżę, a żołądek wywraca mi się na drugą stronę. Zaczęłam biec, byleby tylko wrócić do hotelu. Ale przecież we własnym pokoju też się nie ukryję, nie jestem tam sama. Pozostaje mi tylko dach. Lgnę tam niczym z przyzwyczajenia. Nie mogłam zapanować nad moimi emocjami. Psiakrew, teraz będzie najgorzej. Muszę wziąć oddech, poradzę sobie. Zawsze wychodziłam okey… Dlaczego okłamuję samą siebie? Nigdy nic mi się nie udawało! A teraz pędzę przez miasto, jakby moje ciało nie miało ograniczeń. Skręcam już przez znane mi uliczki, za chwilę, kilka sekund zobaczę znany mi budynek. A może ja tak szybko nie biegnę, tylko mój umysł już nie potrafi się na niczym skupić? Słyszę kilka miauknięć zwierzaka siedzącego na śmietniku i ostatkami sił przyśpieszam, aby wskoczyć na schody i wspiąć się na dach. Kilka gołębi odlatuje przestraszonych, gdy tylko skaczę w ich kierunku. W mojej głowie aż roi się od złych wspomnień. Nie, nie, nie. Nie mogę się poddać! Nie teraz! Jasna chole.ra! Musze się opanować. To minie… wszystko minie… Ale jak skoro to moja wina!
Wytarłam niechciane łzy, ale moje lico cały czas było mokre, nie mogłam przestać płakać. Skuliłam się za jednym z wentylatorów, chowając twarz w dłonie. Dlaczego to tak boli. To wszystko. Gdzie popełniłam błąd tym razem? Nawet po śmierci wszystko musi być do dupy. Dlaczego nie potrafię zachowywać się jak wszyscy inni, podtrzymywać przyjaźni? Jestem aż tak wyobcowana? Każda myśl zaczyna do mnie powracać. Najpierw śmierć Josepha. Zabili go, bo byłam zbyt słaba. Porwali Michael’a, który był i jest tak chol.ernie ważną osobą w moim życiu. Czy zrobiłam cokolwiek przez te kilka tygodni żeby go odszukać? Nie, jestem nikim, naiwna uwierzyłam w jego śmierć. Widzę przed oczami jak Joseph stoi naprzeciwko mnie i krzyczy. Jego słowa są brutalne, ma rację. Ale dlaczego to robi? Po co trzyma ten nóż? Byłam w stanie tylko odskoczyć w tył, kiedy wbił go sobie w skroń. A Matthew? On konał w moich ramionach, bo podjęłam kolejną z kolei złą decyzję i zostałam w podziemiu. Gdybym nie pozwoliła mu iść samemu, może on, może… I jeszcze Diana. Ledwo zdążyłam odzyskać jej przyjaźń, a zobaczyłam jak ktoś smaruje jej krwią białą ścianę celi. Pozwoliłam na to, aby ją porwali i zabili. To była moja wina!

To boli… Dlaczego nigdy nie potrafiłam ochronić moich przyjaciół? To dlatego zawsze wolałam chodzić sama jakąś ścieżką? Teraz ilu z nich naprawdę przeżyło? Michael, Sophie, Jacob? Chyba na dobre im wyszła moja śmierć. Ale i teraz mi się nie wiedzie. Wszystkie złe emocje i słowa wypowiedziane w moją stronę. To tak bardzo mną wstrząsa, rani mnie. Podświadomie pochłaniam coraz więcej negatywnych uczuć, chcą odciągnąć od innych złe myśli, a zbierając je na siebie. Tak przecież zrobiłam z Vincentem, Nehemią i.. Patrickiem. Chciałabym powiedzieć, że ich polubiłam, ale oni raczej nie czują tego samego. Szczególnie Rick, który dał mi o tym znać. Ale dlaczego się nim przejmuję? „Pan Śnieżynka, robię co tylko mi się podoba”. Mam go głęboko w poważaniu… Chciałabym mieć. Coraz trudniej mi ukryć, że przez ten krótki czas, który spędziłam na przekomarzaniu się z chłopakiem, ten zdążył zaskarbić sobie niejako moje zaufanie. I dlatego jego odejście napiera na mnie najbardziej; boli najbardziej. Nawet jeśli bym to wypierała.
Wzięłam głębokie wdechy, co było trudne przez łzy płynące po moim policzku i spadające na materiał bluzki. Rzucałam puste spojrzenie gdzieś w bok. Już nie potrafię patrzeć inaczej.
Dopiero teraz zauważyłam, że z kieszeni musiał mi wypaść mój wysuwany nożyk, który noszę w kurtce. Chwyciłam go do ręki, obracając kilkukrotnie w dłoni. Już raz to zrobiłam. Umarłam wewnątrz. I teraz.. znów tego chcę, byleby nie musieć niszczyć komuś dnia widokiem mojej twarzy. Podciągnęłam rękawy kurtki, odsłaniając całe przedramiona. Zrzuciłam czarną frotkę z lewego nadgarstka i ukazały mi się trzy, białe linie. Wszystkie inne cięcia już dawno wtopiły się w odcień mojej bladej skóry. Wysunęłam metalowe ostrze i wykonałam najpewniejszy ruch na jaki było mnie stać. Już dawno nie czułam.. „tego”. Nie potrafię dokładnie opisać tego uczucia, ale kiedy tylko na mojej ręce pojawiła się rana, a z niej wypłynęła stróżka krwi, wtedy krzyk w mojej głowie, mętlik, cała reszta. Ustało. Oczywiste dla mnie było, że zrobię to jeszcze raz, i znowu i znowu. Ukojenie było na tyle przyjemne, że chciałam to robić w nieskończoność. Uczucie szczypania i drżące, poranione ręce. Chcę tego więcej.

                          

Czułam, że nie mogę przestać. Całe przedramiona pokryłam ranami. Było to wspaniałe, a zarazem wiedziałam, iż tak naprawdę chcę tylko się skrzywdzić. Jestem niczym, a to sprawia mi jedyną przyjemność. Ukaranie tak nędznej larwy jak ja, nic nie znaczącej.

Nienawidzę siebie.


                                 
      Patrick?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz