środa, 19 lipca 2017

Caroline - CD. Historii Jurija

    Cienie przemykały po ścianach piwnicy, raz po raz topiąc w sobie oblicza siedzących pod nimi mężczyzn. Przez kraty wentylacji trudno było dostrzec ich pełną liczbę. Ze swojej pozycji widziałam czterech i nogi piątego, ale szum jaki wywoływała prowadzona między nimi rozmowa mógł wskazywać na biesiadę dwudziestki albo i trzydziestki dawnych członków Crips.
- Kogo musisz znaleźć? - szepnęłam wciąż bacznie obserwując każdy ruch siedzących poniżej osób.
Andrew poruszył się niemrawo po mojej lewej. Czułam, jak sięga dłonią do kieszeni niemiłosiernie się przy tym miotając: wylot wentylacyjny był tak wąski, że ledwie mogliśmy oddychać ściskając się między nagrzanymi ściankami. Nie trzeba było być geniuszem by wiedzieć, że zadanie byłoby zdecydowanie łatwiejsze, gdyby białowłosy pomiot nie miał prawie dwóch metrów.
- Charles Goodick. Obecnie trzydziestodwuletni, blondyn z wytatuowaną pajęczyną na łokciu. - to mówiąc wcisnął dłoń pod moją twarz i pokazał mi zdjęcie rzeczonego mężczyzny.
Zerknąwszy na nie szybko pokręciłam głową. Nie widziałam nikogo takiego, a przynajmniej nie z tej odległości.
- Gdy będzie po wszystkim i Charles nakłoni pozostałych do wskrzeszenia mafii, zapłacisz mi grube tysiące. - warknął, a ja zmusiłam się do zwrócenia twarzy w jego stronę.
- Dostaniesz tyle ile zaoferowałam, a teraz zamknij jadaczkę bo przez ciebie nas namierzą. - odburknęłam. Wykolczykowane usta zacisnęły się w wąską linię.
- Masz mnie za idiotę? Narażam swoją godność leżąc tu z tobą w zakurzonej wentylacji szpiegując moich własnych ludzi, a ty sugerujesz, że ja coś spartolę? Pamiętaj z kim rozmawiasz, Underwood. - oczy Andrew'a błysnęły w ciemnościach.
Ponieważ przestrzeń była mała, a powietrze ciepłe każde słowo odbierało nam i tak skąpą ilość tlenu.
     Co do jednego miał na pewno rację: musiałam pamiętać z kim rozmawiam. Andrew Horan był nie tylko drugim spośród największych przemytników w Nowym Yorku, ale również bezwzględnym mordercą i najemnikiem. W dodatku tylko dzięki jego pomocy mogłam dokonać reaktywacji mafii Crips, która będzie mi potrzebna gdy tylko Patrick odzyska chwałę i cześć, lub po prostu weźmie się w garść i wyruszy na Franka Hoove'a.
Crips byli jednymi z najlepszych w naszym fachu i choć nie powiedziałabym tego Andy'emu wprost; odwalił kawał dobrej roboty szkoląc tych ludzi i dowodząc nimi przez lata.
- Dobra, wystarczy tego. - mruknęłam i przycisnęłam ramiona do klatki piersiowej, tak aby powstałe miejsce pozwoliło mi się wysunąć z wentylatora. - W ten sposób niczego się nie dowiemy, mam nowy plan.
- Pf. - parsknął idąc w moje ślady. - Gdyby tylko Redstone wiedział kogo prosisz o pomoc, oberwałby cię ze skóry.
Zerknęłam na niego z ukosa, ześlizgując się po szerszym spadzie.
- Oczywiście, że tak. Ale najpierw poderżnąłby ci gardło za to, że ośmielasz się na mnie chociażby patrzeć.

~*~

    Otworzyłam drzwi do Hotelu rozświetlając tym samym cichą i jakby opuszczoną jadalnię. Oddychałam głęboko, wyjątkowo zmęczona po dzisiejszym joggingu. Ares wpadł do pomieszczenia i stukając pazurami o jasne, dębowe panele natychmiast pognał do kuchni na poszukiwania miski z wodą.
Zrobiłam kilka leniwych kroków i pozwoliłam, aby drzwi trzasnęły gdzieś za moimi plecami. Rozległ się wesoły trel dzwonka, kiedy rama uderzyła o framugę. Nie miałam nawet siły na to, aby utrzymać ramiona prosto, więc wlokąc się jak smutny Quasimodo dotarłam do wieszaka, na który niedbale zarzuciłam szarą bluzę. Na nagie ramiona od razu wtargnął przyjemny chłód klimatyzacji, za który byłam gotowa niemalże podziękować Vincentowi.
Na tą myśl rozejrzałam się pośpiesznie po wnętrzu: ani żywego ducha. Nawet ten dwumetrowy mięśniak z sercem miękkim jak gąbka nie męczył nikogo swoją cholernie pogodną osobowością. Wzdychając (a nie robiłam tego nigdy w towarzystwie) zdjęłam jedyne sportowe buty, jakie przyszło mi z odrazą nosić i wsunęłam stopy w rozsznurowane martensy, które zostawiłam tutaj wychodząc.
Czując pod palcami twardą podeszwę natychmiast poczułam się lepiej. Boże broń, żeby ktoś mnie zobaczył gdy wyglądam prawie niegroźnie, w tych najzwyklejszych w świecie legginsach i sportowej, czerwonej koszulce z Nike czy tym podobnego fit-gówna.
Przechodząc przez recepcję, kątem oka zerknęłam w lustro. Zdecydowanie buty robiły swoje. Machinalnie złapałam leżącą na blacie w towarzystwie dwóch plecionych bransoletek pieszczochę i naciągnęłam całą tą biżuterię na lewy nadgarstek. Z każdym takim elementem, czułam się coraz bardziej jak ja, a nie ta niewinna panienka biegająca po mieście z psem.
Wchodząc do kuchni sięgnęłam ku spiętym u szczytu głowy włosom, ale w ostatniej chwili zrezygnowałam z ich rozpuszczania. Nie po to prostowałam jej przez dwadzieścia minut, aby teraz rozsypać tą nienaganną konstrukcję.
Zawirowałam przy kuchennym stole, z którego złapałam samotnie stojący, plastikowy bidon i zbliżyłam się do położonych nieco powyżej mojej głowy szafek.
Szczerze powiedziawszy, lubiłam siebie. Kompleksy? Furiackie zapędy? A gdzie tam. Zawsze mogłam być półtora metrowym pokurczem, ślepą słodką-idiotką czy innym pożal się Boże wytworem tego świata.
Otworzyłam drzwiczki i wyciągnęłam z środka sok gruszkowy, który akurat nawinął mi się pod rękę. Oparłam się o blat i odwróciłam karton tyłem.
77 procent owoców, miąższ z gruszki... O, żadnych emulgatorów.
Kto by pomyślał, Vincent jednak potrafi kupić coś co nie smakuje cukrem i tylko cukrem.
     Banda tych kretynów z jakimi przyszło mi tu mieszkać była szczerze zdziwiona swoimi zgonami, ogólnie rzecz biorąc większość z nich miała za złe samej śmierci, że istnieje, a sami przecież na co dzień pakowali ją sobie do ust. To hipokryzja czy tylko ludzka głupota?
Odkręciłam bidon unosząc wysoko brwi i napełniłam go w trzech czwartych sokiem, po czym odstawiwszy napój na miejsce, odkręciłam kran i nalałam wody po sam czubek naczynia.
Miałam właśnie pociągnąć pierwszy łyk swojego zbawczego płynu, gdy nieopatrznie dostrzegłam swoje odbicie w kuchennym oknie. Momentalnie oderwałam bidon od ust i patrząc gniewnie, fuknęłam na samą siebie.
Jeśli było coś co mi w sobie przeszkadzało, to były to oczy.
Ciemnoczerwone, burgundowe, niemalże bordowe. Po śmierci ten kolor podporządkował sobie całe moje 'drugie życie'. Jak przez mgłę pamiętałam, że lata temu były błękitne jak basen morza śródziemnego. Teraz przypominały tylko dwie kałuże krwawej posoki.
- No i czego się gapisz? - warknęłam do swojego odbicia, które spoglądało na mnie z rozświetlonej przez poranne niebo szyby.
