sobota, 15 lipca 2017

Patrick - Nie mów nikomu, cz. 2.

Nie mów nikomu.
         Trzy słowa, które można wypowiedzieć w naprawdę wielu sytuacjach, ale chyba nikt poza naszą dwójką nie obrał ich sobie na osobisty kod. Pierwszy raz użyliśmy go w bibliotece, gdy czytał książkę, na którą od dawna polowałem - thriler autorstwa Harlana Cobena, który wyniósł pisarza na autentyczny szyt w amerykańskiej literaturze. Debiutancka powieść nosiła tytuł złożony z trzech, prostych słów: 'Nie mów nikomu'.
        Zafascynowani zawiłą fabułą, płomiennym romansem i naglącą chęcią odkrycia tajemnicy postanowiliśmy używać tytułu książki zawsze, gdy przyjdzie nam stanąć po dwóch stronach wojennej rzeki. Mieliśmy wypowiadać te słowa aby upewnić towarzysza, że zapewniamy mu pomoc i w rzeczywistości jesteśmy z nim.
W ciągu wielu lat, kiedy ja i Edd zostaliśmy bliskimi, a nawet najbliższymi przyjciółmi usłyszałem i użyłem tego kodu dziesiątki razy, ale teraz, gdy stałem w ciemnym zaułku, w którym co kilka metrów natrafić można było na walające się siedem trupów, przyciśnięty do twardej pierści ogromnego indusa, z pięścią zbroczoną krwią poczułem nagły napływ... właściwie nie wiem ilu emocji.
Szok pomieszał się z radością, uniesieniem, uczuciem błogiego spokoju, lekką irytacją, a także domieszką stresu i niepewności, co utworzyło niespójną masę, która mocno ścisnęła mnie za serce. Zaszczebiotałem w jego dłoń, dając do zrozumienia, że już się uspokoiłem, choć w rzeczywistości wcale nie byłem spokojny. Silne, napakowane ramiona wyswobodziły mnie ze swego żelaznego uścisku. Dotknąłem betonu, a nogi ugięły się przede mną. Obróciłem się powoli, czując, jak marwte serce łopocze mi w piersi.
Dwumetrwony (gwoli ścisłości: Edd mierzył sobie dwa metry i dziesięć centymetrów), barczysty, napakowany, wytatuowany i obwieszony setkami paciorków Khalifa stał o krok i podpierając ręce na biodrach, ogarniał wzrokiem całe to pobojowisko. Uniósł brwi i zerknął na mnie, po czym gwiznął głośno.
- Czy ty kiedykolwiek przestaniesz zostawiać po sobie taki burdel? - zdałem sobie sprawę, że stoję przygarbiony z opuszczonymi rękami, rozczochranymi włosami i oczami ogromnymi jak pięciocentówki, gapiąc się na tego skończonego kretyna. Po siedmiu latach wita mnie takimi słowami!?
Zacisnąłem dłonie w pięści i zaczęłem niczym mała dziewczynka okładać go nimi po piersi, dudniąc w nienaturalnie ogromny tors.
- Zabiję cię, Edd! - krzyknąłem i łupałem dalej, a on nie stawiał oporu. - Po prostu cię zabiję!
Mimo, że niczym furiat pakowałem w niego kolejne ciosy, indus stał w miejscu i nawet nie opuścił ramion. Po kilku chwilach usłyszałem, że oddech mi drży, a ja sam wyglądam pewnie jakbym zaraz miał się rozpłakać. Sfrustrofany, zły i szczęśliwy naraz stopniowo przestałem uderzać, dysząc donośnie.
- Już? - zapytał, a ja podniosłem wzrok i spojrzałem w jego złote, iskrzące się oczy. Pociągnąłem nosem i wytarłem go rękawem, mając nadzieję, że się zbytnio nie zasmarkałem.
- Zabiję. - mruknąłem cicho, nieśmiało wyglądając spomiędzy popielatych kosmyków, które całkowicie przesłaniały mi pole widzenia.
- Już nie musisz. - zauważył, a ja zamarłem. Nie miałem jednak czasu na jakiekolwiek zastanowienia, bo jego kamienna maska w jednej chwili opadła, on sam rozłożył te ogromne łapska i przytulił mnie do siebie. Padł na kolana, zmuszając do tego także mnie i tuląc moje ciało do siebie zaczął drzeć się w niebogłosy. - Tak bardzo tęskniłem! Nie wyobrażasz sobie ile razy myślałem, czy kiedykolwiek jeszcze cię zobaczę! Ty szczurasie szemrany, dlaczego nigdy po mnie nie wróciłeś!? Patrick! Ja cię nigdy więcej nie spuszczę z oka! Przenajświętszy Buddo, miej w opiece to nieszczęsne szczenię! Wyglądasz jakby cię głodzili! Gdzie ty w ogóle mieszkasz?! Masz za co żyć!? Buddo! Muszę zabrać cię do siebie, już nigdy, ale to nigdy cię nie puszczę!
     I wtedy się rozpłakał. Od tak. Zaczął łkać i jęczeć, a jego potężnym cielskiem wstrząsneły dreszcze. Niemrawo poruszyłem rękami. Trzymał mnie tak mocno, że ledwie mogłem oddychać; wyciskał ze mnie całe powietrze, ale mimo to, czując każde drżenie jakie nim miotało, wściubiłem twarz w jego kark i zacisnąłem z całych sił zęby, starając się nie rozbeczeć.
Poczułem jak robi mi się gorąco. Traciłem tlen, ale przynajmniej nie mogłem już narzekać na gryzący smog. Słuchając donośnego szlochu i zarzeczeń, jakoby Khalifa naprawdę NIGDY nie wypuści mnie z objęć, poczułem taką falę żalu i szczęścia, że w końcu nie wytrzymałem. Zaciągnąłem się resztkami powietrza i zawtórowałem mu, gubiąc przy tym kilka łez.
       Klęczeliśmy tak u wylotu zakrwawionego chodnika, tworząc obrazek czystej żałości i rozpaczy. Płacząc wraz z nim, doznałem jednak czegoś, co mój zapalony buddysta najpewniej nazwałby oczyszczeniem: w tych kilku chwilach uleciały ze mnie wszystkie nagromadzone w przeciągu tych dwóch tygodni emocje - przerażenie wizją ponownej konfrontacji z mafią, czysta nienawiść jaką siebie obdarzyłem, żal po opuszczeniu hotelu, głęboki smutek spowodowany wykrzyczanymi przeze mnie słowami i w końcu szaleństwo, jakie dopadało mnie każdego wieczora, w trakcie którego na przedramieniu stawiałem kolejną, cienką linię, która po pewnym czasie zabiegała krwią.
- Wolałbym jednak, żebyś mnie puścił. Niestety potrzebuję czerpać tlen. - szepnąłem cicho, gdy konwulsje ustały.
Khalifa powoli odetchnął i oderwał mnie od siebie, mocno zaciskając sporawe dłonie na moich barkach. Patrzył mi prosto w oczy tymi załzawionymi ślepiami, które błyskały skromnie w świetle jarzeniówki. Wziąłem głęboki wdech i przygarnąłem go do siebie, niczym ojciec po latach odnajdujący ukochane dziecko.
Zamknąłem powieki, czując jak ostatnia łza pędzi po policzku i skapuje na włosy Edda. Od lat nie czułem się tak szczęśliwy.
- Jak to możliwe, że w ogóle tu jesteś? - nie ukrywałem przed nim drżenia głosu. - Co ci zrobili?
- Nie spotkałeś jeszcze Raddży? - powiedział tonem nieco stłumionym przez moją bluzę. Edd wymawiał pseudonim Caroline inaczej niż inni, utrzymując, że w Hindi brzmi on właśnie tak.
- Caroline mieszka w hotelu. Przybyła całkiem niedawno, ale podejrzewam, że zginęła dawniej. Nawet dużo dawniej, ale nie chciała o tym rozmawiać. - wyjaśniłem, nie chcąc podnosić się z chodnika.
- Chyba ją rozumiem. Tylko byś się załamał. - wymruczał, gmerając dłońmi po moich plecach.
- Aż tacy z was nieudacznicy?
- Zginęliśmy razem. A wraz z nami kilka innych osób. W dodatku rok po tobie. Gdybyś o tym wiedział, to pewnie uznałbyś, że długo sobie bez ciebie nie poradziliśmy.
Prychnąłem cicho i po raz kolejny wypuściłem z płuc nadmiar powietrza.
- Pewnie tak bym powiedział, ale nie uważałbym tak. Byliście najlepsi. To ogromny niefart, że trafiliście na takiego psa jak ja.
Edd wyprostował się i nachylił w moją stronę. Patrząc w złote tęczówki, jak przez mgłę przypomniałem sobie, że moje też miały taki kolor. W ogóle był ze mnie niezły blondas.
- Jeśli jeszcze raz tak powiesz, wyrwę ci kręgosłup. - z jego ust groźba ta zabrzmiała wyjątkowo poważnie. - Byłeś najlepszym co nas w życiu spotkało. Myślisz, że bez ciebie Caroline przeżyłaby na ulicy?
- Sądzę, że dożyłaby później starości, gdybym nie wkręcił ją w gangsterkę. - uparłem się i zmrużyłem oczy.
- Głuchy jesteś?! - Khalifa uderzył mnie otwartą dłonią w kark. - Pytam o ulicę! Gdybyś wtedy jej nie przygarnął, nie dożyłaby nawet do końca podstawówki. A ja? Byłem cholernym imigrantem! Albo zarobiłbym się w porcie, albo by mnie zastrzelili jako kolejnego czarnucha!
- Nie jesteś czarny. - zauważyłem marszcząc brwi. Mężczyzna przerzucił oczami, naśladując moją słynną minę. Zauważyłem, że pod oczami ma głębokie zmarszczki i majączą pod nimi cienie.
- Od kiedy to taka różnica, czy ktoś jest murzynem czy azjatą? Po prostu nie jestem biały, a to już wystarczający powód, by większość amerykaninów chciała mnie zabić!
- Amerykanów. - poprawiłem, a mimika jego twarzy szczerze mnie rozbawiła. - Poza tym ja bym nie chciał.
- No właśnie. - rozłożył szeroko ręce - Tym sposobem uratowałeś dziesiątki dzieciaków, które włóczyły się po ulicach. Dałeś im dom, bezpieczeństwo i możliwość uczciwego zarabiania na siebie. - spojrzałem na niego jak na idiotę. - Może trochę przesadziłem z tą uczciwością.
- Podobnie jak z bezpieczeństwem. Gangsterka jest równie bezpieczna jak gaszenie niedopałków w tafli rozlanej benzyny.
- Masz zadatki na poetę.
- A ty na homoseksualistę. Długo będziesz mnie jeszcze trzymał na kolanach? - Edd roześmiał się i spróbował podnieść, ale powstrzymałem go gestem ręki. - Może wstańmy jednocześnie, wolałbym uniknąć tej niebezpiecznej wysokości głowy.
Khalifa śmiał się dalej, a ja uśmiechnąłem się krnąbrnie. Brakowało mi tego. Cholernie. Wyprostowaliśmy się, a indus otrzepał z kurzu tiulowe spodnie. Kiedy poprawiałem włosy, pacnął mnie w dłoń i uśmiechnął się szeroko, błyskając równiutkimi, bielusieńkimi zębami.
- Ja przynajmniej wchodzę w trójkąty rozdzielno płciowe. - ponownie ułożyłem włosy ignorując tą uwagę, a on pacnął mnie po raz drugi. Posłalem mu ostrzegawcze spojrzenie.
- Sam mówiłeś, że w życiu trzeba próbować wszystkiego. - wzruszyłem ramionami i uchyliłem się, gdy chciał uderzyć trzeci raz.
- Naprawdę cię to kręci? - chyba nie szło mu ukrywanie chichotu. Uderzyłem go w pierś.
- Mam położyć się na kozetce i opowiedzieć ci o fantazjach, które wzięły się z nieudanego dzieciństwa?
- Pytam serio.
- Możemy rozmawiać o czym tylko chcesz, ale wolałbym wymyć ręce. No wiesz, przed chwilą zabiłem siedmiu ludzi. Trochę tu śmierdzi. - Spojrzałem w bok, dając mu do zrozumienia, że koniec tych żartów. Co do jednego Khalifa ewidentnie miał rację: zostawiłem po sobie nie lada bajzel.
- Powinniśmy to posprzątać. Tamtemu kolesiowi chyba wypłynęło jelito. - zerknęliśmy na siebie i skrzywiliśmy się jednocześnie. Odrobinę martwiła mnie siła, jaką w sobie odkryłem. Mój plan był jednak inny i wypadało poinformować o nim Edda.
- Nie. Właśnie tak ma być. Wszyscy muszą to zobaczyć. - przygryzłem wargę, widząc, że gdzieś po drodze pogubiłem rękawiczki.
- Do czego dążysz? - powoli ruszyliśmy w kierunku kontenera z kokainą.
- Wróciłem, Edd. - powiedziałem poważnie i spojrzałem mu w oczy. - Frank Hoove wypowiedział mi wojnę. Jeśli trzeba będzie, postawię na nogi cały kontynent, byleby dowiedział się, że nie zamierzam się poddać.
- Zabicie siedmiu przemytników to niezły początek. Podobało mi się twoje przedstawienie. Nawet cię nie drasnęli. Kiedy wykonałeś ten przewrót z kucków, przypomniał mi się Krym... a może to był Kreml?
- Krym. - oparłem się o zimny metal i westchnąłem ciężko. Co ja teraz zrobię z pół toną czystej koki? - Straciłem wszystko. Nie tak jak wtedy, gdy zginęli Edna i Gabe. Nie tak jak wtedy, gdy mnie zastrzelili. Teraz zrobiłem coś znacznie gorszego, Edd. Wszystko z mojej winy... byłem strasznie głupi, bo wydawało mi się, że skoro jestem już martwy nikogo nie będzie obchodzić, czy dokończę kilka spraw czy nie. Tak było mi wygodniej, rozumiesz? Spocząłem na laurach i naraziłem na niebezpieczeństwo kolejnych ludzi. Dlatego teraz już nie odpuszczę.
       Khalifa stanął tuż obok mnie i wtykając ręce do kieszeni pomknął wzrokiem gdzieś w smętny krajobraz wyciszonej ulicy. Za naszymi plecami ledowa lampa zamigatoła kilkakrotnie, dając znak o słabnącej energii. Gdzieś w dali błyskały światła lamp i aut, ale tutaj było wyjątkowo cicho. Nawet wcześniej dudniący wiatr opadł z sił i teraz ledwie smagał nas po twarzach. Gapiliśmy się w ciemność przy akompaniamencie naszych oddechów i buczących silników samochodów, które docierały do nas z innej przecznicy.
- Chcesz wrócić do mafii, zgadza się? - zapytał po chwili.
Odwróciłem twarz w jego stronę, jednak mój rosły druh nadal gubił wzrok w bezkresnej nocy. Jego oczy błyszczały. Był czujny. Przenikając mrok wypatrywał zagrożenia, o czym ja już dawno zapomniałem. Ciekawiło mnie, dlaczego śmierć dopadła również jego, a także dlaczego został w tym brudnym, pełnym nienawiści świecie.
- Tak. - odrzuciłem krótko i wytężyłem wzrok. - Nie wiem jak sobie ułożyłeś to drugie życie, ale nie zamierzam prosić cię o to samo. To zbyt wiele, wiem o tym. Poza tym ostatnio obiecałem sobie, że już nikogo nie pociągnę na dno.
Dopiero po kilku minutach, w trakcie których zupełnie zapomniałem o mruganiu odczułem na sobie jego spojrzenie. Zerknąłem na twarz indusa: był poważny i zamyślony, a zaledwie kilka chwil temu robiliśmy sobie niezłe jaja z typowo nieprzyzwoitych, męskich tematów. Oczy miał mądre, wystarczyło w nie spojrzeć by wiedzieć, jak wiele go w życiu spotkało.
- Kiedyś, na samych początkach Underground Elite, wszyscy składaliśmy ci ślubowanie. Pamiętam je do dziś. - to mówiąc wyprostował się, wypiął dumnie pierś i salutując z prawą ręką na płask przyciśniętą do piersi, wyrecytował:
 
Gry mrok przesłoni duszę, cieniem spowije umysł i wzrok
Ty z dumą patrz, bo tak oto nadchodzi nowojorskiej męki kres,
Unieś wysoko ręce, przeładuń broń, wnet usłyszysz strzelecki krok,
Oto nadchodzi królewska chluba, karabinów rozlegnie się strzał
Z elitą elit, najwyższą z klas, przebij na wylot powstańczą pierś
I w wierności oddaj okrzyk najgodniejszej spośród wszystkich chwał
Chwal imię Króla, boku swych braci strzeż, a już niedługo
Ludu oswobodzonego rozlegnie się pieśń.

- To ty byłeś tym Królem. Ty miałeś poprowadzić poniżony lud i oswobodzić nowojorczyków, a każdy, kto złożył przysięgę miał zrobić wszystko co w jego mocy, by ci w tym pomóc. Ja ślubowałem. Nawet po śmierci dopełnię obowiązku. - stanął naprzeciwko mnie i uśmiechnął się smutno.
Przez chwilę dokładnie ogarniałem wzrokiem jego postać: począwszy od pokrytej bliznami twarzy, przez szerokie barki, na których latami spoczywał ciężar jaki niósł ze sobą tytuł mojego przyjaciela i zastępcy. Mimo wszystkich chwil gdy narażałem jego życie, gdy wiodłem za sobą przez katorżnicze szlaki - ani on, ani Caroline nigdy mnie nie opuścili. Wiernie podążali za mną, dając tym samym przykład setkom innych istnień, które zaufały nam i ze świadomością, że wielu z nich zginie, poszli na bój w moim imieniu. Edd robił co się dało, aby utrzymać nas razem, choć nie było to łatwe zadanie.
Był na służbie zawsze i wszędzie, gotów mnie wesprzeć nawet po dziesiątce nieprzespanych nocy i przepracowanych dni. Spojrzałem na długie i umięśnione nogi, które nigdy nie ugięły się i nie pozwoliły, aby jego dumę rzucono na kolana.
W ostatniej chwili zawiesiłem wzrok na smutnym uśmiechu i złotych oczach.
- Nie musisz tego robić. - powiedziałem i wyciągnąłem ramiona, aby jeszcze raz go przytulić. Uścisk był mocny i stabily, jakbyśmy chcieli nawzajem upewnić się, że teraz już nic nas nie rozdzieli.
- Wiem. - odpowiedział i poklepał mnie po plecach. - Ale chcę to zrobić. Zobaczysz, wrócimy na szczyt i to z taką pompą, że Frank Hoove zacznie bić ci pokłony.
- Chciałbym to zobaczyć. - uśmiechnąłem się krzywo i cofnąłem o krok. Zapukałem kłykciami w kontener, niemalże spodziewając się, że ktoś zapyta ze środka "kto tam"? - Nie wiesz co mogę zrobić z pięćsetką kokainy?
- Czysta?
- Rzekomo tak. - Edd zrobił minę kwalifikującą się pod "zrobili cię w konia, stary", ale zaraz uśmiechnął się nonszalancko.
- Chyba wiem, komu możemy tyle wcisnąć!

~*~

- Chcę mieć tą kasę dzisiaj, Billy. Jeśli nie przyjedziesz z równowartością, nie licz nawet, że dam ci dotknąć chociaż jednej saszetki. - Edd trzymał przy uchu telefon i krążył wokół zamkniętej bramy w zupełnie innym zaułku, do jakiego przytaszczyliśmy kontener.
Pchaliśmy go zaciemnionymi ulicami przez dwie i pół godziny, ale na całe szczęście przymocowane do niego koła znacznie ułatwiły nam zadanie. Plusem była także moja nowa moc. Do trzeciej gawędziliśmy na niezobowiązujące tematy, choć każdy z nas był świadom, że nie uciekniemy od poważnej rozmowy. Poza tym czekałem na odpowiedni moment, by podzielić się z nim moimi przeżyciami z ostatnich dwóch tygodni. Chciałem opowiedzieć mu o Lucy, Vincencie i całej tej sytuacji, jaka odbyła się w domostwie Luki.
Po tym jak Caroline mnie zostawiła, każąc mi radzić sobie samemu, doszedłem do wniosku, że na świecie nie mam już absoultnie nikogo. Że moją jedyną alternatywą na życie jest dotarcie do podziemia, odbicie tronu i skreślenia z listy żyjących Franka Hoove'a. Potem mogłem spokojnie oddać się w ręce FBI i raz na zawsze przestać zamęczać świat swoją idiotyczną osobowością.
Tymczasem znikąd pojawia się Edd i tak oto ziemia nagle wydaje mi się warta zachodu. Gdybym nie był przejęty oferowaną połową miliona, zacząłbym się nad tym mocno zastanawiać.
Coś nie pasowało mi w nagłej zmianie zachowania Rad i jej słowom, które tak odbiegały od wyznawanych przez kobietę wartości. Czyżby moja sprytna powiernica miała w tym wszystkim bardziej znaczącą rolę?
- Świetnie. Masz czas do piątej. Znajdziesz mnie przy Broak Road, zaraz za starym magazynem. Otworzę ci żelazną bramę przy wylocie ulicy. - Khalifa schował telefon i podszedł do mnie, gładząc się po brodzie. - Billy Richwood jest zainteresowany zakupem. To taki ćpun, że miesięcznie obrabia całą setkę, rozumiesz?
- W takim razie damy mu pół roczny zapas. Ile zaoferowałeś?
- Pół miliona, nie tak miało być? - pytająco uniósł brew. Zauważyłem, że są wyjątkowo gęste.
- Niby tak, ale nie jestem pewien, czy to naprawdę czysta kokaina. Nieważne. Ten cały Richwood... znam go?
- A nie? - Edd zaśmiał się donośnie, a echo jego śmiechu poniosło się miedzy ścianami magazynu - Nie pamiętasz tego rudego chudzielca, który zawsze trzymał z Timberly Greystone?
Zapaliła mi się lampka.
- Pamiętam! To ten chłopaczek doczłapał się takich pieniędzy?
- Całą kasę dostał w spadku po Timberly. Jej udziały na giełdach całkiem mu się opłaciły, co widać także po... hm, jego tuszy. - wymieniliśmy szydercze uśmieszki.
- Powiedziałeś "w spadku"? Coś w końcu dorwało starą burdelmamę? - Edd z uśmiechem spojrzał w bok, zupełnie jak zawstydzony chłopiec, gdy ładna pani pochwali jego rysunek.
- Nie zdziwi cię zbytnio, gdy powiem, że w końcu trafiła na wymagającego klienta?
- Nie... albo czekaj, właśnie doznałem szoku. - przyłożyłem obie dłonie na piersi i zachwiałem się spazmatycznie. Oboje zaśmialiśmy się z tego całego debilizmu, jakim dzisiaj emanowaliśmy. Raz na siedem lat po śmierci można w końcu porechotać z totalnych głupot, no nie?
- Jeśli dostaniemy tą kasę, na co chcesz ją przeznaczyć? - zapytał dużo poważniej.
- Przede wszystkim muszę kupić nową broń. W oko wpadło mi tegoroczne uzi, widziałeś je już? Znam trupa, który sprzeda mi je w dobrej cenie. Poza tym muszę zainwestować w porządny garnitur, kupić żółwiowi terarium z prawdziwego zdarzenia i ulokować trochę grosza na koncie w Szwajcarii. Gdy odbiję się od dna pewnie będę miał sporo zaległości do nadrobienia. Myślę też, że przydałoby się pójść na jakieś piwo.
- O! - dzięki tej błyskotliwej wypowiedzi dowiedziałem się, że Edd znajomość przypadków ma w jednym palcu. - Co u Tonny'ego?
Na jego twarzy pojawił się radosny uśmiech, który pokrzepił mnie w myślach o ukochanym żółwiu.
- Został w hotelu. Odbiję go gdy będzie po wszystkim, a do tego czasu mam nadzieję, że Vincent lub Caroline będą go karmić. Musiałem zrobić mu prowizoryczne mieszkanie z akwarium i lampy kreślarskiej. Niby trzyma się nieźle, ale on zasługuje na coś więcej. Przez cały rok od śmierci rozmawiałem tylko z nim.
- Tak właściwie, czemu nigdy nie przyszło ci do głowy, żeby do nas... no wiesz, chociażby zajrzeć? - Edd silił się na bezbarwny i swobodny ton, jakby chciał udawać, że to tylko pytanie o pogodę. Wbiłem wzrok w ziemię i poruszyłem butem.
- Obserwowałem was przez kilka miesięcy, ale w końcu uznałem, że bezpieczniej będzie jeśli o mnie zapomnicie. Myślałem, że jeśli zniknę to odpuścicie. - mruknąłem, nie do końca zgodnie z prawdą.
- Wiedziałem, że żyjesz... w sensie, zanim mnie zastrzelili byłem na ciebie wściekły, bo chodziły słuchy, że zaszyłeś się gdzieś na powierzchni, wydymałeś nas i robisz dalej swoje, nie dzieląc się zyskami. Potem dopiero zrozumiałem, że pewnie działasz po cichu i niezbyt często. Ja po śmierci wycofałem się na długi czas. Latami nie mogłem wpaść na trop Caroline. Choć zabili nas w jednej chwili, gdy się przebudziłem, jej ducha nigdzie nie było. Pomyślałem, że tylko mnie Budda pokarał. Ostatnio się ze mną skontaktowała. Czaisz to? - spojrzał na mnie z szeroko otwartym i oczami i pretensją w głosie. - Po prawie siedmiu latach dostałem od niej list, że jest, oddycha i odnalazła 'starego towarzysza'. Pomyślałem, że może chodzić albo o ciebie, albo o Rozę...
- Co wspólnego ma z tym Rozalie? - spojrzałem na niego wyczekująco. Rad unikała tematu mojej dziewczyny jak ognia, ale to akurat żadna nowość.
- Obiecałem Raddży, że nie powiem nic na ten temat, a już napewno nie wtedy, gdy nie będzie jej w pobliżu. Wybacz mi, ale nasza indila choć stanowi część rodziny, jest bardzo niebezpieczna. Nie chcę ryzykować utraty kończyn, a poza tym ten problem nie zginie. Jeszcze nie jednokrotnie będziesz musiał stawić mu czoła.
Spojrzałem na niego bez przekonania. Nic z tego nie rozumiałem. Zmarszczyłem czoło i zasadziłem mu kuksańca w bok, przez co ten zgarbił się i spojrzał na mnie spode łba.
- Chwilowo ci odpuszczę, ale nie myśl sobie, że o tym zapomniałem. - Edd uśmiechnął się raz jeszcze, po czym wsadził ręce w kieszenie i przespacerował wokół kontenera.
Czas mijał, a my napawaliśmy się błogą ciszą i własną bliskością. Powrót Khalify do mojego życia był czymś tak zaskakująco pięknym, że trudno było mi ubrać w słowa to co tak właściwie czułem. Na całe szczęście indus nigdy nie należał do tych, którzy potrzebują godzin paplaniny aby rozszyfrować czyjeś uczucia. Wspólnie krążyliśmy wokół kokainy, co jakiś czas posyłając sobie wyjątkowo płytkie miny i sygnały, które bawiły mnie do tego stopnia, że od śmiechu prędko rozbolał mnie żołądek. Edd gwizdał po drugiej stronie kontenera, a ja otworzyłem w tym czasie mosiężne drzwi i wsadziłem rękę do środka, natychmiast natrafiając na śliskie, miękkie w dotyku pakunki. Bez labolatoryjnego sprzętu nikt nie byłby w stanie stwierdzić czy jest to faktycznie czysta koka; nawet jeśli nie była, znany nam narkoman był zbyt spragniony towaru aby się po niego nie zjawić. Mimo to najbardziej zastanawiała mnie duga opcja: co jeśli proch faktycznie był czysty i kradnąc go, wchodziłem w drogę jakiemuś poważnemu bossmanowi?
Zerknąłem na przesypujący się w foli biały proszek. Zresztą... mam to gdzieś komu się narzucę i co będę musiał zrobić aby to odkręcić. Teraz liczył się tylko jak najszybszy zastrzyk gotówki.
- Hej, są już tutaj! - zawołał Khalifa.
Odwróciłem się i dostrzegłem jasne reflektory, których światła padały zza drugiej strony bramy. Barczysty towarzysz pognał do wylotu uliczki i już wkrótce rozległ się trzask oraz zgrzyt odsuwanych wrót. Słysząc jak ciężki, prawdopodobnie terenowy wóz zajmuje miejsce na podjeździe, powoli przylgnąłem do najsłabiej oświetlonej ściany kontenera i zakładając ramiona na piersi, czekałem na odpowiedni moment. Uderzyły samochodowe drzwi i rozległ się ten faktycznie znany mi z przeszłości jazgot.
- Ah! Maestro Khalifa! Czyżbym naprawdę widział pół tony kokainy w tym cudownym, niebieskim kontenerze? - już z tej odległości miałem wrażenie, że poza nowymi kilogramami w ciele Billy'ego, jego infantylny styl życia niewiele się zmienił.
- Przekonajmy się. - odparował Edd, a ja wyobraziłem sobie jak rozkłada ręce i wskazuje na metalową skrzynię. Chrzęst na żwirku wskazywał na to, że Billy najprawdopodobniej biegł, nie mogąc opanować narastającego w nim podniecenia. Gdy dźwięk nasilił się, cofnąłem się jeszcze bardziej w cień i mocniej przycisnąłem plecy do ściany,
- To takie ekscytujące! Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak dawno nie miałem w dłoniach stuprocentowo czystego towaru. Sprzedawcy metaamfetaminy, koksu czy heroiny... oni wszyscy kłamią, łżą jak psy. Ale ty, mój drogi Eddzie? Wiem, że byś mnie nie oszukał. Równowartość pieniężna spoczywa w samochodzie, otwieraj proszę te wrota do raju! Nawet Frank Hoove nie zaproponował mi czystej koki!
Ostatnie zdanie sprawiło, że jakaś dawno zapomniana nuta zabrzmiała w moim umyśle. Tylko o co mogło chodzić? Frank i przemyt.... coś było na rzeczy, nie mogłem sobie tylko przypomnieć co takiego.
- Tak? - rzuciłem i śmiało wystąpiłem przed kontener, racząc roztytego rudzielca szarmanckim uśmiechem. - A ja słyszalem, że godny z niego przeciwnik,
Malutkie, czarne oczy Billy'ego Richwooda o tym irytującym błysku, który od razu skojarzył mi się ze świńskimi ślepiami wyjrzały na mnie z pulchnej, wysypanej piegami twarzy, a źrenice człowieczka powiększały się z każdą następną chwilą. Edd położył mu rękę na ramieniu, co nieco ocuciło mężczyznę.
- Niemożliwe! - tłusta dłoń faceta natychmiast odnalazła moją rękę i zaciskając się na niej tymi lepkimi palcami, Billy potrząsnął nią nieco w ramach chaotycznego powitania. - To wprost nieprawdopodobne! Patrick Redstone we własnej osobie! Ale przecież ty od siedmiu lat gryziesz piach!
- Najwidoczniej mamy różnych informatorów. - wzruszyłem ramionami i niepostrzeżenie wytarłem o plecy  uściśniętą dłoń.
- Moje niedopatrzenie, maestro! Czy to oznacza, że dostanę pół tony kokainy dla mnie i moich przyjaciół od najlepszego człowieka w swoim fachu? To co wyprawiałeś w latach świetności tego kraju przechodzi ludzkie pojęcie! Brawurowe akcje, przemyt nie z tej ziemi! A jacy doskonali żołnierze! To istne mistrzostwo, naprawdę nie widziałem tutaj lepszych gangsterów... No, Crips pod wodzą Thorne'a też byli nieźli, ale Underground Elite?! Mistrzowie, drogi Patricku... Czy może wolisz, abym zwracał się do siebie Plague?
    Poczułem na sobie wyczekujące spojrzenie indusa, który spoglądał na mnie bacznie zza pleców przybyłego. Podobnie jak ja, Edd wiedział, że Plague nie jest tylko przydomkiem, jaki przyjąłem przed laty. Określenie Plagi było imieniem człowieka o władzy tak wielkiej, że ustępowały mu nawet rząd i władze wyższe. Plague był osobą, przed którą kłaniali się najbardziej szanowani inwestorzy, był rzecznikiem, negocjatorem i dyktatorem. Do niego przychodzono w największej opresji, to on na jedno skinienie stawiał na nogi ponad piętnaście tysięcy ludzi i to on miał decydujące zdanie w sprawie życia lub śmierci ponad połowy mieszkańców Nowego Yorku.
Uśmiechnąłem się najłagodniej jak tylko potrafiłem, wyraźnie zadowalając tym gestem Świńskookiego.
- Plague. Bardzo stęskniłem się za tym pseudonimem. Swoją drogą, jeśli ktoś zapyta skąd masz tyle kokainy, proszę bardzo - machnąłem ręka na piętrzący się ponad naszymi głowami kontener - mów śmiało kto ci ją sprezentował. Oczywiście wykluczając władze.
- Dowcipny jak dawniej! - krzyknął łapiąc się za swój wydęty brzuch. - Z przyjemnością, spełnie każe twoje życzenie. Pieniądze czekają w wozie, ale czy mógłbym zerknąć na towar swym wysłużonym okiem?
Odsunąłem się i przywołując kiwnięciem głowy Khalifę, wspólnie uchyliliśmy wieko kontenera. Billy podleciał do wlotu skrytki jak na skrzydłach i ściskając ręce przy sercu z zachwytem przesortował setki torebek. Jedną z nich uniósł w dwa palce, obejrzał w świetle księżyca, po czym wyciągnął z kieszeni malutką iglicę i przekłuwając folię, przysunął do twarzy kilka drobin. Richwood niemalże ryknął z zachwytu, co pozwoliło mi sądzić, że kokaina jest autentycznie czysta. To zdumiewające - kilku podrzędnych przemytników miało dzisiejszej nocy wymienić tak rzadki towar... Miałem po prostu ogromne szczęście, czy kryło się za tym coś więcej?
- Wszyscy święci! To idealne! Boskie! Mój maestro, chodźmy szybko do samochodu, muszę mieć tą transakcję za sobą!
Billy nie czekając podreptał w kierunku zaparkowanej na podjeździe furgonetki, w której siedziało dwóch osobistych ochroniarzy. Edd ruszył pierwszy, cały czas bacznie obserwując ćpuna, ja natomiast powoli powłóczyłem się za nimi.
Brytani Richwooda drgnęli widząc jak zatrzymuję się zaraz przed maską. Obrzuciłem ich wzgardliwym, obojętnym spojrzeniem, ale zawiesiłem wzrok na chwilę na twarzy każdego z nich, dając im tym samym znak, że ta noc nie odejdzie w zapomnienie. Konsument zniknął gdzieś za otwierającą się klapą bagażnika,
Edd skrzyżował ramiona na piersi i na kilka błogich chwil, w tej obskurnej dziurze panowała absolutna cisza. Upragnione chwile wytchnienia nie mogły trwać długo - Billy roześmiał się i wyłonił zza samochodu trzymając w ręce srebrną walizkę na zatrzaski. Posyłając mi pełne szczęścia spojrzenie, zarzucił pakunkiem na maskę, nacisnął oba guziki i otworzył poły walizki. Zbliżyłem się do niej wraz z indusem. W wyłożonym tekstylem wnętrzu znajdowały się szeregi popakowanych w papierowe opaski banknotów, które wspólnie sprawdziliśmy i przeliczyliśmy.
Billy nie kłamał - pół miliona za pół tony koki. Najczystszy interes na świecie.
Zamknąłem walizkę i podałem ją Khalifie, następnie zwracając się do Billego, po raz kolejny wymusiłem przyjazny uśmiech.
- To była czysta przyjemność. Mam nadzieję, że towar będzie ci służył. - wymieniliśmy uścisk dłoni, tym razem znacznie mniej chaotyczny. Chryste, będę musiał zdezynfekować ręce.
- Z pewnością, mój drogi przyjacielu! - krzyknął, gdy wraz z Eddem zbliżaliśmy się do wylotu bramy. Zapewne dzisiejsza rozmowa byłaby zakończona, może nawet ja i Billy Richwood nie spotkalibyśmy już nigdy więcej, ale po chwili z ust mojego "klienta" padła pewna uwaga, której nie mogłem puścić mimo uszu. - Mam nadzieję, że ty i pan Hoove w końcu się pogodzicie. Miłoby było widzieć cię na urządzanym przez niego bankiecie!
Nogi nagle odmówiły posłuszeństwa, całe ciało zostało raptownie wbite w ziemię. Poczułem, jak sztywnieje każdy mięsień w moim ciele. Powoli, ledwie panując nad własnymi ruchami przechyliłem głowę i odnalazłem zdziwione spojrzenie czarnych ślepi.
- Bankiet pana Hoove'a?  Pana Franka Hoove'a? - zapytałem, zupełnie jakby te słowa były nową mantrą.
- No tak... pan Hoove organizuje bankiet wyborczy w sobotni wieczór o dwudziestej, w swojej posiadłości na Cherry Hill. Czy zamierzasz się tam pojawić?
Chmury przesłoniły księżyc sprawiając, że cała uliczka pogrążyła się w mroku. Tylko odpalone światła furgonetki rzucały delikatną poświatę na nasze twarze.
- Oczywiście, Billy. Już nie mogę się doczekać.


     CDN~

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz