sobota, 29 lipca 2017

Si - CD. Historii Karo

- Najwidoczniej nie, ale wolę znieść chwile przepełniające znudzeniem i otrzymać hojne wynagrodzenie w postaci twoich podziękowań niż wyjść stąd jako przegrany. - odpowiada rzetelnie Si i zaczyna krążyć po pokoju.
Karo macha ręką na jego gadanie i siadając wygodnie bierze się za lekturę.
Przechodzi między aneksem a główną częścią pokoju i uważnie analizuje każdy kąt pomieszczenia: doskonała znajomość danego lokalu zawsze wpływa na korzyść człowieka podobnej rangi - zbrodnia drepcze mu po piętach, samo istnienie chemika i jego skłonności do autodestrukcji sprawiają, że woli mieć przewagę nad samym sobą.
Zadowolony z pierwotnych oględzin Si wchodzi w głąb pokoju i udając zainteresowanie jakąś niezbyt urokliwą rzeźbą spogląda na ściskany w dłoniach kobiety tom.
Rozpoznaje nazwisko znanego powieściopisarza, który zasłynął ze swych dreszczowców i horrorów, spośród których znaczna część doczekała się swych ekranizacji. Si przypomina sobie, że na lotnisku zakupił "Szkieletową Załogę" - opasły tom opowiadań Stephena Kinga zaczynający się od pamiętnej "Mgły". Nigdy nie udało mu się dokończyć książki, głównie ze względu na to, że czytając po zmroku często napadały go silne migreny, z którymi nijak nie mógł sobie poradzić.
Tytuł książki "Cujo" nic mu nie mówi, ale poza kupionym zbiorem opowiadań Si czytał także ukochane przez niego "Lśnienie", "Komórkę" i osobistego faworyta, książkę, którą pokochał już od pierwszych liter wstępu - "Sklepik z marzeniami".
Chemik porzuca nędzną rzeźbę i obchodzi łóżko Karo tak, aby móc spojrzeć na czytany przez nią tekst. Skoro kobieta lubi powieści grozy, to albo ma w głowie niezły chaos, albo kłamała na temat wyznawanych przez nią wartości. Si wspiera się jednym kolanem o brzeg łóżka i wyciągając szyję w górę, spogląda przez ramię czarnowłosej. Znajdujące się w tomie litery to dla niego obcy świat - nie układają się w żadne znane mu słowo. Dopiero wówczas mężczyzna zdaje sobie sprawę, że nie tylko on posiada nieamerykańską narodowość.
- Czegoś tu chciał? - odwraca się nagle Karo i rzuca mu gniewne spojrzenie szmaragdowych tęczówek. Jej angielszczyzna jest płynna, ale łamana, Si słyszy to wyraźnie. Dziwne, że nie zastanowił się nad tym wcześniej. Skąd może pochodzić brunetka? Akcent zdaje się wskazywać na mocne i twardo brzmiące narzecze. Rosja, Ukraina, Niemcy? A może coś pomiędzy?
Chemik opuszcza powieki do znanego sobie stopnia znudzenia i odrywa się od łóżka nie racząc kobiety odpowiedzią.
Co go obchodzi skąd Karo jest? Jakie to ma znaczenie? Si chce usłyszeć swoje podziękowania i zabrać się stąd jak najszybciej, ma swoje zajęcia na głowie, ale jest zbyt uparty aby odpuścić.
Podchodzi do okna i opiera dłonie na parapecie. Widok jak każdy inny, nic godnego zainteresowania. Pochyla głowę i dotyka czołem zimnej szyby, a rozpuszczone włosy przesłaniają jego twarz z obu stron. Musi wymyślić coś, żeby się nie zanudzić i coś, żeby zmusić Krasnala do szybszej reakcji na jego obecność.
- Macie może ochotę na coś do picia? - drzwi łączące pokoje otwierają się nagle i Si uświadamia sobie, że to znowu ta słodka jak cukierek blondynka. Prostuje plecy i posyła jej najmilszy ze swych uśmiechów, przez co wychylająca się na łóżku Karo gromi go spojrzeniem.
- Nat. - ucina szybko, a Natalie wzrusza ramionami i spoglądając na Si zamyka za sobą przejście.
- Urocza. - kwituje chemik i opiera się biodrami o parapet.
- Trzymaj się od niej z daleka. - odburkuje kobieta ze wzrokiem ponownie wertującym kartki.
Si ma wrażenie, że nie dokończyła swojej wypowiedzi, zupełnie jakby miała ochotę dodać jakiś niemiły rzeczownik na końcu tego ostrzeżenia. Psychol, wariat? Chemik wzdycha cicho. To całkiem przyjemne określenia.
Mijają kolejne chwile, aż w końcu wężooki ma dość panującej w pokoju ciszy. Przeważnie mu to nie przeszkadza, co więcej Si ceni sobie spokój, ale w chwili obecnej czas zaczyna mu się dłużyć w nieskończoność, a brak żadnego zajęcia sprawia, że na barki mężczyzny spada niczym głaz przejmująca nuda.
Mężczyzna odrywa się od oparcia i krocząc hardo po pokoju siada u podnóża łóżka, krzyżuje nogi i opiera brodę na pięściach. Wlepia srogie spojrzenie w analizującą jego zachowanie twarz zielonookiej.
- Czytaj na głos. - mówi głosem wypranych z wszelkich emocji. Karo prostuje się i patrzy na niego ze zdziwieniem.
- Co takiego?! Jestem prawie w połowie, nic z tego nie zrozumiesz. Nie możesz sobie dalej postać? Albo w ogóle się stąd wynieść? - mówi wrogo, a Si uśmiecha się przebiegle.
- Nic się nie bój o moje zrozumienie, być może nie jestem tak głupi jak myślisz. - Si nie rezygnuje i patrzy jej prosto w oczy, pewien swoich racji. - Skoro tak ci zależy na moim zniknięciu, to albo mi podziękuj i miejmy to za sobą, albo bądź tak miła i zechciej poczytać na głos. To przecież nic ponad twoje możliwości, prawda?
Karo mruży oczy, a chemik uśmiecha się tryumfalnie.


                                  Karo?

czwartek, 27 lipca 2017

Ariel - CD. Historii Shirley

— Zmęczony, to może nie — założyłem dłonie za głowę w geście godnym chłopca w pomarańczowym dresie — aczkolwiek wolę się stąd zabrać, nim zupełnie obleję się wstydem — odparłem, uśmiechając się lekko.
— Więc tu jest pies pochowany — na twarz towarzyszki również wstąpił uśmiech — jednak obawiasz się mrocznych niebezpieczeństw nocy? — w jej głosie brzmiała swego rodzaju złośliwość, wesoły ton sprawiał jednak, że ciężko było ją odebrać jako obrazę.
— Mówiłem Ci przecież, że nie! — czułem, że moją swoistą przegraną nowa znajoma będzie mi wypominać, kiedy tylko nadejdzie okazja, a znając mnie, okazji będzie co niemiara. Gdyby za bycie chodzącym przypałem przyznawali by jakieś ordery, mógłbym sobie nimi obwiesić cały pokój, a to i tak byłoby zbyt mało.
— Wyluzuj — zaśmiała się — skoro w ogóle nie boisz się mroku nadchodzącej nocy, może pójdziemy jakąś mroczniejszą alejką? — zapytała, uśmiechając się lekko. W świetle zapalonych już lamp ulicznych, otoczonych już licznymi owadami dociekającymi źródła światła, dosknale było ją widać. Byłem ciekaw, czy przechodnie też widzę tę samą, wiecznie uśmiechniętą dziewczynę. W Japonii, Angli, czy gdzie ona właściwie mieszkała, Shirley musiała mieć niemałe powodzenie. Radosny, lekko złośliwy rudzieliec o błyszczących, bursztynowych oczach. A może to po prostu przez blask lamp jej gałki oczne zdawały się błyszczeć? Ni to była wysoka, ni niska, przewyższałem ją zaledwie o kilka centymetrów.
— A znasz jakąś? — parsknąłem. Kolejny motor przejechał blisko nas, aby następnie zniknąć za rogiem, zupełnie tam, gdzie poprzedni. Mają jakiś rajd, coś w tym stylu?
— Nie.. Ale Ty zapewne znasz — odparła z niemałym uśmiechem
— A co ja jestem? — bąknąłem — Google maps? Przed chwilą chciałaś po prostu wrócić do domu.
Shir uśmiechnęła się delikatnie.
— Kobieta zmienną jest — wzruszyła ramionami — to jak, masz coś ciekawego?
— Ja jestem ciekawy — powiedziałem po chwili, z rezygnacją. Nic nie przychodziło mi do głowy.
Dziewczyna posłała mi beztroski uśmiech. Zastanawiałem się, czy ma może jakąś listę, tych uśmiechów? Uśmiech nr.14, proszę!
— No dobrze, nie to nie — powiedziała, obierając kierunek — wracajmy już — ruszyła w lewą stronę.
— Shir — zacząłem powoli.
— Coś nie tak? — zapytała, nie odwracając się.
— Do domu w lewo — podpowiedziałem. Zaśmiałem się beztrosko, gdy dziewczyna stanęła nagle w miejscu, by następnie się obrócić.

~*~

Szczęśliwie, lub też nie, udało nam się uporać z powrotem do hotelu. Shirley opowiedziała mi w drodze powrotnej kilka anegdotek, związanych z jej bratem, obraz kółkiem teatralnym. Trzeba jej przyznać, że miała tam niezły ubaw. Ja także dopowiedziałem to i owo na swój temat, między innymi coś odnośnie jedzenia trawy. Lacrimae nie dawała mi spokoju przez kilka minut, gdy o tym usłyszała.
“ To jak? Zamiast chipsów będziesz zagryzał kępy trawy podczas naszych nagrywek?”
Ja w odpowiedzi tylko westchnąłem z uśmiechem. Co jak co, z tą dziewczyną ciężko byłoby z zginąć w świecie kamer i reflektorów. Szkoda, że tak szybko umarła. Mogłaby być niczego sobie aktorką.
— Więc — odparła, będąc już pod drzwiami swojego pokoju — kiedy się widzimy, odnośnie kabaretów, reżyserku?
— Jak najszybciej — powiedziałem z uśmiechem. Może złapię ją jutro przy śniadaniu? — Śpij dobrze, Shirley.


                                            Shir? ^^

Silleny - CD. Historii Andrew'a

   Pierwsze co zrobiłam po powrocie do pokoju, to wzięcie prysznica. Długiego i nieco chłodnego. Chciałam, aby letnia woda wpłynęła na mnie w taki sposób, abym mogła się zastanowić co do moich braci. Chciałam ich dorwać i zabić, ale wpierw musiałam ich przecież znaleźć. Kim się pierwszym zajęłam? Urzędnikiem, który wyjeżdżał z miasta do miasta, z kraju do kraju i spędzał swe urlopy na wyspach - Nikodem'em Lovbort'em. Chłopaczkiem wysokim jak brzoza - pod tym względem przypominał mi Andrew'a - o niebieskich oczach i blond czuprynie. Z wystającymi uszami i kartoflanym nosem, wiecznie ubranym w kolor brązowy - dlaczego, nie wiem. Ostatnią poszlaką dotyczącej jego osoby był dawny przyjaciel, który twierdził, że wyjechał do Nowego Yorku, ale powiedział mi to dwa miesiące temu, jeśli nie dawniej i tutaj nie znalazłam nic. Przez to mój ślad się całkowicie urwał i... co mam robić? Przecież nie będę wypytywać każdego po kolei czy nie widział owego faceta, a tym bardziej nie wywieszę jego podobizny jako szukany... chociaż... gdybym wystawiła niby zapłatę... nie. To głupie i ryzykowne, ci, którzy nie powinni, mogliby się tym zainteresować, a ja nie potrzebuje dodatkowych kłopotów. Dzisiejszego dnia dużo mnie spotkało.
A jednym z tych rzeczy był dwumetrowy ogr, który lubił pyskować, mieć rację i wywyższać się - jak ja. Lubiłam pyskować, miałam to w sumie w genach, to ja zawsze miałam rację i... czy się wywyższałam? Może. Raczej po prostu lubiłam się z kogoś pośmiać, tak samo jak on. Normalnie jakbym natrafiła na swojego brata, ale gdyby tak było w rzeczywistości, zabiłabym go. Ale jak na razie okazał się być całkiem przydatnym trollem.
~*~

     Po wyjściu z łazienki i dokładnym przemyśleniu poszłam do łóżka. Wtedy zauważyłam swoją współlokatorkę - różowowłosą pipiduwę, która była mniejsza ode mnie o parę centymetrów. Przez parę sekund mierzyłam ją wzrokiem. Miałam ochotę zabrać ją ze sobą do Andrew'a i mu ją pokazać, aby zobaczył, ze nie jestem najniższa i aby się ode mnie odczepił w tej kwestii. On jest dwumetrowym ogrem, a ja metrowym krasnoludkiem. Cudnie.
Schowałam się pod kołdrę i zasnęłam.

 ~*~

     Wielki, umięśniony i nieco otyły mężczyzna siedział przed telewizorem na kanapie, a w dłoni trzymał piwo. Na ziemi walały się nie tylko papiery, zapewne jakieś zaległe rachunki albo groźby, ale także puszki po alkoholu, niektóre zgniecione. Leżały wszędzie, ja za to stałam w miejscu pozbawionym jakichkolwiek śmieci, były tylko czyste panele. Przed lustrem widziałam malutką kobietkę, chudą, ale ładną. Miała długie jasne włosy, które sięgały do końca pleców. rozpuszczone, ładnie wyprostowane. gdy się odwróciłam, zauważyłam łagodne rysy, pomalowane rzęsy i podkreślone kości policzkowe. Była ubrana w obcisłą czerwoną sukienkę, podkreślającą piersi i wyzywająco krótką. Czarne szpilki podwyższały ją o jakieś pięć centymetrów, jeśli nie więcej. Spojrzała na mnie przelotnym zimnym spojrzeniem mówiącym "mogłam cię oddać", albo "dlaczego nie usunęłam ciąży?". Chwyciła czarną torebkę i zniknęła za drzwiami trzaskając nimi. Wtedy usłyszałam krzyk ojca, który oglądał walki MMA. Znowu powtarzał, że mógłby być od nich lepszy, gdyby nie dzieci, a raczej gdyby nie ja.
- Twoi bracia w wieku ośmiu lat poszli do pracy, a po dwóch latach zniknęli. Jesteś już pełnoletnia, wiec czego tu siedzisz? - dokładnie pamiętam to pytanie. Wstał z fotela i rzucił pustą puszką w moją stronę. Dostałam w głowę.
- Nie mam za co wyjechać - to była moja odpowiedź. Moi bracia wyjechali kiedy się urodziłam, może trochę później. W ich wieku kiedy pracowali, ja się uczyłam i nie miałam za co uciec z domu.
Właśnie dlatego ojciec nie wytrzymał. Podszedł do mnie i złapał mnie za szyję. Podniósł do góry dusząc, a ja mimo iż próbowałam zabrać jego rękę, drapałam ją, wbijałam paznokcie, moja siła gdzieś się ulotniła i nic nie mogłam zrobić. Patrzył na mnie wściekłym wzrokiem, kiedy mi brakło powietrza.

~*~

        Podniosłam głowę, kiedy wybudziłam się z koszmaru. Okazało się, że spałam z głową w poduszce, dlatego nie miałam czym oddychać. A teraz mimo, iż miałam problemy z oddychaniem, szybko się ubrałam i biorąc potrzebne mi rzeczy wyszłam z pokoju. Znowu czułam złość, na wszystkich. Matka sobie od tak wyszła, zostawiając mnie z tym psychopata, a inni członkowie rodziny wyjechali, zostawiając mnie. Wszyscy mnie zostawili, myśleli, że ojciec się mną zajmie? Ależ to zrobił, zabijając mnie, wpierw sprawdzając jak długo pociągnę.
Odgarniając od siebie wszystkie te myśli wyszłam z budynku i podążyłam przed siebie. Słońce jeszcze nie wstało, dlatego można powiedzieć, że zakradałam się niczym przestępca, w poszukiwaniu swojej ofiary. A w rzeczywistości zatrzymałam się jakieś dwa kilometry od hotelu, pod opuszczonym mostem, który powoli się walił. Tutaj samochody nie jeździły w promieniu pół kilometra, dzięki czemu miałam tu święty spokój. Usiadłam pod ścianą i wyjęłam z małego plecaka, który wzięłam ze sobą, niebieską piłeczkę wielkości mojej pięści. Przez długi czas rzucałam nią w stronę ściany, aż ponownie nie zasnęłam.

 ~*~

     Obudziły mnie promienie słońca, któr3 było już dość wysoko, zapewne wkrótce będzie południe. Spojrzałam na swoją dłoń, w której cisnęłam niebieską piłeczkę. Zajrzałam do plecaka, zero papierosów, jedynie niewielka czarna zapalniczka. Uderzyłam głową o betonowe oparcie.
- Musze zapalić - powiedziałam sama do siebie ponownie rzucając piłką, która po chwili do mnie wróciła. Musiałam skądś wytrzasnąć pety, ale skąd? Nie miałam nawet ochoty podnosić tyłka, a głód nikotynowy był nie do wytrzymania. Przeklęłam pod nosem.
- Szukam się po mieście, a ty siedzisz pod mostem jak jakiś bezdomny - usłyszałam znajomy i ten sam denerwujący głos. Nie przestając rzucać piłką i nie odrywając od niej wzroku domyśliłam się, a raczej to wiedziałam, że był to Andrew.
- Masz papierosy? - zapytałam od razu. Chłopak stanął przede mną uniemożliwiając mi kolejny rzut.
- A co się mówi? - spojrzałam na niego, na dwumetrowego ogra, który w tej chwili zdałam się mieć aż trzy, gdyż ja siedziałam na ziemi.
- Daj. Mi. Kurwa. Proszę. Papierosa - nacisnęłam na każde słowo. Po chwili Andrew wyjął z kieszeni paczkę podając mi jednego. Kiedy go zapaliłam i zaciągnęłam się dymem, poczułam ulgę. - Po co mnie szukałeś? - zapytałam przypominając sobie o jego pierwszym słowach.
Chłopak usiadł na przeciwko mnie opierając łokcie o kolana.
- Najpierw ci przypomnę, że radziłem ci nosić dłuższe sukienki - wypuścił dym, a ja mu posłałam morderczy uśmiech. Zamiast po turecku, tym razem usiadłam złączając kolana i je przechylając na bok.
- Jesteś wkurzający - mruknęłam się zaciągając.
- Wiem to - prychnął. - Dalej szukasz tego swojego braciszka? - skinęłam głową. Co mu do tego? - Świetnie, bo jestem chętny ci pomóc - w tym momencie zaciągnęłam się papierosem, a kiedy to usłyszałam wypuściłam go z ust i zaczęłam się głośno śmiać, nie zważając na dym. Myślałam, że zaraz padnę ze śmiechu.
- Ty? Mi?! - zapytałam z rozbawieniem.
- Tak, ja. Powinnaś się czuć wyjątkowo - nie przestałam się śmiać.
- Tak się czuje. Dwumetrowy ogr proponuje pomoc metrowej pipiduwie - zaśmiałam się, a na te wszystkie słowa nawet Andrew się uśmiechnął.
- To jak? - kiedy się uspokoiłam zaciągnęłam się ponownie papierosem.
- Podaj chociaż jeden powód - wypuściłam dym. - Dla którego miałabym się zgodzić - dokończyłam.
- No to tak... - przeciągnął i udał zastanawianie się. - Podam dwa. Nowy York znam jak własną kieszeń i chyba tylko ja mam papierosy z twoich znajomych - cóż... były to dwa mocne argumenty... Chwilę milczałam, musiałam to przemyśleć. Ja nie znałam tych miast, nie miałam też papierosów, bez których nie pociągnę dłużej niż dwa dni. Potem zacznę świrować.
- Jaki jest w tym haczyk? Czego chcesz? - zapytałam, a chłopak wzruszył ramionami.
- Nie ma - zaśmiałam się.
- Zawsze jest. Mów. Wtedy być może się zgodzę, bo masz rację, tylko ty masz papierosy z moich znajomych.

                                              Andrew?

czwartek, 20 lipca 2017

Natalie - CD. Historii Marshalla

- Hmmm..- zastanowiłam się chwilę.- Jedyne co do głowy mi przychodzi to głupie tematy. Czyli między innymi dziwne jednorożce bez ucha.
Chłopak spojrzał na mnie jakbym zwariowała po czym powstrzymał śmiech. Zauważyłam to dość szybko, jednak nie zwróciłam mu na to uwagi i myślałam dalej na tematami do rozmowy. Patrząc na to, że go nie znałam to średnio szło mi układanie sobie w głowie tego jak na dany temat zareaguje. Przecież jak spytam co sądzi o tym, że pingwiny mają kolana, uzna mnie za idiotkę. Spojrzałam po chwili na chłopaka zaciekawiona.
- Nie wyglądasz mi na typowego chłopaka.- zauważyłam.
- To znaczy?- spytał.
- No nie patrzysz na mnie z góry, bo jestem niska.- wyjaśniłam.- Z resztą z wyglądu takiego typowego chłopaka nie przypominasz. Może to zabrzmieć jak podryw, którym oczywiście to zdanie nie będzie, ale z wyglądu jesteś jakiś taki wyjątkowy. Nie wiem jak to dokładnie wytłumaczyć.
      Zaśmiałam się cicho a chłopak pokręcił głową. Mógł mnie uznać za osobę głupią czy coś w tym stylu, jednak się tym nie przejęłam. Naprawdę wydawał mi się być wyjątkowy. Jednym z powodów był fakt, że się odezwał i nie zlał mnie kompletnie. Po chwili znów spojrzałam w sufit. Zamyśliłam się na kolejny moment przez co między nami zapadła kolejna niezbyt fajna cisza. I zdążyłam zauważyć, że jego głos naprawdę był miły dla ucha. Co zdarzało mi się rzadko zauważyć. Po chwili znów spojrzałam na chłopaka z delikatnym uśmiechem. Jak zauważyłam był dość zmieszany, ale bałam się za bardzo mieszać w jego uczuciach. Chciałam sama jakoś sprawić by się “rozluźnił” i był w stanie pogadać ze mną na luźne tematy. Tylko nie miałam pomysłu jak to zrobić.
- Może pójdziemy do jakiejś kawiarni?- spytałam po chwili.
Chłopak zrobił się niepewny i zamyślił się na moment. Nie nalegałam i czekałam w milczeniu na jego decyzję. Zauważyłam, że strzela palcami u ręki i fakt, że nagle stał się trochę nerwowy. Troche wpłynęłam na jego uczucia by dodać mu trochę spokoju. Nie musiałam zbyt długo czekać by zauważyć, że choć trochę się uspokoił i jednocześnie zdziwił jakim cudem to się stało.
- Jasne.- odpowiedział po namyśle.
Uśmiechnęłam się na odpowiedź chłopaka.
- Znam miejsce gdzie jest bardzo dobra kawa i czekolada.- dodałam po chwili.
        Zgodził się pójść. Zaprowadziłam go do znanej mi już bardzo dobrze kawiarni i na spokojnie zajęliśmy jeden ze stolików. Chwilę czekaliśmy zanim ktoś przyszedł by przyjąć nasze zamówienie. On zamówił kawę, czego się nie spodziewałam. Ja natomiast zamówiłam sobie gorącą czekoladę z bitą śmietanę. Pewnie od razu można było zauważyć, że uwielbiałam słodkie napoje. Nie ukrywałam nic jak na razie. W pewnym momencie z nudy zaczęłam sprawdzać uczucia wszystkich wokół. Co jakiś czas wychwytywałam stres co kojarzyło mi się, że ktoś jest na pierwszej randce. Później wyłapywałam szczęście, tak jakby ktoś bardzo długo nie widział osoby, którą kochał. Bardzo lubiłam wiedzieć, że ktoś jest szczęśliwy. I po części wyczuwałam od Marshalla szczęście, gdy przynieśli nasze zamówienia. Zajęłam się swoją czekoladą.
- Osoba ze stolika obok jest niepewna.- zauważyłam cicho.
On tylko uniósł brew a ja zaśmiałam się dość niesłyszalnie.
- Nic takiego. Może później ci powiem o co chodzi.- uśmiechnęłam się do niego.

                                               Marshall? Wybacz, że długo

Karo - CD. Historii Si

Wpatrywałam się w blondynkę z niemałą irytacją. Zawsze o doskonałej porze. Uczucie ręki Si na moich ustach było nieprzyjemnym ciężarem. Postanowiłam zastosować sposób skuteczniejszy od gryzienia. Wyciągnęłam język do przodu, liżąc rękę chłopaka. Nieprzyjemne ciarki przeszły przez moje ciało. Fuj.
Może i obleśne, ale jednak skuteczne. Mężczyzna natychmiast zabrał rękę.
— Odbiło Ci?! — warknął zdenerwowany. Parsknęłam pod nosem.
— Mi nie wolno naruszać twojej przestrzeni osobistej, ale tobie moją już można? — odparłam wyniośle — cześć, Nat — powiedziałam, starając się brzmieć normalnie. Nie panikuj. To wcale nie tak, że nie podoba Ci się obecność Natalie i Si w jednym pomieszczeniu. Nie. Usłyszałam, jak Si mruczy pod nosem coś, że jestem idiotką, puściłam jednak tę uwagę mimo uszu. Mężczyzna wytarł
— Cz-cześć — bąknęła zmieszana. Uśmiechnęłam się lekko. Zakłopotana jak zwykle.
— Nie przedstawisz nas? — zapytał z niemałą satysfakcją, chociaż twarz miał nadal skrzywioną z obrzydzenia. I dobrze, szybko tego nie powtórzy. Ja raczej też nie.
— Natalie, to jest Si, radzę go trzymać na dystans, Si, to Natalie, moja koleżanka. Zadowolony? — Natalie uśmiechnęła się lekko.
— Nie wygląda na szczególnie zadowolonego. Też nie jestem, spadłam w rankingu — bąknęła beztrosko, a ja posłałam jej niemalże mordercze spojrzenie.
— Hmm. Nat, możemy chwilę pogadać? — zapytałam, patrząc na nią dobitnie.
— Nie przeszkadzajcie sobie. — Byłam niemalże pewna, że facetowi odpowiada owy obrót spraw. W mieszkaniu jest Natka, więc będę chciała się go jak najszybciej pozbyć. Cóż, nie mogłam liczyć, że w trakcie tej szopki w ogóle tutaj nie wejdzie, ale miałam cichą nadzieję, że nim to zrobi Si będzie już gruntownie zirytowany przebywaniem w mojej obecności. A przynajmniej bardziej, niż ja w jego!
— Same — powiedziałam z naciskiem.
— Chyba nie powiesz, że Ci przeszkadzam. — Odniosłam wrażenie, że Si świetnie się bawi.
— Odkąd tylko przekroczyłeś próg — odparłam najspokojniej, jak mogłam.
— To okrutne — odparł, niemalże teatralnie chwytając się za pierś. Co mu odbiło? Będzie teraz udawał, że to zwykłe, towarzyskie spotkanie? Palant. — Ale wiesz.. Wystarczy jedno słowo, a sobie pójdę.
— Pierdol się — wycedziłam, wyprowadzając Natalie do jej części pokoju przez drzwi. To jest właśnie najlepsze w pokojach łączonych. Każdy ma swoją przestrzeń, a mimo wszystko komunikacja jest prosta. Właściwie, rzadko przebywałyśmy oddzielnie.
— To nie było zbyt gościnne — powiedziała dziewczyna, gdy drzwi się zamknęły.
— Traktowanie tego kretyna jak gościa ograniczyłam jedynie do podania kawy — westchnęłam. Natalie spojrzała na mnie, lekko zdziwiona.
— Kto to? — spytała — i co Ci się stało w czoło? — dodała, z lekkim niepokojem patrząc na bandaż.
— To drobiazg.. — powiedziałam, wzruszając ramionami — co do Si, po prostu go zignoruj. Nie zostanie tu długo. — “Mam nadzieję”.
Natalie uśmiechnęła się lekko. Co też jej chodzi po głowie?
— Brzmi to zupełnie tak, jakbyś znowu “przypadkiem” sprowadziła do domu jakieś żyjątko. — Słysząc to przewróciłam oczami, chociaż na moją twarz wstąpił nieśmiały uśmiech. Gdy byłam młodsza odwiedzałam czasem Natalie na okres letni. Nie spędzałyśmy wówczas czasu w jej domu, zazwyczaj mieszkałyśmy w domku letniskowym. Zdarzyło się tak, że zostałyśmy pod opieką jej brata, Dominica, a on akurat zajęty był swoimi sprawami. Wzdół południowego wybrzeża Australii niejednokrotnie spotkać można całe kolonie pingwinków małych. Mi akurat trafiło się jednak tak, że wychodząc trafiłam na jedno młode zwierzę, zagubione. Po chwili namysłu zabrałam pingwiniątko do domku. Natalie to szczególnie nie przeszkadzało, acz mina kuzyna, gdy wychodząc z pokoju zobaczył ptaka nielota była bezcenna. Do dziś pamiętam, jak siląc się na spokój wydukał: “Nat, powiedz proszę, że to kolejna twoja koleżanka”.
—Tym razem przynajmniej wygląda jak człowiek, nie narzekaj — odparłam. Wspomnienie tamtego dnia poprawiło mi humor.
— Okeej.. Ale w nic się nie wpakowałaś? — zapytała, bardzo kontrolnie.
— Posłuchaj — zaczęłam — tamten człowiek nie jest niczym, czym musisz się martwić. Najlepiej udawaj, że nie istnieje i ciesz się, że masz taką opcję — podpowiedziałam, puszczając jej oczko. Znając Nat byłam jednak pewna, że się do tego nie zastosuje. Co to, to nie. Niczym troskliwa babunia będzie co kilka minut pytać, czy przypadkiem by czego nie zjadł. Jakby mogła, pozamieniałaby się miejscami ze wszystkimi kucharzami w “hotelu”.
— A niby polaczki, to takie gościnne — parsknęła śmiechem. Ja jednak jedynie uśmiechnęłam się nieznacznie, a następnie opuściłam jej pokój.
Si jakby nigdy nic siedział w fotelu, znów nad czymś zamyślony. Słysząc otwierające się drzwi spojrzał jednak na mnie.
— Mam przewagę, Krasnalu — odparł z nie małą satysfakcją.
— Wolałabym jednak, abyś się do niej nie zbliżał — coś w moim głosie zabrzmiało, niczym groźba. Si uśmiechnął się pod nosem. — Nie masz nic sensownego do roboty? — bąknęłam, siadając na łóżku i chwytając powiesć Stephena Kinga, “Cujo”. — Mnie by to już dawno znudziło — powiedziałam, otwierając książkę.


                                            Si?

środa, 19 lipca 2017

Si - CD. Historii Karo

      Na dźwięk uwagi o 'zapuszczani korzeni' Si czuje mrowienie w skroniach. Tu nie chodzi o mieszkanie kobiety imieniem Karo. Tu chodzi o ten Hotel, a raczej sam fakt, że w gruncie rzeczy ten budynek hotelem nie jest. Może i składa się z kilku kondygnacji, zawiera dziesiątki lokali mieszkalnych pod wynajem i wspólną jadalnię, ale po prawdzie brakuje mu cech typowych dla tego przybytku. Przecież tutaj nie wynajmuje się pokoju, który raczej przypomina małe mieszkanie z aneksem i łazienką, tutaj zameldowuje się na stałe.
W przeciwieństwie do pensjonatów wszyscy mieszkańcy znają się i chcąc lub nie chcąc wchodzą w skład całkiem osobliwej wspólnoty. Tutaj nie ma obsługi, ludzi równie nieznacznych co pojedyncze krople deszczu przemykające po szybach zamkniętych sklepów. Tu każdy ma swoją własną, przypisaną przez los rolę, której trzyma się bez względu na to kim jest lub kim chce być.
     Ten hotel jest domem. Domem, w którym znają się wszyscy domownicy, choć żaden z nich nie ma pojęcia o sekretach drugiego. Nikt nie jest nikomu obojętny i prawdopodobnie niezależnie od zaistniałych między nimi relacjami, w razie takiej potrzeby, każdy ruszyłby innemu z pomocą.
Si jest poniekąd zdumiony, że jeszcze nikt go stąd nie wyrzucił. Co więcej, mimo swojej podłej wręcz osobowości został potraktowany przez przywódcę z szacunkiem i sympatią, zupełnie jakby po otrzymaniu klucza do pokoju każdy człowieczy grzech ulatywał.
Chemik marszczy brwi i syci się zapachem kawy.
A co jeśli to faktycznie jego jedyna szansa? Jeśli tak, to będzie się nad nią musiał intensywnie zastanowić: Si nigdy nie odetnie się od swoich demonów, tego jest pewien, ale czy zabójstwo Aarona nie służyło zamknięciu za sobą pewnych drzwi?
Cała jego zemsta była narzędziem do zrzucenia z siebie ciężaru, jakim było jego dotychczasowe życie. To przedziwne, ale aż do tej chwili spędzanej przy palisandrowym stole, wężooki był przekonany, że ten cel został już osiągnięty. Teraz przyjdzie mu postawić przed sobą zupełnie nowe wyzwanie, pytanie tylko, czy będzie miał tyle siły i samozaparcia aby się go podjąć.
- Puściłeś te wyimaginowane korzenie? - pyta w końcu Karo, a Si uświadamia sobie, że znowu zapadł w milczenie.
Wypija kilka łyków czarnej kawy, która zdążyła już nieco ostygnąć i odstawia powoli naczynie na blat.
- Wolałbym nie być bezpośrednio związany z tym pomieszczeniem. - odpowiada i siada nieco wygodniej, opierając plecy o brązowe krzesło. - Ale jak już powiedziałem: nie wyjdę, dopóki mi nie podziękujesz.
Kobieta prycha cicho i podnosi się z siedziska, łapie swoją pustą filiżankę i odwraca się w kierunku zlewu. Czarne, lekko kręcone włosy podrygują przy każdym kroku.
- W takim razie będziesz sypiał w kiblu. Albo na balkonie. - Si wbija w jej plecy miotające pioruny spojrzenie. - Tak czy siak, ja ci nie podziękuję.
Karo obmywa filiżankę i odstawia ją na papierowy ręcznik leżący na blacie. Si dopija resztę swojego napoju, po czym wstaje i stąpając twardo po wykładzinie, zajmuje miejsce obok kobiety, która natychmiast zadziera głowę i patrzy na niego tak, jakby zaraz miała go udusić.
Chemik kwituje tą reakcje kpiącym uśmieszkiem.
Podchodzi do kranu i odkręca kurek z ciepłą wodą, a następnie bierze w dłonie szorstką gąbkę, która boleśnie kłuje go w opuszki palców i zanurza opróżnione naczynie pod strumieniem wody.
- Co ty wyczyniasz? - pyta rozeźlona Karo i usiłuje odebrać mu naczynie. Si wlepia w nią spojrzenie złotego oka i mocno uderza biodrem w postać czarnowłosej, która odskakuje jakiś metr w bok, całkiem zdziwiona tym nieprotekcjonalnym atakiem.
- Myję filiżankę. To taka dziwota? - pyta ironicznie.
Gdy kobieta ponawia próbę odebrania kubka, Si odstawia wymyte naczynie na ręcznik na sekundę przed tym, jak sięgają go dłonie Krasnala i wolną, nadal mokrą od wody ręką powstrzymuje natarcie łapiąc ją delikatnie za głowę.
Karo wydaje z siebie donośny dźwięk bulwersacji i usiłuje oderwać ramię chemika od swojej twarzy. Si zaśmiewa się cicho i ma właśnie potraktować kobietę jakimś komentarzem na temat jej wzrostu, gdy z hukiem otwierają się salonowe drzwi.
- Dzień doo...bry? - stojący w kuchni natychmiast zwracają głowy w kierunku rozpromienionej blondynki, która zatrzymuje się raptownie, zupełnie jakby nagle wbito ją w podłogę. Śpiewny ton, którym uraczyła ich na początku przechodzi w głębokie zdziwienie. Następnie dziewczyna unosi rękę i macha powoli w kierunku chemika. - To nienajlepsza chwila?
- Natalie! - krzyczy Karo, ale Si zmienia błyskawicznie układ dłoni i teraz zasłania nią usta swojej niskiej towarzyszki, po czym uśmiecha się od ucha do ucha do przybyłej blondynki.
- A skąd, to wprost idealna chwila! - jeśli nawiązując relację z Natalie zdenerwuje Karo i zmusi ją do podziękowań, to najlepiej zacząć już teraz.

                                   Karo? Wywołałaś wilka z lasu~

Karo - CD. Historii Si

      Na krótki moment obarczyłam mężczyznę spojrzeniem, sącząc napój. O ile sam fakt, że przebywał w moim domu usilnie mnie drażnił, tak sam wygląd mężczyzny nie należał do najgorszych. Ciemne włosy, nadal rozpuszczone, podkreślały bledszą cerę. Nie zmieniało to jednak w żadnym stopniu faktu, że był psychopatą.
~ Śmiesznie to brzmi, gdy jest zasłyszane od socjopatki — zauważyła wesoło Molly.
~ Nie jestem socjopatką — zaprzeczyłam niemalże od razu — po prostu wolę własne towarzystwo. Zresztą, Ty akurat powinnaś rozumieć moją pozycję.
— Na dłuższą metę da się przyzwyczaić do bycia krasnalem — wzruszyłam ramionami — jestem Karo. Nieszczególnie miło Mi Cię poznać — przedstawiłam się, nie wyciągnęłam jednak ręki, ani nic w tym stylu. Nieszczególnie widziało mi się “naruszanie przestrzeni osobistej” Si.
Rozmówca zmarszczył brwii.
— Nie szczególnie brzmi to, jak imię — nie omieszkałam przewrócić oczami, słysząc owy komentarz. Kiedy ja ostatnio byłam Karoliną? Prawdopodobnie całe wieki temu. Na pewno jeszcze przed Niemcami i zostaniem kaskaderką. Wówczas właśnie Karo ze zwykłego zawołania znajomych zmieniło się w pseudonim artystyczny. Nigdy nie lubiłam pełnej formy mojego imienia.
— Ty możesz być Krzemem, ja mam prawo być czerwonym dzwonkiem. Sprawiedliwość, czy jak jej tam — mruknęłam. Dostrzegłam cień irytacji na twarzy “gościa”. Właściwie, ciężko było nazwać go w tej sposób, był to bowiem ten typ gościa, którego obarcza się marzeniami opuszczenia domu, mieszkania, pokoju, bądź czegokolwiek innego. W tym konkretnym przypadku brakowało jednak wymuszonych uprzejmości typu “co u pana słychać, panie Krzem?”.
~ Kawa — przypomniała mi Molly.
~ W żadnym wypadku — odpowiedziałam — na kawę sama miałam ochotę. To coś innego, niż wymuszona uprzejmość.
~ To “coś innego” nazywa się “uzależnienie” i “szukanie pretekstów — odparła.
~ Możesz przestać mnie zagadywać przy ludziach? — bąknęłam. W istocie towarzystwo wyimaginowanego stworzenia było o wiele przyjemniejsze, aczkolwiek nie miałam za dużego wyboru.
~ Nie — odrzekła, przybierając przesłodzony ton głosu. Miałam niezmierną ochotę przewrócić oczami.
— Czy wszystkie Krasnale mają problem z kontaktowaniem z rzeczywistością? — zapytał Si. Spojrzałam na niego nagle, zdumiona.
— Mówiłeś coś? — dopytałam od niechcenia, przywracając swój wyraz twarzy do normalności.
— Żebyś przestała mnie krzemować. Jestem Si — warknął. Ech, jakież to jest drażliwe.
— Jeden pies — bąknęłam, lekko mrużąc oczy — przecież sam powiedziałeś, jak to Cię wyróżnia. Krzem brzmi jeszcze bardziej niecodziennie.
Si przewrócił oczami. Miałam wrażenie, że kontroluje kolejny wybuch złości. No tak, zabawa w “poskładaj krasnala wbrew jego woli” nie należała do najprzyjemniejszych zajęć.
— Jesteś denerwująca — odrzekł w końcu.
— A Ty nachalny — odgryzłam się z niemałą satysfakcją.
— Jak cywilizowany człowiek czekam, aż dostanę, co moje — mruknął ze spokojem porównywalnym do stoika. Z tą jednak różnicą, że patrząc w oblicze stoika nie odnosi się wrażenia, że gdzieś tam wewnątrz czai się tykająca bomba, która tylko czeka, aby ją uruchomić. Przy Si można takowe odnieść.
— W takim wypadku radziłbym Ci zapuścić korzenie — skomentowałam sucho, biorąc ostatni już łyk gorzkiego napoju.
Może i dość denerwujące, z perspektywy osoby trzeciej, spotkanie to musiało zapewne wyglądać, jak zwyczajna rozmowa przy kawie. Póki co nie latały ani kubki, ani talerzyki. Miałam cichą nadzieję, że Natalie znajdzie sobie dzisiaj inne zajęcie, niż przebywanie w pokoju. Jakiekolwiek.
                                        Si?

Caroline - CD. Historii Jurija

    Cienie przemykały po ścianach piwnicy, raz po raz topiąc w sobie oblicza siedzących pod nimi mężczyzn. Przez kraty wentylacji trudno było dostrzec ich pełną liczbę. Ze swojej pozycji widziałam czterech i nogi piątego, ale szum jaki wywoływała prowadzona między nimi rozmowa mógł wskazywać na biesiadę dwudziestki albo i trzydziestki dawnych członków Crips.
- Kogo musisz znaleźć? - szepnęłam wciąż bacznie obserwując każdy ruch siedzących poniżej osób.
Andrew poruszył się niemrawo po mojej lewej. Czułam, jak sięga dłonią do kieszeni niemiłosiernie się przy tym miotając: wylot wentylacyjny był tak wąski, że ledwie mogliśmy oddychać ściskając się między nagrzanymi ściankami. Nie trzeba było być geniuszem by wiedzieć, że zadanie byłoby zdecydowanie łatwiejsze, gdyby białowłosy pomiot nie miał prawie dwóch metrów.
- Charles Goodick. Obecnie trzydziestodwuletni, blondyn z wytatuowaną pajęczyną na łokciu. - to mówiąc wcisnął dłoń pod moją twarz i pokazał mi zdjęcie rzeczonego mężczyzny.
Zerknąwszy na nie szybko pokręciłam głową. Nie widziałam nikogo takiego, a przynajmniej nie z tej odległości.
- Gdy będzie po wszystkim i Charles nakłoni pozostałych do wskrzeszenia mafii, zapłacisz mi grube tysiące. - warknął, a ja zmusiłam się do zwrócenia twarzy w jego stronę.
- Dostaniesz tyle ile zaoferowałam, a teraz zamknij jadaczkę bo przez ciebie nas namierzą. - odburknęłam. Wykolczykowane usta zacisnęły się w wąską linię.
- Masz mnie za idiotę? Narażam swoją godność leżąc tu z tobą w zakurzonej wentylacji szpiegując moich własnych ludzi, a ty sugerujesz, że ja coś spartolę? Pamiętaj z kim rozmawiasz, Underwood. - oczy Andrew'a błysnęły w ciemnościach.
Ponieważ przestrzeń była mała, a powietrze ciepłe każde słowo odbierało nam i tak skąpą ilość tlenu.
     Co do jednego miał na pewno rację: musiałam pamiętać z kim rozmawiam. Andrew Horan był nie tylko drugim spośród największych przemytników w Nowym Yorku, ale również bezwzględnym mordercą i najemnikiem. W dodatku tylko dzięki jego pomocy mogłam dokonać reaktywacji mafii Crips, która będzie mi potrzebna gdy tylko Patrick odzyska chwałę i cześć, lub po prostu weźmie się w garść i wyruszy na Franka Hoove'a.
Crips byli jednymi z najlepszych w naszym fachu i choć nie powiedziałabym tego Andy'emu wprost; odwalił kawał dobrej roboty szkoląc tych ludzi i dowodząc nimi przez lata.
- Dobra, wystarczy tego. - mruknęłam i przycisnęłam ramiona do klatki piersiowej, tak aby powstałe miejsce pozwoliło mi się wysunąć z wentylatora. - W ten sposób niczego się nie dowiemy, mam nowy plan.
- Pf. - parsknął idąc w moje ślady. - Gdyby tylko Redstone wiedział kogo prosisz o pomoc, oberwałby cię ze skóry.
Zerknęłam na niego z ukosa, ześlizgując się po szerszym spadzie.
- Oczywiście, że tak. Ale najpierw poderżnąłby ci gardło za to, że ośmielasz się na mnie chociażby patrzeć.

~*~

    Otworzyłam drzwi do Hotelu rozświetlając tym samym cichą i jakby opuszczoną jadalnię. Oddychałam głęboko, wyjątkowo zmęczona po dzisiejszym joggingu. Ares wpadł do pomieszczenia i stukając pazurami o jasne, dębowe panele natychmiast pognał do kuchni na poszukiwania miski z wodą.
Zrobiłam kilka leniwych kroków i pozwoliłam, aby drzwi trzasnęły gdzieś za moimi plecami. Rozległ się wesoły trel dzwonka, kiedy rama uderzyła o framugę. Nie miałam nawet siły na to, aby utrzymać ramiona prosto, więc wlokąc się jak smutny Quasimodo dotarłam do wieszaka, na który niedbale zarzuciłam szarą bluzę. Na nagie ramiona od razu wtargnął przyjemny chłód klimatyzacji, za który byłam gotowa niemalże podziękować Vincentowi.
Na tą myśl rozejrzałam się pośpiesznie po wnętrzu: ani żywego ducha. Nawet ten dwumetrowy mięśniak z sercem miękkim jak gąbka nie męczył nikogo swoją cholernie pogodną osobowością. Wzdychając (a nie robiłam tego nigdy w towarzystwie) zdjęłam jedyne sportowe buty, jakie przyszło mi z odrazą nosić i wsunęłam stopy w rozsznurowane martensy, które zostawiłam tutaj wychodząc.
Czując pod palcami twardą podeszwę natychmiast poczułam się lepiej. Boże broń, żeby ktoś mnie zobaczył gdy wyglądam prawie niegroźnie, w tych najzwyklejszych w świecie legginsach i sportowej, czerwonej koszulce z Nike czy tym podobnego fit-gówna.
Przechodząc przez recepcję, kątem oka zerknęłam w lustro. Zdecydowanie buty robiły swoje. Machinalnie złapałam leżącą na blacie w towarzystwie dwóch plecionych bransoletek pieszczochę i naciągnęłam całą tą biżuterię na lewy nadgarstek. Z każdym takim elementem, czułam się coraz bardziej jak ja, a nie ta niewinna panienka biegająca po mieście z psem.
Wchodząc do kuchni sięgnęłam ku spiętym u szczytu głowy włosom, ale w ostatniej chwili zrezygnowałam z ich rozpuszczania. Nie po to prostowałam jej przez dwadzieścia minut, aby teraz rozsypać tą nienaganną konstrukcję.
Zawirowałam przy kuchennym stole, z którego złapałam samotnie stojący, plastikowy bidon i zbliżyłam się do położonych nieco powyżej mojej głowy szafek.
Szczerze powiedziawszy, lubiłam siebie. Kompleksy? Furiackie zapędy? A gdzie tam. Zawsze mogłam być półtora metrowym pokurczem, ślepą słodką-idiotką czy innym pożal się Boże wytworem tego świata.
Otworzyłam drzwiczki i wyciągnęłam z środka sok gruszkowy, który akurat nawinął mi się pod rękę. Oparłam się o blat i odwróciłam karton tyłem.
77 procent owoców, miąższ z gruszki... O, żadnych emulgatorów.
Kto by pomyślał, Vincent jednak potrafi kupić coś co nie smakuje cukrem i tylko cukrem.
     Banda tych kretynów z jakimi przyszło mi tu mieszkać była szczerze zdziwiona swoimi zgonami, ogólnie rzecz biorąc większość z nich miała za złe samej śmierci, że istnieje, a sami przecież na co dzień pakowali ją sobie do ust. To hipokryzja czy tylko ludzka głupota?
Odkręciłam bidon unosząc wysoko brwi i napełniłam go w trzech czwartych sokiem, po czym odstawiwszy napój na miejsce, odkręciłam kran i nalałam wody po sam czubek naczynia.
Miałam właśnie pociągnąć pierwszy łyk swojego zbawczego płynu, gdy nieopatrznie dostrzegłam swoje odbicie w kuchennym oknie. Momentalnie oderwałam bidon od ust i patrząc gniewnie, fuknęłam na samą siebie.
Jeśli było coś co mi w sobie przeszkadzało, to były to oczy.
Ciemnoczerwone, burgundowe, niemalże bordowe. Po śmierci ten kolor podporządkował sobie całe moje 'drugie życie'. Jak przez mgłę pamiętałam, że lata temu były błękitne jak basen morza śródziemnego. Teraz przypominały tylko dwie kałuże krwawej posoki.
- No i czego się gapisz? - warknęłam do swojego odbicia, które spoglądało na mnie z rozświetlonej przez poranne niebo szyby.
- Ej, dopiero co wszedłem. - momentalnie się wyprostowałam i odrzucając wszelkie emocje, zwróciłam twarz w kierunku łuku drzwiowego, w którym stał poznany przeze mnie w barze mężczyzna.
Ares wyłonił się spod stołu i obnażył kły, jednocześnie zalewając kuchenne kafelki kapiącą z pyska wodą.
Stojący w przejściu białowłosy zrobił krok do przodu i zerknął na psa unosząc wysoko jedną brew, zupełnie jakby dziwiło go samo istnienie tego stworzenia.
- Spokojnie Ares. To tylko ten z pokoju Dwóch i Pół. - mruknęłam i odsunęłam się do krawędzi zlewu.
Jak on miał na imię..?
Wiedziałam, że był Rosjaninem i jeden z jego współlokatorów zwrócił się do niego chyba imieniem tego słynnego astronauty. Jurij? Całkiem prawdopodobne. Przypomniała mi się sytuacja zaistniała w barze: ten chłopak zwrócił się do mnie po nazwisku, co teoretycznie nie było niczym nadzwyczajnym, no chyba, że było się mną - używałam swojego pseudonimu na co dzień i kładłam spory nacisk na to, aby zwracano się do mnie właśnie w ten sposób.
Niektórzy znali mnie z imienia, no bo przecież Vincent nie umiał trzymać języka za zębami i zdarzało mu się pomylić induskich dyktatorów z popularnym na całym świecie, żeńskim imieniem.
Nazwisko miało zupełnie inną wagę i użyte przez niewłaściwą osobę w nieodpowiednim miejscu lub czasie mogło przynieść ze sobą wiele złego. Dam sobie rękę uciąć, że we wszystkich pobliskich stanach wywołanie 'Caroline Underwood' mogłoby postawić na nogi tych ludzi, z którymi przykładowy Jurij nie miałby ochoty się spotkać.
Dlatego właśnie w moim interesie leżało dowiedzenie się od tego chłopaczka skąd konkretnie zna moje nazwisko.
- Dwóch i Pół? Skąd taki lotny pomysł? - zapytał otwierając jedną z górnych szafek. Ares burknął coś po swojemu i prędko zniknął pod stołem.
Trzymając bidon przy sobie oparłam się biodrami o blat.
- Jesteś ty, Facet w Czerni i ten niski. Pokój Dwóch i Pół to adekwatna nazwa. - odpowiedziałam, machinalnie machając dłonią.
Domniemany Jurij wzruszył tylko ramionami i nacisnął przycisk na czajniku. Obserwowałam jak ze stoickim spokojem wyciąga wysoki, porcelanowy kubek, precyzyjnym ruchem odnajduje ukryte w szufladzie pianki i w końcu zdejmuje z szafki pudełko kakao.
Skrzywiłam się i mocniej przycisnęłam do siebie bidon.
- Fuj. Śmierć w proszku. - gdy zwrócił wzrok w moją stronę, wskazałam palcem wolnej ręki na saszetkę sypkiego kakao.
- Chyba nigdy go nie próbowałaś. - prawdopodobny Jurij oparł jedną rękę na biodrze i obrócił się przodem do mnie, jednocześnie czekając na zagotowanie wody. - Inaczej nigdy nie powiedziałabyś, że jest 'fuj'.
- Nie muszę pić tego świństwa żeby wiedzieć, że jest niezdrowe i absurdalnie słodkie. - warknęłam. Jeśli będzie trzeba, mogę się z nim kłócić nawet o kakao. - Zamiast wyżerać całą czekoladę z kuchni, mógłbyś zrobić z niej pożytek i własnoręcznie sporządzić kakao.
- Hę? - otworzył szerzej oczy. Zapewne nie spodziewał się, że ktoś obserwuje hotelowy skład czekolady. Po chwili jednak udawane zdziwienie odpłynęło z jego twarzy, a oczy przybrały ten sam co zwykle wygląd biernego obserwatora. - Twoja percepcja wzrokowa zaczyna mnie zadziwiać, Underwood.
Ironia białowłosego nie była przesycona agresją czy złośliwością, ten typ prawdopodobnie po prostu lubił się odcinać, nie grzesząc przy tym taktem.
- Powinnam przyjąć to jako komplement? - w końcu odkręciłam bidon i pociągnęłam łyk gruszkowego soku. Idealny. - Zanim wlejesz w siebie tą chemię, powiedz mi lepiej czy nikt cię nie nauczył, że do ludzi nie mówi się po nazwisku?

                           Jurij?

poniedziałek, 17 lipca 2017

Andrew - CD. Historii Silleny

- Gdzieżbym śmiał... - przewróciłem oczami patrząc na tą małą pierdołę, która śmiało szła przed siebie.
Silleny obróciła głowę przez ramię i unosząc czerwoną (czy jakiś naturalny kolor stanowiłby ujmę dla jej dumy?) brew zerknęła na mnie ironicznie.
Wbiłem ręce w kieszenie i przyglądając się przechodzącycm po chodnikach ludziom uznałem, że dzisiejszy dzień nie należał do najgorzych. No, może poza faktem, że jakiś skończony imbecyl usiłował rozwalić mi głowę.
Instynktownie sięgnąłem dłonią pod włosy i gładząc powierzchnię czaszki, prędko odnalazłem płytkie wgłębienie - pośmiertną pamiątkę po kuli. Prześlizgnąłem się wzrokiem po szczytach budynków, ale nie dostrzegłem niczego godnego uwagi.
Natychmiast skarciłem się w myślach. Za każdym razem gdy coś skojarzy mi się z pociskami, strzelalinami i pozycjami snajperskimi, takimi jak dachy odruchowo szukam zagrożenia.
       Nie, żeby miało to jakiś większy cel: biorąc pod uwagę, że do świata martwych należę od tylu lat i aż do dnia dzisiejszego nie groziło mi żadne większe niebezpieczeństwo, nie miałem czego się obawiać. Świat skazał mnie na zapomnienie, nikt już nie wspominał nazwiska Thorne'a, przywódcy nowojorskich Crips.
Co innego ten pożal się Boże, Patrick Redstone - o nim nadal grzmieli w całym podziemiu.
Przechodząc przez kolejną uliczkę kilka kroków za Silleny, dość szybko przyswoiłem, że dzisiejsze atrakcje nie spotkałby mnie, gdybym nie założył się o te dwucentymetrowe buty. Wygodne życie martwego było ciche i spokojne, ale beznadziejnie nudne.
Ciekawiło mnie co też musiał nawywijać brać czerwonowłosej, że ta ledwie odrastająca od ziemi dziewczyna postanowiła go odszukać. Sądząc po jej zachowaniu, to spotkanie nie zakończyłoby się byle kuksańcem. Uśmiechnąłem się pod nosem. Możliwe, że Sill była moją furtką do zerwania z rutyną.
Dziewczyna znacznie skróciła drogę do hotelu wybierając zaciszne, pozbawione tłumów uliczki, w których mało kto mógłby nas zobaczyć. Po tym, co odwaliła w samym centrum było to całkiem zrozumiałe postępowanie.
Kto by pomyślał, że dziewczyna wzrostu i postury Silleny mogłaby jednym ruchem powstrzymać rozpędzoną ciężarówkę - nie ulegało wątpliwościom, że to jej pośmiertna zdolność. Nic jednak nie zdradzało tak ogromnej siły ukrytej w ciele małej istoty; było wiele okazji, w których można było to wykorzystać.
      Gdy wysokie budynki przesłoniły niebo, a dzielnica z każdą chwilą robiła się coraz mniej przyjazna uznałem, że to najwyższa pora aby przyśpieszyć kroku. Nie miałem ochoty na jakiekolwiek zajścia dzisiejszego wieczoru. Prawdę mówiąc, byłem zmęczony i martwił mnie upływający czas. Nie miałem przy sobie zegarka ani telefonu, a nieznajomość godziny w tak wielkim mieście często skutkowała nieprzyjemnymi wypadkami. Dlatego właśnie czułem się bezpieczniej mając w zasięgu wzroku zegarową tarczę.
Dogoniłem dotychczas idącą przodem Silleny i ponownie wsunąłem dłonie do kieszeni, pozostawiając kciuki na zewnątrz. W skali od jeden do dziesięciu wrażenie totalnego ignoranta wyrwanego ze społecznego marginesu robiłem na jedenaście. Naszła mnie ochota na kolejnego papierosa, ale znałem siebie na tyle dobrze aby wiedzieć, że pragnienie to wiązało się raczej z prezentacją wizerunku niż z rzeczywistej potrzeby zapalenia. Poza tym przez całe lata walczyłem z nałogiem, teraz paliłem jedną fajkę na kilka dni i byłem dumny z tego wyniku.
Zanim zdążyło się ściemnić przemierzyliśmy siedem przecznic i minęliśmy narożną piekarnię, która stanowiła swego rodzaju symbol ulicy, na której mieścił się The Hunter. Ruszając pod górkę, w kierunku hotelu kątem oka zerknąłem na milczącą dziewczynę.
Sill wskoczyła na krawężnik, tym samym zrównując swoją głowę z wysokością mojego ramienia. Parsknąłem cicho, co nie uszło uwadze czerwonej francy.
- Co cię tak bawi? - warknęła, ale nie było w tym tej samej agresji co dzisiejszego ranka. Podobnie jak ja Silleny grała swoją rolę, nawet jeśli odbiegała ona od jej rzeczywistego charakteru.
- Z takim wzrostem wyglądasz przy mnie niemalże normalnie. - odparłem i zwróciłem ku niej spojrzenie czerwonego oka. Dziewczyna nadęła policzki słysząc tą błyskotliwą uwagę.
- Nie można wyglądać 'normalnie' przy kimś, kto całą swoją osobą znacznie odbiega od normy. - odcięła się czyniąc w powietrzu cudzysłów przy słówku "normalnie".
- Tak uważasz? - mruknąłem i posłałem jej szyderczy uśmiech.
Zanim dziewczyna zdążyła zareagować, odwróciłem się przodem do niej i szybkim ruchem obu rąz zepchnąłem ją z krawężnika. Czerwone trampki śmignęły w powietrzu, Sill syknęła coś niezrozumiałego i wylądowała ciężko na trawie. Pofalowane i nieco skołtunione włosy opadły na twarz dziewczyny, a gdy ta odgarnęła je z ciskających pioruny oczu, zaśmiałem się ironicznie. Tak o to pogromczyni ciężarówek legła w trawie u moich stóp, rzucając mi gniewne spojrzenie zdenerwowanej dziewczynki.
Pastwienie się nad kobietami nie było w moim stylu, ale mimo to nie mogłem powstrzymać uczucia rozbawienia. Jakby się nad tym zastanowić to towarzystwo Silleny nie było takie złe. Powiedziałbym nawet, że zdarzały się gorsze przypadki. Nie chciałem aby ktoś zauważył, że moja relacja z kimkolwiek ma w sobie jakieś pozywtyne cechy, więc szybko wyciągnąłem rękę w stronę czerwonowłosej, chcąc jak najszybciej przywrócić ją do pionu.
Nie przemyślałem tego, toteż nawet nie bylem zdziwiony gdy bez wahania przyjęła pomoc i chwyciła mnie za dłoń.
Chciałem właśnie pociągnąć ją ku górze gdy niewyobrażalna siła zacisnęła się na moich palcach niczym imadło i z równie zatrważającą mocą pociągnęła ku dołowi.
Coś trzasnęło mi w ramieniu. Zrozumiałem, że to mój własny ciężar przygniata rękę do zielonej jak szmaragdy trawy. Jęknąłem, czując jak ból rozchodzi się po głowie. Nie wiem kiedy zdążyłem zamknąć oczy, ale otwierając je zobaczyłem biały czubek buta, który po chwili rąbnął w mój nos. Kostka chrupnęła, a siła uderzenia (mówiłem już, że była niewyobrażalna?) przewróciła mnie na drugi bok.
- Cholera jasna... - mruknąłem podnosząc się w kucki.
Przez chwilę kręciło mi się w głowie tak bardzo, że musiałem wesprzeć się rękami. Odruchowo zbliżyłem dłoń do twarzy i ledwie dotykając opuszkami palców ust, poczułem na nich ciepło krwi. Wykonałem kilka machinalnych ruchów ścierając ciemną posokę z policzków.
- Jeszcze raz mnie pchniesz, a przelecisz na drugą stronę ulicy. - usłyszałem za sobą.
Zwróciłem głowę w kierunku dumnie uśmiechającej się Silleny, która stała tuż za moimi plecami. Wpieprzyła mi i jeszcze ma czelność grozić mi moimi własnymi słowami?! Poderwałem się na równe nogi i wytknąłem oskarżycielski palec w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała dziewczyna.
Rozejrzałem się na boki i dostrzegłem plecy tej małej bestii u szczytu ulicy. Jak można poruszać się tak szybko? Zaciskając ręce w pięści splunąłem w bok i pognałem w kierunku hotelu.
W gruncie rzeczy nie byłem nawet  zły: sam prosiłem się o takie traktowanie, poza tym znając siłę Silleny mogła wyrządzić mi znacznie większą krzywdę. Cała ta sytuacja najbardziej mnie bawiła, ale nie mogłem przecież poddać się bez walki.
Już ja jej uprzykrzę życie...

~*~

     Ciosy wyprowadzałem sprzed klatki piersiowej, łokcie trzymając tuż przy żebrach. Kłyckie zdążyły pobieleć od siły z jaką zaciskałem dłonie w pięści. Cofnąłem się o krok i opadając nisko na ugiętych kolanach, podniosłem gardę na wysokość twarzy, po czym posłałem w dyndający na pojedynczym haku worek serię szybkich uderzeń. Worek zachwiał się i zawirował. Wykonałem wykrok w przód i uderzyłem w materiał zgiętym w łokciu przedramieniem.
Gdzieś za moimi plecami odezwało się donośne wołanie timera.
Wyprostowałem spięte plecy i odpychając od siebie wór niczym natrętnego kolegę, w kilku krokach przemierzyłem pokój następnie wyłączając skrzeczące urządzenie. Timer pokazywał ósmą trzydzieści osiem. Przetarłem spoconą twarz wierzchem dłoni, po czym wsunąłem ją do kieszeni sportowych, czarnych spodni w której skrywał się telefon. Przejechałem palcem po wyświetlaczu i natychmiast odnalazłem spisane budziki.
Dzień zawsze zaczynał się dla mnie stosunkowo wcześnie. Dziś zacząłem go po szóstej piętnaście.
      Skierowałem kroki ku łazience i otwierając drzwi na oścież, wytarłem nagi tors ręcznikiem. Chorobliwie blada cera była biała jak co dzień, tatuaż wyraźny, a włosy, choć nieco wilgotne od potu dobrze się układały. To takie przyjemne - nie musieć nic robić i wyglądać dobrze. Szczerze współczułem zadbanym homoseksualistom, którzy musieli nieźle się natrudzić aby ich spaczone twarze przykuwały wzrok.
Czyżbym znalazł u siebie zalążki homofobii? Całkiem możliwe.
Zbliżyłem się do lustra i zgarnąłem z przybitej do ściany pułki wszystkie srebrne kolczyki. Noszenie wkrętek było wyjątkowo bolesne jeśli nie były one wykonane z czystego srebra. Skrzywiłem się na myśl o platfusach noszących plastiki. Te zakażenia i podrażnienia... Ugh.
Unosząc brwi powoli mocowałem piercing, odpuszczając sobie zakładanie tych noszonych zaraz nad łukiem brwiowym. Soczewkę wyczyściłem i nałożyłem na oko, błyskawicznie czyniąc tęczówkę czerwoną.
Czerwony... Ten kolor ściśle kojarzył mi się z półtorametrową kobietą, która wczoraj niemalże złamała mi nos. Parsknąłem, patrząc sobie prosto w oczy. Skoro Sill chciała dorwać brata, a to wiązało się z nie lada rozrywką, to dlaczego ktoś nie miałby jej w tym pomóc? Koniec końców to ja znałem Nowy York jak własną kieszeń, miałem pełno znajomych w każdej z kast i wóz wyładowany bronią.
Nudne, pośmiertne życie było zmorą, czymś, co prędko zdołałem znienawidzić. Wyszedłem z toalety i naciągnąłem białą bluzę z prostym napisem przez szyję, po czym podwijając wysoko rękawy, wyszedłem z pokoju w celu odszukania dziewczyny.

                               Silleny?

Si - CD. Historii Karo

     Chemik ma wielką ochotę unieść brwi pod samo niebo, ale jest w pełni świadom, że jego rola nie może zdradzać ani krztyny zaskoczenia. Czy kobieta, z którą łączy go niesłychanie problematyczna relacja, ta sama osoba, która gardzi jego łaskawą pomocą i za obłęd ma mord, który zdaniem Si jest jedyną prawidłową formą oczyszczania społeczeństwa, właśnie chce uraczyć go poczęstunkiem? I to jeszcze w mieszkaniu, z którego opowiedział się nie wyjść, dopóty nie usłyszy słów podziękowania?
Czarnowłosa kieruje się ku aneksowi kuchennemu i docierając do czajnika, rozkłada szeroko ręce.
- Więc? - pyta, zupełnie jakby wszystko było na porządku dziennym.
Si nie musi się dłużej zastanawiać, zawsze ma ochotę na swój ukochany napój, którego ogromne ilości pochłania każdego dnia.
- W takim razie poproszę kawę. Zwykłą, czarną, nie musisz się trudzić. - to powiedziawszy mężczyzna kieruje się do blatu i zasiada na jednym z ustawionych przy nim krzeseł.
        Opiera dłoń na blacie i gładzi twardą, połyskliwą powierzchnię stołu. Sądząc po barwie jest to palisander, drzewo różane. Si stuka w niego kłykciami, uwalniając głęboki, melodyjny dźwięk. Zawsze lubił podziwiać wystrój i nawet tak drobne sprawy jak to, z jakiego drzewca zrobione są meble potrafiły stanowić dla niego temat warty dysputy.
Mieszkanie urządzone jest ze smakiem, z kobiecą wręcz delikatnością. Chemik byłby zdolny pochwalić panujący tu klimat, gdyby nie fakt, że wszystkie pokoje były urządzone przez panujących tu Vincenta i Patricka - mężczyzna miał okazję zajrzeć do kilku pomieszczeń i z pozytywnym zaskoczeniem dostrzegł, że nie ma tu dwóch takich samych lokali.
Każdy pokój cieszył się zupełnie inną kolorystyką, zupełnie różnym rozmieszczeniem mebli, a nawet osobliwym układem ścian. Choć Si nie bywał wcześniej w ośrodkach mieszkalnych takich jak hotele czy pensjonaty, zdawał sobie sprawę, że właściciele musieli włożyć sporo wysiłku w utrzymanie takiej różnorodności.
Jego pokój, który dzieli z tą niewielką, białowłosą panienką wydaje mu się przyjemny i chemik powoli przyzwyczaja się do niego jako do swojego domu. Czarnowłosy krzywi się nieznacznie.
Dom? Czy naprawdę tak pomyślał o tym przybytku dla żywych inaczej?
         Kiedy Si był jeszcze Derylem zamieszkiwał smętną, wilgotną piwnicę, która służyła jego obłąkanemu ojcu za laboratorium. Roiło się tam od szczurów, węży i pierścienic.
Mężczyzna wciąż pamiętał stare, spękane beczki przegniłe pleśnią, w których niekiedy sypiał. W ciągu zaledwie jednej chwili spędzonej przy palisandrowym stole przez jego spaczony umysł przemknęły liczne wspomnienia związane z okresem od lat dwóch, kiedy zginęła jego matka do lat jedenastu, przez niektórych nazywanym 'dzieciństwem'.
Si wbija palce lewej dłoni w spód drugiej, a wywołany tym bodźcem ból powoduje irytujące łopotanie w skroni. Chemik odsuwa od siebie wszystkie obrazy.
To nie jego wspomnienia. To wspomnienia Deryla. Chłopca, który spłonął na stosie.
- Jestem pod wrażeniem. - mężczyzna podnosi wzrok, ukrywając gdzieś w sobie zdumienie. To czarnowłosa podsuwa mu właśnie filiżankę kawy równie czarnej, co kosmyki opadające na jej twarz, po czym zasiada na krześle naprzeciwko i przyjmując swobodną pozycję, ogrzewa dłonie swoim napojem. - Przez dwie minuty nie powiedziałeś ani słowa. Czym sobie zasłużyłam na taką łaskawość?
Si czuje się pokrzepiony tą zaczepką; ma teraz powód do przekierowania swojej uwagi na inne tory. Patrząc na kobietę spod przymkniętych powiek, ostrożnie chwyta filiżankę za uchwyt.
W przeciwieństwie do towarzyszącego mu Krasnala, on nie może pozwolić sobie na przytrzymanie naczynia w obu dłoniach. Nawet takie ciepło sparzyłoby mu palce a Si, choć ból traktuje jak oddanego kompana, nie ma ochoty przypadkowo wylać na siebie wrzątku w obecności kobiety.
Wolałby uniknąć niezręcznych pytań.
- Zająłem myśli czymś bardziej obiecującym niż twoja osoba. - odcina się po chwili i zanurza usta w krzepiącym napoju. - To jak będzie z tymi podziękowaniami?
Czarnowłosa odstawia filiżankę na stół, a kilka kropel skapuje na powierzchnię stołu. Widząc to, Si reaguje błyskawicznie: szybko, ale z namaszczeniem odstawia swoją kawę, po czym podnosi kubek kobiety i natychmiastowo ściera plamy swoim rękawem. Następnie oczyszcza naczynie i patrząc cierpko na kobietę, podaje jej filiżankę.
- Czy w ten sposób chcesz wymusić następne podziękowania? Tym razem za zabawę w perfekcyjną panią domu? - fuka kobieta i przyjmuje naczynie.
- Nie. - mówi twardo Si i patrzy na nią spode łba. - Po prostu wolałbym abyś szanowała drogi palisander.
- Pali... co? - ironizuje Krasnal marszcząc wyprofilowane brwi. W gruncie rzeczy siedząca naprzeciw chemika zmora zasługuje na miano niebrzydkiej.
- Drzewo różane, krnąbrny tłuku. - odpowiada z warknięciem i pociąga następny łyk kawy. Chemik zapisuje w pamięci, aby na odchodnym za nią podziękować. - Powiesz mi w końcu jak się nazywasz, czy wolisz abym dalej wołał ci Krasnal?

                                                       Karo?

sobota, 15 lipca 2017

Patrick - Nie mów nikomu, cz. 2.

Nie mów nikomu.
         Trzy słowa, które można wypowiedzieć w naprawdę wielu sytuacjach, ale chyba nikt poza naszą dwójką nie obrał ich sobie na osobisty kod. Pierwszy raz użyliśmy go w bibliotece, gdy czytał książkę, na którą od dawna polowałem - thriler autorstwa Harlana Cobena, który wyniósł pisarza na autentyczny szyt w amerykańskiej literaturze. Debiutancka powieść nosiła tytuł złożony z trzech, prostych słów: 'Nie mów nikomu'.
        Zafascynowani zawiłą fabułą, płomiennym romansem i naglącą chęcią odkrycia tajemnicy postanowiliśmy używać tytułu książki zawsze, gdy przyjdzie nam stanąć po dwóch stronach wojennej rzeki. Mieliśmy wypowiadać te słowa aby upewnić towarzysza, że zapewniamy mu pomoc i w rzeczywistości jesteśmy z nim.
W ciągu wielu lat, kiedy ja i Edd zostaliśmy bliskimi, a nawet najbliższymi przyjciółmi usłyszałem i użyłem tego kodu dziesiątki razy, ale teraz, gdy stałem w ciemnym zaułku, w którym co kilka metrów natrafić można było na walające się siedem trupów, przyciśnięty do twardej pierści ogromnego indusa, z pięścią zbroczoną krwią poczułem nagły napływ... właściwie nie wiem ilu emocji.
Szok pomieszał się z radością, uniesieniem, uczuciem błogiego spokoju, lekką irytacją, a także domieszką stresu i niepewności, co utworzyło niespójną masę, która mocno ścisnęła mnie za serce. Zaszczebiotałem w jego dłoń, dając do zrozumienia, że już się uspokoiłem, choć w rzeczywistości wcale nie byłem spokojny. Silne, napakowane ramiona wyswobodziły mnie ze swego żelaznego uścisku. Dotknąłem betonu, a nogi ugięły się przede mną. Obróciłem się powoli, czując, jak marwte serce łopocze mi w piersi.
Dwumetrwony (gwoli ścisłości: Edd mierzył sobie dwa metry i dziesięć centymetrów), barczysty, napakowany, wytatuowany i obwieszony setkami paciorków Khalifa stał o krok i podpierając ręce na biodrach, ogarniał wzrokiem całe to pobojowisko. Uniósł brwi i zerknął na mnie, po czym gwiznął głośno.
- Czy ty kiedykolwiek przestaniesz zostawiać po sobie taki burdel? - zdałem sobie sprawę, że stoję przygarbiony z opuszczonymi rękami, rozczochranymi włosami i oczami ogromnymi jak pięciocentówki, gapiąc się na tego skończonego kretyna. Po siedmiu latach wita mnie takimi słowami!?
Zacisnąłem dłonie w pięści i zaczęłem niczym mała dziewczynka okładać go nimi po piersi, dudniąc w nienaturalnie ogromny tors.
- Zabiję cię, Edd! - krzyknąłem i łupałem dalej, a on nie stawiał oporu. - Po prostu cię zabiję!
Mimo, że niczym furiat pakowałem w niego kolejne ciosy, indus stał w miejscu i nawet nie opuścił ramion. Po kilku chwilach usłyszałem, że oddech mi drży, a ja sam wyglądam pewnie jakbym zaraz miał się rozpłakać. Sfrustrofany, zły i szczęśliwy naraz stopniowo przestałem uderzać, dysząc donośnie.
- Już? - zapytał, a ja podniosłem wzrok i spojrzałem w jego złote, iskrzące się oczy. Pociągnąłem nosem i wytarłem go rękawem, mając nadzieję, że się zbytnio nie zasmarkałem.
- Zabiję. - mruknąłem cicho, nieśmiało wyglądając spomiędzy popielatych kosmyków, które całkowicie przesłaniały mi pole widzenia.
- Już nie musisz. - zauważył, a ja zamarłem. Nie miałem jednak czasu na jakiekolwiek zastanowienia, bo jego kamienna maska w jednej chwili opadła, on sam rozłożył te ogromne łapska i przytulił mnie do siebie. Padł na kolana, zmuszając do tego także mnie i tuląc moje ciało do siebie zaczął drzeć się w niebogłosy. - Tak bardzo tęskniłem! Nie wyobrażasz sobie ile razy myślałem, czy kiedykolwiek jeszcze cię zobaczę! Ty szczurasie szemrany, dlaczego nigdy po mnie nie wróciłeś!? Patrick! Ja cię nigdy więcej nie spuszczę z oka! Przenajświętszy Buddo, miej w opiece to nieszczęsne szczenię! Wyglądasz jakby cię głodzili! Gdzie ty w ogóle mieszkasz?! Masz za co żyć!? Buddo! Muszę zabrać cię do siebie, już nigdy, ale to nigdy cię nie puszczę!
     I wtedy się rozpłakał. Od tak. Zaczął łkać i jęczeć, a jego potężnym cielskiem wstrząsneły dreszcze. Niemrawo poruszyłem rękami. Trzymał mnie tak mocno, że ledwie mogłem oddychać; wyciskał ze mnie całe powietrze, ale mimo to, czując każde drżenie jakie nim miotało, wściubiłem twarz w jego kark i zacisnąłem z całych sił zęby, starając się nie rozbeczeć.
Poczułem jak robi mi się gorąco. Traciłem tlen, ale przynajmniej nie mogłem już narzekać na gryzący smog. Słuchając donośnego szlochu i zarzeczeń, jakoby Khalifa naprawdę NIGDY nie wypuści mnie z objęć, poczułem taką falę żalu i szczęścia, że w końcu nie wytrzymałem. Zaciągnąłem się resztkami powietrza i zawtórowałem mu, gubiąc przy tym kilka łez.
       Klęczeliśmy tak u wylotu zakrwawionego chodnika, tworząc obrazek czystej żałości i rozpaczy. Płacząc wraz z nim, doznałem jednak czegoś, co mój zapalony buddysta najpewniej nazwałby oczyszczeniem: w tych kilku chwilach uleciały ze mnie wszystkie nagromadzone w przeciągu tych dwóch tygodni emocje - przerażenie wizją ponownej konfrontacji z mafią, czysta nienawiść jaką siebie obdarzyłem, żal po opuszczeniu hotelu, głęboki smutek spowodowany wykrzyczanymi przeze mnie słowami i w końcu szaleństwo, jakie dopadało mnie każdego wieczora, w trakcie którego na przedramieniu stawiałem kolejną, cienką linię, która po pewnym czasie zabiegała krwią.
- Wolałbym jednak, żebyś mnie puścił. Niestety potrzebuję czerpać tlen. - szepnąłem cicho, gdy konwulsje ustały.
Khalifa powoli odetchnął i oderwał mnie od siebie, mocno zaciskając sporawe dłonie na moich barkach. Patrzył mi prosto w oczy tymi załzawionymi ślepiami, które błyskały skromnie w świetle jarzeniówki. Wziąłem głęboki wdech i przygarnąłem go do siebie, niczym ojciec po latach odnajdujący ukochane dziecko.
Zamknąłem powieki, czując jak ostatnia łza pędzi po policzku i skapuje na włosy Edda. Od lat nie czułem się tak szczęśliwy.
- Jak to możliwe, że w ogóle tu jesteś? - nie ukrywałem przed nim drżenia głosu. - Co ci zrobili?
- Nie spotkałeś jeszcze Raddży? - powiedział tonem nieco stłumionym przez moją bluzę. Edd wymawiał pseudonim Caroline inaczej niż inni, utrzymując, że w Hindi brzmi on właśnie tak.
- Caroline mieszka w hotelu. Przybyła całkiem niedawno, ale podejrzewam, że zginęła dawniej. Nawet dużo dawniej, ale nie chciała o tym rozmawiać. - wyjaśniłem, nie chcąc podnosić się z chodnika.
- Chyba ją rozumiem. Tylko byś się załamał. - wymruczał, gmerając dłońmi po moich plecach.
- Aż tacy z was nieudacznicy?
- Zginęliśmy razem. A wraz z nami kilka innych osób. W dodatku rok po tobie. Gdybyś o tym wiedział, to pewnie uznałbyś, że długo sobie bez ciebie nie poradziliśmy.
Prychnąłem cicho i po raz kolejny wypuściłem z płuc nadmiar powietrza.
- Pewnie tak bym powiedział, ale nie uważałbym tak. Byliście najlepsi. To ogromny niefart, że trafiliście na takiego psa jak ja.
Edd wyprostował się i nachylił w moją stronę. Patrząc w złote tęczówki, jak przez mgłę przypomniałem sobie, że moje też miały taki kolor. W ogóle był ze mnie niezły blondas.
- Jeśli jeszcze raz tak powiesz, wyrwę ci kręgosłup. - z jego ust groźba ta zabrzmiała wyjątkowo poważnie. - Byłeś najlepszym co nas w życiu spotkało. Myślisz, że bez ciebie Caroline przeżyłaby na ulicy?
- Sądzę, że dożyłaby później starości, gdybym nie wkręcił ją w gangsterkę. - uparłem się i zmrużyłem oczy.
- Głuchy jesteś?! - Khalifa uderzył mnie otwartą dłonią w kark. - Pytam o ulicę! Gdybyś wtedy jej nie przygarnął, nie dożyłaby nawet do końca podstawówki. A ja? Byłem cholernym imigrantem! Albo zarobiłbym się w porcie, albo by mnie zastrzelili jako kolejnego czarnucha!
- Nie jesteś czarny. - zauważyłem marszcząc brwi. Mężczyzna przerzucił oczami, naśladując moją słynną minę. Zauważyłem, że pod oczami ma głębokie zmarszczki i majączą pod nimi cienie.
- Od kiedy to taka różnica, czy ktoś jest murzynem czy azjatą? Po prostu nie jestem biały, a to już wystarczający powód, by większość amerykaninów chciała mnie zabić!
- Amerykanów. - poprawiłem, a mimika jego twarzy szczerze mnie rozbawiła. - Poza tym ja bym nie chciał.
- No właśnie. - rozłożył szeroko ręce - Tym sposobem uratowałeś dziesiątki dzieciaków, które włóczyły się po ulicach. Dałeś im dom, bezpieczeństwo i możliwość uczciwego zarabiania na siebie. - spojrzałem na niego jak na idiotę. - Może trochę przesadziłem z tą uczciwością.
- Podobnie jak z bezpieczeństwem. Gangsterka jest równie bezpieczna jak gaszenie niedopałków w tafli rozlanej benzyny.
- Masz zadatki na poetę.
- A ty na homoseksualistę. Długo będziesz mnie jeszcze trzymał na kolanach? - Edd roześmiał się i spróbował podnieść, ale powstrzymałem go gestem ręki. - Może wstańmy jednocześnie, wolałbym uniknąć tej niebezpiecznej wysokości głowy.
Khalifa śmiał się dalej, a ja uśmiechnąłem się krnąbrnie. Brakowało mi tego. Cholernie. Wyprostowaliśmy się, a indus otrzepał z kurzu tiulowe spodnie. Kiedy poprawiałem włosy, pacnął mnie w dłoń i uśmiechnął się szeroko, błyskając równiutkimi, bielusieńkimi zębami.
- Ja przynajmniej wchodzę w trójkąty rozdzielno płciowe. - ponownie ułożyłem włosy ignorując tą uwagę, a on pacnął mnie po raz drugi. Posłalem mu ostrzegawcze spojrzenie.
- Sam mówiłeś, że w życiu trzeba próbować wszystkiego. - wzruszyłem ramionami i uchyliłem się, gdy chciał uderzyć trzeci raz.
- Naprawdę cię to kręci? - chyba nie szło mu ukrywanie chichotu. Uderzyłem go w pierś.
- Mam położyć się na kozetce i opowiedzieć ci o fantazjach, które wzięły się z nieudanego dzieciństwa?
- Pytam serio.
- Możemy rozmawiać o czym tylko chcesz, ale wolałbym wymyć ręce. No wiesz, przed chwilą zabiłem siedmiu ludzi. Trochę tu śmierdzi. - Spojrzałem w bok, dając mu do zrozumienia, że koniec tych żartów. Co do jednego Khalifa ewidentnie miał rację: zostawiłem po sobie nie lada bajzel.
- Powinniśmy to posprzątać. Tamtemu kolesiowi chyba wypłynęło jelito. - zerknęliśmy na siebie i skrzywiliśmy się jednocześnie. Odrobinę martwiła mnie siła, jaką w sobie odkryłem. Mój plan był jednak inny i wypadało poinformować o nim Edda.
- Nie. Właśnie tak ma być. Wszyscy muszą to zobaczyć. - przygryzłem wargę, widząc, że gdzieś po drodze pogubiłem rękawiczki.
- Do czego dążysz? - powoli ruszyliśmy w kierunku kontenera z kokainą.
- Wróciłem, Edd. - powiedziałem poważnie i spojrzałem mu w oczy. - Frank Hoove wypowiedział mi wojnę. Jeśli trzeba będzie, postawię na nogi cały kontynent, byleby dowiedział się, że nie zamierzam się poddać.
- Zabicie siedmiu przemytników to niezły początek. Podobało mi się twoje przedstawienie. Nawet cię nie drasnęli. Kiedy wykonałeś ten przewrót z kucków, przypomniał mi się Krym... a może to był Kreml?
- Krym. - oparłem się o zimny metal i westchnąłem ciężko. Co ja teraz zrobię z pół toną czystej koki? - Straciłem wszystko. Nie tak jak wtedy, gdy zginęli Edna i Gabe. Nie tak jak wtedy, gdy mnie zastrzelili. Teraz zrobiłem coś znacznie gorszego, Edd. Wszystko z mojej winy... byłem strasznie głupi, bo wydawało mi się, że skoro jestem już martwy nikogo nie będzie obchodzić, czy dokończę kilka spraw czy nie. Tak było mi wygodniej, rozumiesz? Spocząłem na laurach i naraziłem na niebezpieczeństwo kolejnych ludzi. Dlatego teraz już nie odpuszczę.
       Khalifa stanął tuż obok mnie i wtykając ręce do kieszeni pomknął wzrokiem gdzieś w smętny krajobraz wyciszonej ulicy. Za naszymi plecami ledowa lampa zamigatoła kilkakrotnie, dając znak o słabnącej energii. Gdzieś w dali błyskały światła lamp i aut, ale tutaj było wyjątkowo cicho. Nawet wcześniej dudniący wiatr opadł z sił i teraz ledwie smagał nas po twarzach. Gapiliśmy się w ciemność przy akompaniamencie naszych oddechów i buczących silników samochodów, które docierały do nas z innej przecznicy.
- Chcesz wrócić do mafii, zgadza się? - zapytał po chwili.
Odwróciłem twarz w jego stronę, jednak mój rosły druh nadal gubił wzrok w bezkresnej nocy. Jego oczy błyszczały. Był czujny. Przenikając mrok wypatrywał zagrożenia, o czym ja już dawno zapomniałem. Ciekawiło mnie, dlaczego śmierć dopadła również jego, a także dlaczego został w tym brudnym, pełnym nienawiści świecie.
- Tak. - odrzuciłem krótko i wytężyłem wzrok. - Nie wiem jak sobie ułożyłeś to drugie życie, ale nie zamierzam prosić cię o to samo. To zbyt wiele, wiem o tym. Poza tym ostatnio obiecałem sobie, że już nikogo nie pociągnę na dno.
Dopiero po kilku minutach, w trakcie których zupełnie zapomniałem o mruganiu odczułem na sobie jego spojrzenie. Zerknąłem na twarz indusa: był poważny i zamyślony, a zaledwie kilka chwil temu robiliśmy sobie niezłe jaja z typowo nieprzyzwoitych, męskich tematów. Oczy miał mądre, wystarczyło w nie spojrzeć by wiedzieć, jak wiele go w życiu spotkało.
- Kiedyś, na samych początkach Underground Elite, wszyscy składaliśmy ci ślubowanie. Pamiętam je do dziś. - to mówiąc wyprostował się, wypiął dumnie pierś i salutując z prawą ręką na płask przyciśniętą do piersi, wyrecytował:
 
Gry mrok przesłoni duszę, cieniem spowije umysł i wzrok
Ty z dumą patrz, bo tak oto nadchodzi nowojorskiej męki kres,
Unieś wysoko ręce, przeładuń broń, wnet usłyszysz strzelecki krok,
Oto nadchodzi królewska chluba, karabinów rozlegnie się strzał
Z elitą elit, najwyższą z klas, przebij na wylot powstańczą pierś
I w wierności oddaj okrzyk najgodniejszej spośród wszystkich chwał
Chwal imię Króla, boku swych braci strzeż, a już niedługo
Ludu oswobodzonego rozlegnie się pieśń.

- To ty byłeś tym Królem. Ty miałeś poprowadzić poniżony lud i oswobodzić nowojorczyków, a każdy, kto złożył przysięgę miał zrobić wszystko co w jego mocy, by ci w tym pomóc. Ja ślubowałem. Nawet po śmierci dopełnię obowiązku. - stanął naprzeciwko mnie i uśmiechnął się smutno.
Przez chwilę dokładnie ogarniałem wzrokiem jego postać: począwszy od pokrytej bliznami twarzy, przez szerokie barki, na których latami spoczywał ciężar jaki niósł ze sobą tytuł mojego przyjaciela i zastępcy. Mimo wszystkich chwil gdy narażałem jego życie, gdy wiodłem za sobą przez katorżnicze szlaki - ani on, ani Caroline nigdy mnie nie opuścili. Wiernie podążali za mną, dając tym samym przykład setkom innych istnień, które zaufały nam i ze świadomością, że wielu z nich zginie, poszli na bój w moim imieniu. Edd robił co się dało, aby utrzymać nas razem, choć nie było to łatwe zadanie.
Był na służbie zawsze i wszędzie, gotów mnie wesprzeć nawet po dziesiątce nieprzespanych nocy i przepracowanych dni. Spojrzałem na długie i umięśnione nogi, które nigdy nie ugięły się i nie pozwoliły, aby jego dumę rzucono na kolana.
W ostatniej chwili zawiesiłem wzrok na smutnym uśmiechu i złotych oczach.
- Nie musisz tego robić. - powiedziałem i wyciągnąłem ramiona, aby jeszcze raz go przytulić. Uścisk był mocny i stabily, jakbyśmy chcieli nawzajem upewnić się, że teraz już nic nas nie rozdzieli.
- Wiem. - odpowiedział i poklepał mnie po plecach. - Ale chcę to zrobić. Zobaczysz, wrócimy na szczyt i to z taką pompą, że Frank Hoove zacznie bić ci pokłony.
- Chciałbym to zobaczyć. - uśmiechnąłem się krzywo i cofnąłem o krok. Zapukałem kłykciami w kontener, niemalże spodziewając się, że ktoś zapyta ze środka "kto tam"? - Nie wiesz co mogę zrobić z pięćsetką kokainy?
- Czysta?
- Rzekomo tak. - Edd zrobił minę kwalifikującą się pod "zrobili cię w konia, stary", ale zaraz uśmiechnął się nonszalancko.
- Chyba wiem, komu możemy tyle wcisnąć!

~*~

- Chcę mieć tą kasę dzisiaj, Billy. Jeśli nie przyjedziesz z równowartością, nie licz nawet, że dam ci dotknąć chociaż jednej saszetki. - Edd trzymał przy uchu telefon i krążył wokół zamkniętej bramy w zupełnie innym zaułku, do jakiego przytaszczyliśmy kontener.
Pchaliśmy go zaciemnionymi ulicami przez dwie i pół godziny, ale na całe szczęście przymocowane do niego koła znacznie ułatwiły nam zadanie. Plusem była także moja nowa moc. Do trzeciej gawędziliśmy na niezobowiązujące tematy, choć każdy z nas był świadom, że nie uciekniemy od poważnej rozmowy. Poza tym czekałem na odpowiedni moment, by podzielić się z nim moimi przeżyciami z ostatnich dwóch tygodni. Chciałem opowiedzieć mu o Lucy, Vincencie i całej tej sytuacji, jaka odbyła się w domostwie Luki.
Po tym jak Caroline mnie zostawiła, każąc mi radzić sobie samemu, doszedłem do wniosku, że na świecie nie mam już absoultnie nikogo. Że moją jedyną alternatywą na życie jest dotarcie do podziemia, odbicie tronu i skreślenia z listy żyjących Franka Hoove'a. Potem mogłem spokojnie oddać się w ręce FBI i raz na zawsze przestać zamęczać świat swoją idiotyczną osobowością.
Tymczasem znikąd pojawia się Edd i tak oto ziemia nagle wydaje mi się warta zachodu. Gdybym nie był przejęty oferowaną połową miliona, zacząłbym się nad tym mocno zastanawiać.
Coś nie pasowało mi w nagłej zmianie zachowania Rad i jej słowom, które tak odbiegały od wyznawanych przez kobietę wartości. Czyżby moja sprytna powiernica miała w tym wszystkim bardziej znaczącą rolę?
- Świetnie. Masz czas do piątej. Znajdziesz mnie przy Broak Road, zaraz za starym magazynem. Otworzę ci żelazną bramę przy wylocie ulicy. - Khalifa schował telefon i podszedł do mnie, gładząc się po brodzie. - Billy Richwood jest zainteresowany zakupem. To taki ćpun, że miesięcznie obrabia całą setkę, rozumiesz?
- W takim razie damy mu pół roczny zapas. Ile zaoferowałeś?
- Pół miliona, nie tak miało być? - pytająco uniósł brew. Zauważyłem, że są wyjątkowo gęste.
- Niby tak, ale nie jestem pewien, czy to naprawdę czysta kokaina. Nieważne. Ten cały Richwood... znam go?
- A nie? - Edd zaśmiał się donośnie, a echo jego śmiechu poniosło się miedzy ścianami magazynu - Nie pamiętasz tego rudego chudzielca, który zawsze trzymał z Timberly Greystone?
Zapaliła mi się lampka.
- Pamiętam! To ten chłopaczek doczłapał się takich pieniędzy?
- Całą kasę dostał w spadku po Timberly. Jej udziały na giełdach całkiem mu się opłaciły, co widać także po... hm, jego tuszy. - wymieniliśmy szydercze uśmieszki.
- Powiedziałeś "w spadku"? Coś w końcu dorwało starą burdelmamę? - Edd z uśmiechem spojrzał w bok, zupełnie jak zawstydzony chłopiec, gdy ładna pani pochwali jego rysunek.
- Nie zdziwi cię zbytnio, gdy powiem, że w końcu trafiła na wymagającego klienta?
- Nie... albo czekaj, właśnie doznałem szoku. - przyłożyłem obie dłonie na piersi i zachwiałem się spazmatycznie. Oboje zaśmialiśmy się z tego całego debilizmu, jakim dzisiaj emanowaliśmy. Raz na siedem lat po śmierci można w końcu porechotać z totalnych głupot, no nie?
- Jeśli dostaniemy tą kasę, na co chcesz ją przeznaczyć? - zapytał dużo poważniej.
- Przede wszystkim muszę kupić nową broń. W oko wpadło mi tegoroczne uzi, widziałeś je już? Znam trupa, który sprzeda mi je w dobrej cenie. Poza tym muszę zainwestować w porządny garnitur, kupić żółwiowi terarium z prawdziwego zdarzenia i ulokować trochę grosza na koncie w Szwajcarii. Gdy odbiję się od dna pewnie będę miał sporo zaległości do nadrobienia. Myślę też, że przydałoby się pójść na jakieś piwo.
- O! - dzięki tej błyskotliwej wypowiedzi dowiedziałem się, że Edd znajomość przypadków ma w jednym palcu. - Co u Tonny'ego?
Na jego twarzy pojawił się radosny uśmiech, który pokrzepił mnie w myślach o ukochanym żółwiu.
- Został w hotelu. Odbiję go gdy będzie po wszystkim, a do tego czasu mam nadzieję, że Vincent lub Caroline będą go karmić. Musiałem zrobić mu prowizoryczne mieszkanie z akwarium i lampy kreślarskiej. Niby trzyma się nieźle, ale on zasługuje na coś więcej. Przez cały rok od śmierci rozmawiałem tylko z nim.
- Tak właściwie, czemu nigdy nie przyszło ci do głowy, żeby do nas... no wiesz, chociażby zajrzeć? - Edd silił się na bezbarwny i swobodny ton, jakby chciał udawać, że to tylko pytanie o pogodę. Wbiłem wzrok w ziemię i poruszyłem butem.
- Obserwowałem was przez kilka miesięcy, ale w końcu uznałem, że bezpieczniej będzie jeśli o mnie zapomnicie. Myślałem, że jeśli zniknę to odpuścicie. - mruknąłem, nie do końca zgodnie z prawdą.
- Wiedziałem, że żyjesz... w sensie, zanim mnie zastrzelili byłem na ciebie wściekły, bo chodziły słuchy, że zaszyłeś się gdzieś na powierzchni, wydymałeś nas i robisz dalej swoje, nie dzieląc się zyskami. Potem dopiero zrozumiałem, że pewnie działasz po cichu i niezbyt często. Ja po śmierci wycofałem się na długi czas. Latami nie mogłem wpaść na trop Caroline. Choć zabili nas w jednej chwili, gdy się przebudziłem, jej ducha nigdzie nie było. Pomyślałem, że tylko mnie Budda pokarał. Ostatnio się ze mną skontaktowała. Czaisz to? - spojrzał na mnie z szeroko otwartym i oczami i pretensją w głosie. - Po prawie siedmiu latach dostałem od niej list, że jest, oddycha i odnalazła 'starego towarzysza'. Pomyślałem, że może chodzić albo o ciebie, albo o Rozę...
- Co wspólnego ma z tym Rozalie? - spojrzałem na niego wyczekująco. Rad unikała tematu mojej dziewczyny jak ognia, ale to akurat żadna nowość.
- Obiecałem Raddży, że nie powiem nic na ten temat, a już napewno nie wtedy, gdy nie będzie jej w pobliżu. Wybacz mi, ale nasza indila choć stanowi część rodziny, jest bardzo niebezpieczna. Nie chcę ryzykować utraty kończyn, a poza tym ten problem nie zginie. Jeszcze nie jednokrotnie będziesz musiał stawić mu czoła.
Spojrzałem na niego bez przekonania. Nic z tego nie rozumiałem. Zmarszczyłem czoło i zasadziłem mu kuksańca w bok, przez co ten zgarbił się i spojrzał na mnie spode łba.
- Chwilowo ci odpuszczę, ale nie myśl sobie, że o tym zapomniałem. - Edd uśmiechnął się raz jeszcze, po czym wsadził ręce w kieszenie i przespacerował wokół kontenera.
Czas mijał, a my napawaliśmy się błogą ciszą i własną bliskością. Powrót Khalify do mojego życia był czymś tak zaskakująco pięknym, że trudno było mi ubrać w słowa to co tak właściwie czułem. Na całe szczęście indus nigdy nie należał do tych, którzy potrzebują godzin paplaniny aby rozszyfrować czyjeś uczucia. Wspólnie krążyliśmy wokół kokainy, co jakiś czas posyłając sobie wyjątkowo płytkie miny i sygnały, które bawiły mnie do tego stopnia, że od śmiechu prędko rozbolał mnie żołądek. Edd gwizdał po drugiej stronie kontenera, a ja otworzyłem w tym czasie mosiężne drzwi i wsadziłem rękę do środka, natychmiast natrafiając na śliskie, miękkie w dotyku pakunki. Bez labolatoryjnego sprzętu nikt nie byłby w stanie stwierdzić czy jest to faktycznie czysta koka; nawet jeśli nie była, znany nam narkoman był zbyt spragniony towaru aby się po niego nie zjawić. Mimo to najbardziej zastanawiała mnie duga opcja: co jeśli proch faktycznie był czysty i kradnąc go, wchodziłem w drogę jakiemuś poważnemu bossmanowi?
Zerknąłem na przesypujący się w foli biały proszek. Zresztą... mam to gdzieś komu się narzucę i co będę musiał zrobić aby to odkręcić. Teraz liczył się tylko jak najszybszy zastrzyk gotówki.
- Hej, są już tutaj! - zawołał Khalifa.
Odwróciłem się i dostrzegłem jasne reflektory, których światła padały zza drugiej strony bramy. Barczysty towarzysz pognał do wylotu uliczki i już wkrótce rozległ się trzask oraz zgrzyt odsuwanych wrót. Słysząc jak ciężki, prawdopodobnie terenowy wóz zajmuje miejsce na podjeździe, powoli przylgnąłem do najsłabiej oświetlonej ściany kontenera i zakładając ramiona na piersi, czekałem na odpowiedni moment. Uderzyły samochodowe drzwi i rozległ się ten faktycznie znany mi z przeszłości jazgot.
- Ah! Maestro Khalifa! Czyżbym naprawdę widział pół tony kokainy w tym cudownym, niebieskim kontenerze? - już z tej odległości miałem wrażenie, że poza nowymi kilogramami w ciele Billy'ego, jego infantylny styl życia niewiele się zmienił.
- Przekonajmy się. - odparował Edd, a ja wyobraziłem sobie jak rozkłada ręce i wskazuje na metalową skrzynię. Chrzęst na żwirku wskazywał na to, że Billy najprawdopodobniej biegł, nie mogąc opanować narastającego w nim podniecenia. Gdy dźwięk nasilił się, cofnąłem się jeszcze bardziej w cień i mocniej przycisnąłem plecy do ściany,
- To takie ekscytujące! Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak dawno nie miałem w dłoniach stuprocentowo czystego towaru. Sprzedawcy metaamfetaminy, koksu czy heroiny... oni wszyscy kłamią, łżą jak psy. Ale ty, mój drogi Eddzie? Wiem, że byś mnie nie oszukał. Równowartość pieniężna spoczywa w samochodzie, otwieraj proszę te wrota do raju! Nawet Frank Hoove nie zaproponował mi czystej koki!
Ostatnie zdanie sprawiło, że jakaś dawno zapomniana nuta zabrzmiała w moim umyśle. Tylko o co mogło chodzić? Frank i przemyt.... coś było na rzeczy, nie mogłem sobie tylko przypomnieć co takiego.
- Tak? - rzuciłem i śmiało wystąpiłem przed kontener, racząc roztytego rudzielca szarmanckim uśmiechem. - A ja słyszalem, że godny z niego przeciwnik,
Malutkie, czarne oczy Billy'ego Richwooda o tym irytującym błysku, który od razu skojarzył mi się ze świńskimi ślepiami wyjrzały na mnie z pulchnej, wysypanej piegami twarzy, a źrenice człowieczka powiększały się z każdą następną chwilą. Edd położył mu rękę na ramieniu, co nieco ocuciło mężczyznę.
- Niemożliwe! - tłusta dłoń faceta natychmiast odnalazła moją rękę i zaciskając się na niej tymi lepkimi palcami, Billy potrząsnął nią nieco w ramach chaotycznego powitania. - To wprost nieprawdopodobne! Patrick Redstone we własnej osobie! Ale przecież ty od siedmiu lat gryziesz piach!
- Najwidoczniej mamy różnych informatorów. - wzruszyłem ramionami i niepostrzeżenie wytarłem o plecy  uściśniętą dłoń.
- Moje niedopatrzenie, maestro! Czy to oznacza, że dostanę pół tony kokainy dla mnie i moich przyjaciół od najlepszego człowieka w swoim fachu? To co wyprawiałeś w latach świetności tego kraju przechodzi ludzkie pojęcie! Brawurowe akcje, przemyt nie z tej ziemi! A jacy doskonali żołnierze! To istne mistrzostwo, naprawdę nie widziałem tutaj lepszych gangsterów... No, Crips pod wodzą Thorne'a też byli nieźli, ale Underground Elite?! Mistrzowie, drogi Patricku... Czy może wolisz, abym zwracał się do siebie Plague?
    Poczułem na sobie wyczekujące spojrzenie indusa, który spoglądał na mnie bacznie zza pleców przybyłego. Podobnie jak ja, Edd wiedział, że Plague nie jest tylko przydomkiem, jaki przyjąłem przed laty. Określenie Plagi było imieniem człowieka o władzy tak wielkiej, że ustępowały mu nawet rząd i władze wyższe. Plague był osobą, przed którą kłaniali się najbardziej szanowani inwestorzy, był rzecznikiem, negocjatorem i dyktatorem. Do niego przychodzono w największej opresji, to on na jedno skinienie stawiał na nogi ponad piętnaście tysięcy ludzi i to on miał decydujące zdanie w sprawie życia lub śmierci ponad połowy mieszkańców Nowego Yorku.
Uśmiechnąłem się najłagodniej jak tylko potrafiłem, wyraźnie zadowalając tym gestem Świńskookiego.
- Plague. Bardzo stęskniłem się za tym pseudonimem. Swoją drogą, jeśli ktoś zapyta skąd masz tyle kokainy, proszę bardzo - machnąłem ręka na piętrzący się ponad naszymi głowami kontener - mów śmiało kto ci ją sprezentował. Oczywiście wykluczając władze.
- Dowcipny jak dawniej! - krzyknął łapiąc się za swój wydęty brzuch. - Z przyjemnością, spełnie każe twoje życzenie. Pieniądze czekają w wozie, ale czy mógłbym zerknąć na towar swym wysłużonym okiem?
Odsunąłem się i przywołując kiwnięciem głowy Khalifę, wspólnie uchyliliśmy wieko kontenera. Billy podleciał do wlotu skrytki jak na skrzydłach i ściskając ręce przy sercu z zachwytem przesortował setki torebek. Jedną z nich uniósł w dwa palce, obejrzał w świetle księżyca, po czym wyciągnął z kieszeni malutką iglicę i przekłuwając folię, przysunął do twarzy kilka drobin. Richwood niemalże ryknął z zachwytu, co pozwoliło mi sądzić, że kokaina jest autentycznie czysta. To zdumiewające - kilku podrzędnych przemytników miało dzisiejszej nocy wymienić tak rzadki towar... Miałem po prostu ogromne szczęście, czy kryło się za tym coś więcej?
- Wszyscy święci! To idealne! Boskie! Mój maestro, chodźmy szybko do samochodu, muszę mieć tą transakcję za sobą!
Billy nie czekając podreptał w kierunku zaparkowanej na podjeździe furgonetki, w której siedziało dwóch osobistych ochroniarzy. Edd ruszył pierwszy, cały czas bacznie obserwując ćpuna, ja natomiast powoli powłóczyłem się za nimi.
Brytani Richwooda drgnęli widząc jak zatrzymuję się zaraz przed maską. Obrzuciłem ich wzgardliwym, obojętnym spojrzeniem, ale zawiesiłem wzrok na chwilę na twarzy każdego z nich, dając im tym samym znak, że ta noc nie odejdzie w zapomnienie. Konsument zniknął gdzieś za otwierającą się klapą bagażnika,
Edd skrzyżował ramiona na piersi i na kilka błogich chwil, w tej obskurnej dziurze panowała absolutna cisza. Upragnione chwile wytchnienia nie mogły trwać długo - Billy roześmiał się i wyłonił zza samochodu trzymając w ręce srebrną walizkę na zatrzaski. Posyłając mi pełne szczęścia spojrzenie, zarzucił pakunkiem na maskę, nacisnął oba guziki i otworzył poły walizki. Zbliżyłem się do niej wraz z indusem. W wyłożonym tekstylem wnętrzu znajdowały się szeregi popakowanych w papierowe opaski banknotów, które wspólnie sprawdziliśmy i przeliczyliśmy.
Billy nie kłamał - pół miliona za pół tony koki. Najczystszy interes na świecie.
Zamknąłem walizkę i podałem ją Khalifie, następnie zwracając się do Billego, po raz kolejny wymusiłem przyjazny uśmiech.
- To była czysta przyjemność. Mam nadzieję, że towar będzie ci służył. - wymieniliśmy uścisk dłoni, tym razem znacznie mniej chaotyczny. Chryste, będę musiał zdezynfekować ręce.
- Z pewnością, mój drogi przyjacielu! - krzyknął, gdy wraz z Eddem zbliżaliśmy się do wylotu bramy. Zapewne dzisiejsza rozmowa byłaby zakończona, może nawet ja i Billy Richwood nie spotkalibyśmy już nigdy więcej, ale po chwili z ust mojego "klienta" padła pewna uwaga, której nie mogłem puścić mimo uszu. - Mam nadzieję, że ty i pan Hoove w końcu się pogodzicie. Miłoby było widzieć cię na urządzanym przez niego bankiecie!
Nogi nagle odmówiły posłuszeństwa, całe ciało zostało raptownie wbite w ziemię. Poczułem, jak sztywnieje każdy mięsień w moim ciele. Powoli, ledwie panując nad własnymi ruchami przechyliłem głowę i odnalazłem zdziwione spojrzenie czarnych ślepi.
- Bankiet pana Hoove'a?  Pana Franka Hoove'a? - zapytałem, zupełnie jakby te słowa były nową mantrą.
- No tak... pan Hoove organizuje bankiet wyborczy w sobotni wieczór o dwudziestej, w swojej posiadłości na Cherry Hill. Czy zamierzasz się tam pojawić?
Chmury przesłoniły księżyc sprawiając, że cała uliczka pogrążyła się w mroku. Tylko odpalone światła furgonetki rzucały delikatną poświatę na nasze twarze.
- Oczywiście, Billy. Już nie mogę się doczekać.


     CDN~

Nehemia - CD. Historii Vincenta

        Bez zastanowienia wypadłam z pokoju chłopaka i pomknęłam po schodach na samą górę, zaciskając powieki. Po omacku odnalazłam drzwi, które natychmiast pchnęłam przed siebie, dosłownie wybiegając na dach. Nawet nie zarejestrowałam tego jak pokonałam odległość dzielącą wejście od krawędzi, przy której zatrzymałam się w ostatniej chwili, uderzając czubkami palców w niski murek, okalający płaską powierzchnię dachu dookoła. Siła rozpędu sprawiła, że pochyliłam się nieco w przód, jednak zaraz cofnęłam się o krok, otulając szczelnie ramionami.
Naprawdę byłam taka zła? Zła? Byłam wściekła i sama do końca nie wiedziałam, czy na siebie, czy na Vincenta, czy może jednak na całą tą sytuację, która wyniknęła głównie z mojego głupiego uporu. Gdybym po prostu odpuściła chęć zobaczenia ten durnej piżamy, nic takiego by się nie stało.
Dlaczego w najgłupszych momentach nie potrafię odpuścić?
Zacisnęłam dłonie na ramionach mocniej, chowając twarz w pasmach białych włosów. Zadrżałam na całym ciele, dostrzegając kątem oka dwie ogromne ręce, które mnie otoczyły, zacieśniając powoli uścisk na moich żebrach, co z każdą sekundą utrudniało mi oddychanie. Postąpiłam krok w przód, automatycznie przenosząc spojrzenie na ruchliwą jezdnię poniżej stropu, oprócz śmigających w dole aut nie widziałam absolutnie nic. Nagle niczym niewidzialna ręka strachu, ciarki, które przeszły mi po plecach, wepchnęły mnie wprost w tą przepaść, prowadzącą tylko do jednego miejsca.
Drgnęłam gwałtownie, odskakując od krawędzi dachu, spoglądając w jej stronę szeroko otwartymi oczami. Co to właściwie było...? Potrząsnęłam głową, jakbym w ten sposób chciała pozbyć się tych irytujących myśli. W tym czasie drzwi ponownie się otworzyły (a może zamknęły?) i gdy tylko odwróciłam głowę w tamtą stronę, moim oczom ukazał się Vincent ze zwiniętym kocem w rękach. Na ustach znowu miał ten typowy dla niego uprzejmy uśmiech, którym obdarzał cały świat, co by się nie działo. I gdybym nie uczestniczyła w tym co stało się zaledwie parę chwil wcześniej, nigdy nie powiedziałabym, że stało się cokolwiek złego. Chociaż może "złego" nie było dobrym określeniem, ale sama sytuacja nie wyglądała dobrze, z jakiejkolwiek strony by na nią nie patrzeć. I czy to była wina mojej przeszłości, która wciąż zaciskała swoje szpony na mojej szyi, czy przeszłości Vincenta, która najwyraźniej nie chciała odpuścić, to zdarzenie nie mogło przejść bez echa.
- I jak, podoba ci się? - Zapytał, rozkładając koc na środku. Rozejrzałam się dookoła, dopiero teraz przyglądając się wystrojowi tego miejsca. Wcześniej pogrążona w myślach i próbie opanowania złości, zupełnie nie zwróciłam na to uwagi, a było co podziwiać. Przestrzeń na dachu była gustownie urządzona, nie było może tego wszystkie wiele, ale miało to swój urok.           
      Kilka zielonych roślin, odtwarzacz postawiony gdzieś w kącie i oświetlenie, którego głównym źródłem były małe LED'owe lampy. Poza tym wszystkim moją uwagę przykuły także okrągłe wiszące lampki w odcieniach szarości i bieli, rozwieszone pomiędzy jakimiś wentylatorami. Przekrzywiłam głowę lekko w prawo, przypominając sobie jak jedna z uczennic mojej szkoły robiła takie w domu, a potem sprzedawała w szkole. Nie byłam pewna, czy taki interes był opłacalny, ale co ja tam wiedziałam?
Odwróciłam się w stronę wysokiego chłopaka, uśmiechając się szeroko i kiwając głową na potwierdzenie. Wolałam jeszcze trochę pomilczeć, by mieć pewność, że mój głos nie zadrży w nieodpowiednim momencie, więc podeszłam do wiszących kulek i wyciągnęłam dłoń w kierunku szarej, pstrykając ją delikatnie.
- Jeśli chcesz możesz włączyć jakąś muzykę. - Rzucił w moją stronę Przywódca, a ja zerknęłam na niego, zaintrygowana nutką napięcia w jego głosie. Naprawdę to słyszałam, czy tylko mi się wydawało?
- Wydaje mi się, że noc obdarzy nas swoją własną muzyką. - Odparłam z uśmiechem, podchodząc do rozłożonego koca. Mężczyzna skinął tylko głową, po chwili układając się na miękkim (na swój sposób) posłaniu obok mnie. Przez długi czas po prostu leżeliśmy w ciszy, wpatrzeni w ciemne niebo i wsłuchani w grę cykad. Przesuwałam spojrzeniem od jednego błyszczącego punktu do drugiego, nieudolnie starając się połączyć to wszystko w sensowną całość. Przypominało to próby połączenia skrawków moich wspomnień z czasów FBI, gdzie nie spojrzałam tam widziałam pustkę, natomiast dookoła świeciły punkty, które znikały, kiedy tylko próbowałam je pochwycić spojrzeniem. To było naprawdę irytujące.
- W końcu widać Pas Oriona.
Uniosłam głowę, spoglądając na Vina, którego ramiona znajdowały się na równi z czubkiem mojej czupryny i uniosłam lekko brew do góry.
- Hm.. Faktycznie. Z tego co wiem, wchodzi on w skład gwiazdozbioru Oriona, ale jego jakoś nigdy nie potrafiłam odnaleźć. - Zaśmiałam się, na powrót przenosząc wzrok na gwieździste niebo. - Podobnie jak reszty tych konstelacji... Wyjątkiem jest Wielki Pies, który nigdy psa mi nie przypominał...
- Popatrz. - Mruknął z uśmiechem, podnosząc swoją długą rękę, która jeszcze chwilę temu spoczywała tuż za moją głową. - Widzisz Pas Oriona, prawda...?
Przez kolejne dwie czy trzy godziny Wędrowiec pokazywał mi różne gwiazdozbiory i konstelacje. Nie byłam pewna, czy faktycznie się na tym zna, czy tylko próbuje rozluźnić atmosferę, ale było przy tym naprawdę dużo śmiechu, kiedy próbowaliśmy odgadnąć, dlaczego akurat tak się nazywają. Na dłuższą chwilę nawet zapomniałam o tym, co miało miejsce wcześniej, ale rzeczywistość zawsze wraca.

*następnego dnia, koło dwunastej*

Wysokie kamienice mieszkalne i budynki, w których mieściły się różne sklepy prywatne czy tańsze restauracje, piętrzyły się ponad nami (no dobra, mną), kiedy szliśmy bocznymi ulicami do centrum miasta. Nawet nie pamiętałam, po co tam idziemy. Chyba do sklepu, a może coś załatwić...? Poprzednia noc jak jeszcze żadna, dała mi się we znaki i nie miałam pojęcia dlaczego tak było. Nie byłam nawet pewna czy którekolwiek z naszej dwójki poszło tej nocy spać, gdyż kiedy się rozstawaliśmy stwierdziłam, że lepiej będzie, jeśli prześpię się tym razem u siebie. Nie byłam szczególnie zadowolona z takiego obrotu spraw, jednak wciąż miałam na karku oddech zdarzenia z pokoju Przywódcy. Dodatkowo gdzieś w środku nocy, w mojej głowie zawisło pytanie, czy ja aby na pewno nie pakuje się w coś więcej z Vincentem?
I właśnie to pytanie, które wciąż krążyło między myślami, sprawiło, że mimo iż już wiele razy szłam u boku Przywódcy, to tym razem ogarniało mnie jakieś dziwne zdenerwowanie, przez co czułam jak większość moich mięśni jest cały czas napięta, jakby w gotowości do ucieczki.
Przystanęliśmy w pewnym momencie słysząc ogromny huk, dochodzący z niedużej odległości. Nim zdążyliśmy skierować tam swoje spojrzenia, gwałtowny podmuch powietrza przesunął się przez ulicę, wskazując przy okazji kierunek, skąd dochodził hałas. Ściągnęłam z głowy słomkowy kapelusz, który rano wygrzebałam z pakunków z poprzedniego dnia, podobnie zresztą jak sukienkę i przycisnęłam go do klatki piersiowej, odgarniając po chwili z oczu pasma włosów.
Nim się obejrzałam, Vin złapał mnie za nadgarstek i pociągnął w stronę, gdzie zebrała się już pokaźna grupka ludzi. Każdy z nich mamrotał coś pod nosem lub krzyczał na innych, ktoś gdzieś dzwonił, ktoś płakał, ale jeden głos wyrywał się ponad to wszystko. Rozpaczliwy, błagający o pomoc, kobiecy głos.
Zatrzymałam się gwałtownie, niemal wpadając na plecy fioletowowłosego, który stanął jakby mu nogi wrosły w chodnik. Wyglądnęłam zza wysokiej postaci, a moim oczom ukazał się częściowo zawalony budynek kamienicy, która jeszcze chwilę temu tutaj stała. Nawet stojąc po drugiej stronie ulicy, niewielki kawałek od całego tego zbiegowiska widziałam, że cała konstrukcja jest niestabilna i w każdej chwili frontowa ściana może runąć na zaaferowanych gapiów. Nie byłam pewna jak sprawy mają się wewnątrz, ale sądząc po zewnętrznym wyglądzie i tym, że szkła powypadały z okien, a nawet drzwi wejściowe wyleciały z zawiasów, nie było dobrze.
- Co tu się właściwie stało...? - Szepnęłam, odsuwając się o krok od Wędrowca.
- Ratujcie moje dzieci, błagam, ludzie! Ratujcie moje dzieci... - Kobieta której głos wybijał się ponad wszystkie inne krzyki, chodziła niemal na kolanach, prosząc zgromadzonych, by cokolwiek zrobili, jednak ci, ze strachu czy może zwykłego rozsądku, mówili jej, że muszą zaczekać na straż, policję, kogokolwiek. Po policzkach płynęły jej gęsto łzy, które wzmagały się za każdym razem, gdy spoglądała w stronę swojego domu.
Ściągnęłam brwi, ogarniając szybkim spojrzeniem kamienicę i już miałam zrobić krok w przód, gdy wielka ręka Vina wylądowała na moim ramieniu, jakby mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co właśnie chcę zrobić.
- Nie możesz tam pójść. - Powiedział twardo, zaciskając palce. Odskoczyłam w tył, przytrzymując kapelusz przy brzuchu, próbując jednocześnie zachować równowagę i nie runąć na plecy.
- A kto? Ty? - Fuknęłam. - Zanim ktokolwiek się tutaj zjawi, budynek może się zawalić, a wtedy te dzieciaki zginą.
-  Nie puszcze cię tam, rozumiesz? - Wysoka sylwetka chłopaka pochyliła się w moją stronę, jakby próbując tym zmusić mnie do odpuszczenia.
- Ludzie mnie nie widzą, wszystko będzie w porządku. Tylko sprawdzę czy dzieciaki są całe.
- Rozumiem twoje zmartwienie, ale nie chcę, żeby coś ci się stało, Nehemia. Nie pójdziesz tam, koniec tematu. - Ponownie się wyprostował, rozglądając się czujnie. Przymknęłam na moment oczy, starając się uspokoić całe ciało i umysł.
- Takie rzeczy nie zdarzają się na co dzień, Vin. - Powiedziałam spokojnie z wciąż opuszczonymi powiekami.
- Wiem... - Mruknął, a ja otworzyłam jedno oko, by na niego spojrzeć. Napięte mięśnie sugerowały, że jest gotów do działania w każdym momencie. I właśnie to mnie martwiło.
- Jeśli nasi kochani przyjaciele mają z tym coś wspólnego, to będą chcieli to pooglądać. A jakie jest lepsze miejsce do obserwacji niż dach na przeciwko?
Fioletowa czupryna niemal natychmiast zadarła się do góry, chcąc sprawdzić dach budynku za naszymi plecami. Wykorzystując jedyną okazję, puściłam się biegiem w stronę walącej się kamienicy, bez problemu przeciskając między gapiami. Jeszcze zanim przekroczyłam próg budynku, moich uszu doszedł głos przyjaciela, wołającego moje imię. Przepraszam, Vin, ale po prostu muszę to zrobić.
Wraz z minięciem frontowej ściany, znalazłam się w środku kamienicy, rozglądając bacznie dookoła i nadstawiając uszu. Schody na pierwsze piętro były prawie w całości zawalone, na szczęście pozostałe wyglądały w miarę stabilnie, więc przejście po nich nie powinno sprawić mi dużego problemu. Oczywiście zawsze mogłam użyć swojej mocy i po prostu rozłożyć skrzydła lub zmienić postać, jednak dzieciaki były bardziej wyczulone na obecność Wędrowców i wolałam nie ryzykować, że jakiś szkrab mnie przyuważy. Tak po prostu było bezpieczniej.
Cichutki, ledwo słyszalny szloch dał się słyszeć z pierwszego może drugiego piętra. Więc tak czy siak, musiałam jakoś dostać się na górę. Podeszłam bliżej resztek schodów, przyglądając się pierwszym dwóm stopniom, które się ostały i ostatniemu, który połączony był już z półpiętrem. Zerknęłam jeszcze w tył, błagając w duchu los, by coś zatrzymało Vincenta na zewnątrz i nie pozwoliło mu tu wejść, bez znaczenia co to miałoby być.
Postąpiłam krok w tył, by po chwili krótkim sprintem nabiec prosto na schody i odbić się od ostatniego stopnia. Przeleciałam nad miejscem, w którym powinny być schodki, lądując na skraju półpiętra. By zachować równowagę cofnęłam się o krok, odruchowo spoglądając w tył, czego skutkiem było zejście na niższy stopień. Nie zdążyłam nawet podnieść nogi, kiedy cały strop półpiętra runął wraz ze mną w dół, uwalniając z mojego gardła krótki okrzyk zdziwienia. W ostatniej chwili chwyciłam się jedną ręką metalowej poręczy, która powyginana we wszystkie strony zwisała z wyższych pięter. Przy okazji rozcięłam sobie ramię o jej ostry, urwany koniec. Syknęłam cicho, łapiąc za pomalowany na brązowo metal i próbowałam się podciągnąć, by nogami dosięgnąć wyżej położonych schodów. W tym samym czasie w mojej głowie trwała bitwa między tym co powinnam zrobić, by zachować swoje życie po śmierci, a tym co słuszne dla Wędrowców i zachowania ich istnienia w tajemnicy.
         Warknęłam pod nosem, huśtając nogami w jedną i drugą stronę. Może nie było to najmądrzejsze rozwiązanie, gdyż cała poręcz zaczęła się kołysać, a z na głowę spadały mi fragmenty betonu, co świadczyło o tym, że właśnie wyrywam jedyny przedmiot, który pozwoli mi się dostać na górę bez używania mocy. W końcu udało mi się dosięgnąć nogami schodka i podciągnąć na tyle, bym mogła na nim stanąć. Wyprostowałam się i szybko uciekłam ze schodów, nadstawiając uszu i poprawiając kapelusz na głowie. Nie ufałam już tej konstrukcji. Jeśli dalej tak pójdzie, cały budynek zawali się ze mną i dzieciakami w środku.
Spojrzałam w górę, myśląc, że będę musiała się dalej wspinać, jednak szloch ponownie trafił do moich uszu, dając tym znak, że dzieciak jest na tym piętrze. Przynajmniej jeden z nich, nie miałam pojęcia co działo się z drugim, byłam pewna, że słyszę tylko jednego. Rozejrzałam się uważnie, ostrożnie stawiając stopy, gdy przechodziłam kolejne pomieszczenia. Wnętrze nie wyglądało jakby było zamieszkane, pod ścianami stało ledwo kilka mebli, zresztą już bardzo starych i zniszczonych. Czy możliwe jest, że nie była ona zamieszkana? Więc skąd tutaj te dzieciaki?
Przeszłam kolejne pomieszczenie, tracąc powoli nadzieję, że w ogóle kogoś tu znajdę. Zaczęłam nawet podejrzewać, że mam jakieś omamy z powodu poprzedniej nocy, jednak kiedy przekroczyłam, prób następnego pokoju, coś pod oknem drgnęło gwałtownie, uderzając w ścianę. Natychmiast skierowałam tam wzrok, odnajdując małą postać chłopczyka, bardzo wystraszonego zresztą. Nim otworzyłam usta, by zapewnić dzieciaka, że wszystko będzie okej, cały budynek się zatrząsł, a głośny trzask rozszedł się po całej ulicy. Nim mój mózg zarejestrował co się dzieje, instynkt zrobił swoje, dzięki czemu rzuciłam się w stronę dziecka, chowając go w swoich ramionach i lądując z nim na podłodze tuż przy ścianie. Zanim przygniotły nas gruzy z wyższych pięter, zdążyłam zauważyć jak mój kapelusz wylatuje przez okno. Zły znak, cholera. Zacisnęłam mocno powieki, tuląc do siebie chłopczyka, tak by w razie przygniecenia przez ścianę czy sufit, nie stała mu się zbytnia krzywda.
        O dziwo, nic nas nie przygniotło, a przynajmniej na początku tak myślałam. Leżeliśmy tak dłuższą chwilę, dzieciak nawet nie próbował się wyrwać, co zasiało w moim wnętrzu dziwny niepokój, jednak tezę, że może być on już martwy, odrzuciłam, gdyż czułam jak co jakiś czas wstrząsa nim szloch. W końcu odsunęłam się od niego nieznacznie, tak by móc spojrzeć na jego zapłakaną twarz. Czarne pasemka włosów były poprzyklejane do szarego od brudu czoła.
- Nie płacz, wyciągnę cię stąd. - Szepnęłam, starając się jakoś poruszyć, jednak wtedy zrozumiałam, że ściana, która na nas spadła, nie opiera się tylko na oknie, ale także na moich plecach. Więc chłopak musiał wyjść pierwszy, inaczej beton go przygniecie.
- Ale ja nie chcę stąd iść... - Cichy jęk sprawił, że przeniosłam na dzieciaka zdziwione spojrzenie, szeroko otwartych oczu.
- Ale... jak to...? - Przyjrzałam się uważniej jego małej buźce i niebieskim, szklącym się oczom.
- Nie chcę wracać do taty... Nie chcę tam wracać...
Momentalnie cała się spięłam na tą wieść, a w mojej głowie pojawiły się obrazy z przeszłości, zanim jeszcze moja rodzina została porwana. Pokręciłam głową na tyle na ile byłam w stanie leżąc pod tym wszystkim i z cichym westchnieniem, pogłaskałam brzdąca po policzku, zgarniając z niego słone łzy.
- Dlaczego nie chcesz wracać do domu...? Mama bardzo się o ciebie martwi.
- Ale mama nie broni mnie przed tatą... - W czasie zupełnej ciszy, która trwała nie dłużej niż pół minuty, wpatrywałam się w jakiś ciemny kont, cierpliwie czekając na kontynuację. - Zawsze kiedy ma zły humor albo w lodówce nie ma jego ulubionego piwa, to mnie bije... A mama mu na to pozwala. Ostatnio zbił nawet Clayton'a... Dlatego tutaj z nim przyszedłem, chciałem uciec od rodziców, ale nie myślałem, że budynek się zawali... - Potężny szloch szarpnął małym ciałkiem, które natychmiast przytuliłam do siebie, próbując jakoś malca uspokoić.
- Posłuchaj mnie uważnie. - Szepnęłam wprost do jego ucha, starając się by mój głos był jak najczulszy. - Musisz wrócić do mamy i taty, inaczej ciebie i twojego brata zabiorą w miejsce, do którego nie chcesz trafić i tam was rozdzielą, a przecież tego nie chcesz, prawda? Wiem, że jest ci ciężko, ale nie możesz tutaj zostać. Zabiorę cię stąd i...
- Nie chce wracać! - Malec próbował mi się wyrwać, jednak było za mało miejsca, nie miał dokąd się odsunąć.
- Cichutko... - Przyłożyłam palec do jego ust i kontynuowałam spokojnie. - Zrobimy mały układ, okey? Jeśli obiecam ci, że zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby twój tato już więcej nie zbił ciebie ani twojego brata, to wyjdziesz stąd?
- Dlaczego mam ci wierzyć...? - Popatrzył na mnie spod byka, jakbym nie była pierwszą osobą, która mu to proponuje.
- Bo wiem co przechodzisz, miałam podobnie. Poza tym... - Ułożyłam dłoń między naszymi twarzami, zginając wszystkie palce oprócz najmniejszego. - Zawsze dotrzymuje obietnic. To jak będzie?
Dzieciak przez chwilę się wahał, jednak ostatecznie wyciągnął swoją małą rączkę w górę i zahaczył małym palcem o mój. Obietnica została złożona, a ja byłam pewna, że to co mówię, to prawda. Przez chwilę miałam nawet obawę, że maluch jednak się nie zgodzi, ostatecznie jednak strach i chęć powrotu do mamy wygrała.
- W takim razie, wychodź pierwszy. Tylko uważaj na co stajesz. - Powiedziałam spokojnie, starając się jak najbardziej wcisnąć pod opartą o moje plecy ścianę, by zrobić chłopakowi miejsce. Wychodzenie poszło nam dużo sprawniej niż przewidywałam, może poza momentem, w którym blok betonowy prawie spadł mi na głowę. Kiedy już stanęłam na równe nogi, przyjrzałam się uważniej chłopcu w pełnej okazałości. Miał może z sześć lat, był niewiele niższy ode mnie, ale przede wszystkim na jego twarzy malowało się prawdziwe zmartwienie i strach o brata, młodszego jak się okazało po chwili. Mniejszy blondynek miał dużo szczęścia, utknął w małym pomieszczeniu, które kiedyś zapewne było jakimś schowkiem, co uchroniło go przed zmiażdżeniem. Najwięcej kłopotów przysporzyło nam zejście na parter, gdyż różnica między piętrami była naprawdę duża, a ani czterolatek, ani jego starszy brat Ean, nie byli w stanie bezpiecznie zeskoczyć na parter. Dlatego zdecydowaliśmy się, że ja zejdę pierwsza, a potem będę łapać chłopców, którzy będą zeskakiwać. Początkowo bałam się, że nie będę miała na tyle sił, by ich bezpiecznie schwytać w locie, ale na szczęście nie okazali się tak ciężcy.
Nim wyszliśmy, chwyciłam chłopców za ramiona i pociągnęłam w niewidoczne z zewnątrz miejsce, gdzie kucnęłam przed nimi.
- Obietnica obowiązuje mnie względem was obu, ale w zamian wy musicie coś dla mnie zrobić. To nie będzie nic wielkiego, ale będziecie musieli skłamać, zgoda? - Dwie małe główki zatrzęsły się w potwierdzeniu, na co uśmiechnęłam się przyjaźnie. - Nie możecie nikomu powiedzieć o tym, że tu byłam, jasne? Uwierzcie mi, że tak będzie lepiej i dla was, i dla mnie. Powiecie, że siedzieliście na parterze, zgoda?
       Kolejne potwierdzenie i jeszcze kilka podobnych, żebym upewniła się, że malcy nie pisną nikomu słówkiem o tym, że widzieli kogoś takiego jak ja w takim miejscu. Po nieco przydługawym kazaniu, puściłam ich wolno w stronę wyjścia, opuszczając budynek "tylnym wejściem". Nim podeszłam do Vincenta, obserwowałam uważnie kobietę, która nim weszłam do budynku, błagała ludzi na kolanach, i mężczyznę, który z niezadowoleniem patrzył na chłopców. Dostrzegłam jak małe raczki Eana drżą ze strachu, więc w mgnieniu oka pojawiłam się za plecami ich ojca, odzywając się po chwili lodowatym głosem.
- Przysięgam, że jeśli jeszcze raz podniesiesz na nich rękę, to zrobię z twojego życia koszmar, a wszyscy, na których ci zależy zostaną rozszarpani. Nie radzę sprawdzać autentyczności moich słów. - Zerknęłam jeszcze na dzieciaki, przykładając palec do ust i szybkim krokiem oddaliłam się w stronę Przywódcy. Jeśli nie usłyszę kazania, to kupuję mu całe dwie paczki tych jego batoników.

                         Vin? Nie wiem co tu się podziało, nie pytaj ^-^