- Ej, dopiero co wszedłem. - momentalnie się wyprostowałam i odrzucając wszelkie emocje, zwróciłam twarz w kierunku łuku drzwiowego, w którym stał poznany przeze mnie w barze mężczyzna.
Ares wyłonił się spod stołu i obnażył kły, jednocześnie zalewając kuchenne kafelki kapiącą z pyska wodą.
Stojący w przejściu białowłosy zrobił krok do przodu i zerknął na psa unosząc wysoko jedną brew, zupełnie jakby dziwiło go samo istnienie tego stworzenia.
- Spokojnie Ares. To tylko ten z pokoju Dwóch i Pół. - mruknęłam i odsunęłam się do krawędzi zlewu.
Jak on miał na imię..?
Wiedziałam, że był Rosjaninem i jeden z jego współlokatorów zwrócił się do niego chyba imieniem tego słynnego astronauty. Jurij? Całkiem prawdopodobne. Przypomniała mi się sytuacja zaistniała w barze: ten chłopak zwrócił się do mnie po nazwisku, co teoretycznie nie było niczym nadzwyczajnym, no chyba, że było się mną - używałam swojego pseudonimu na co dzień i kładłam spory nacisk na to, aby zwracano się do mnie właśnie w ten sposób.
Niektórzy znali mnie z imienia, no bo przecież Vincent nie umiał trzymać języka za zębami i zdarzało mu się pomylić induskich dyktatorów z popularnym na całym świecie, żeńskim imieniem.
Nazwisko miało zupełnie inną wagę i użyte przez niewłaściwą osobę w nieodpowiednim miejscu lub czasie mogło przynieść ze sobą wiele złego. Dam sobie rękę uciąć, że we wszystkich pobliskich stanach wywołanie 'Caroline Underwood' mogłoby postawić na nogi tych ludzi, z którymi przykładowy Jurij nie miałby ochoty się spotkać.
Dlatego właśnie w moim interesie leżało dowiedzenie się od tego chłopaczka skąd konkretnie zna moje nazwisko.
- Dwóch i Pół? Skąd taki lotny pomysł? - zapytał otwierając jedną z górnych szafek. Ares burknął coś po swojemu i prędko zniknął pod stołem.
Trzymając bidon przy sobie oparłam się biodrami o blat.
- Jesteś ty, Facet w Czerni i ten niski. Pokój Dwóch i Pół to adekwatna nazwa. - odpowiedziałam, machinalnie machając dłonią.
Domniemany Jurij wzruszył tylko ramionami i nacisnął przycisk na czajniku. Obserwowałam jak ze stoickim spokojem wyciąga wysoki, porcelanowy kubek, precyzyjnym ruchem odnajduje ukryte w szufladzie pianki i w końcu zdejmuje z szafki pudełko kakao.
Skrzywiłam się i mocniej przycisnęłam do siebie bidon.
- Fuj. Śmierć w proszku. - gdy zwrócił wzrok w moją stronę, wskazałam palcem wolnej ręki na saszetkę sypkiego kakao.
- Chyba nigdy go nie próbowałaś. - prawdopodobny Jurij oparł jedną rękę na biodrze i obrócił się przodem do mnie, jednocześnie czekając na zagotowanie wody. - Inaczej nigdy nie powiedziałabyś, że jest 'fuj'.
- Nie muszę pić tego świństwa żeby wiedzieć, że jest niezdrowe i absurdalnie słodkie. - warknęłam. Jeśli będzie trzeba, mogę się z nim kłócić nawet o kakao. - Zamiast wyżerać całą czekoladę z kuchni, mógłbyś zrobić z niej pożytek i własnoręcznie sporządzić kakao.
- Hę? - otworzył szerzej oczy. Zapewne nie spodziewał się, że ktoś obserwuje hotelowy skład czekolady. Po chwili jednak udawane zdziwienie odpłynęło z jego twarzy, a oczy przybrały ten sam co zwykle wygląd biernego obserwatora. - Twoja percepcja wzrokowa zaczyna mnie zadziwiać, Underwood.
Ironia białowłosego nie była przesycona agresją czy złośliwością, ten typ prawdopodobnie po prostu lubił się odcinać, nie grzesząc przy tym taktem.
- Powinnam przyjąć to jako komplement? - w końcu odkręciłam bidon i pociągnęłam łyk gruszkowego soku. Idealny. - Zanim wlejesz w siebie tą chemię, powiedz mi lepiej czy nikt cię nie nauczył, że do ludzi nie mówi się po nazwisku?

                           Jurij?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz