wtorek, 4 lipca 2017

Vincnet - Bez ostrzeżenia, cz. 1

   Odkąd Rick odszedł nic nie było takie samo.
Budząc się każdego ranka myślałem o tym, jakim pasmem nieszczęść przeplata się moje życie. Ostatnim dobrem jakie mnie spotkało było najprawdopodobniej poznanie Emi, wcześniej założenie Wędrowców, ale teraz coraz częściej zaczynałem wątpić w słuszność naszej społeczności. Ten dzień w niczym nie różnił się od poprzednich siedemnastu, a przynajmniej wydaje mi się, że właśnie tyle minęło od jego zniknięcia.
Gdy nadchodziła noc, a mnie przychodziło zostać sam na sam z myślami, w moim umyśle rozpoczynała się permanentna bitwa między dwoma przemyśleniami: z jednej strony czułem się... zdradzony, zraniony i pozostawiony na dnie z pustymi rękami, a z drugiej miałem gnębiące wrażenie, że to właśnie ja potraktowałem go w powyższy sposób. Koniec końców powiedziałem mu, że może nigdy nie wracać.
    Większość tutejszych z pewnością przyznałaby mi rację - tak, Vin. Miałeś prawo nie wytrzymać i postawić mu ultimatum.
Nie chciałem mieć takiego prawa. Chciałem być wręcz zmuszony rzucić się za nim i nigdy nie puścić, ale jakaś dziwna siła powstrzymała mnie tamtego dnia. Najgorsze było jednak to, że niektóre rzeczy wciąż mnie śmieszyły i bawiły, podczas gdy powinienem być przybity i zgorzkniały; gdy Damian wpadł przypadkiem na ścianę, zaśmiałem się.
Jakaś rzecz w środku mnie do tego popchnęła, choć w rzeczywistości nie miałem ochoty na byle uśmieszek. Ludzie, którzy zdążyli połapać się w napiętej atmosferze jaka kryła się za nagłym zniknięciem Zastępcy, obdarzali mnie skrytymi spojrzeniami, tak jakby spodziewali się, że pęknę.
Nie zgrywałem twardziela, nie próbowałem ukrywać emocji, bo to nie była moja działka. Dlaczego wciąż potrafiłem się uśmiechać?
Dumanie nad tym tematem zajęło mi trzy doby, aż w końcu doszedłem do wniosku, że to część mojej pracy - jako koszykarz robiłem to na co dzień. Koniec końców każdy wywiad witałem i kończyłem z szerokim wyszczerzem na ustach, choć niejednokrotnie w tamtym czasie czułem się zmęczony lub podłamany. Jako Przywódca witałem tych wszystkich zmarłych z szeroko otwartymi ramionami, mimo, że część z nich właśnie przed chwilą pożegnała swój dotychczasowy świat i ukochane osoby.
Poczułem, że się oszukuję. Dzień w dzień wychodziłem z kuchni i rozmawiałem z pozostałymi jakby nigdy nic, w środku czując się wybrakowanym. Pustka, jaką pozostawił po sobie Patrick była niezastąpiona.
Nikt nie mógł zająć jego miejsca, nawet Nehemia, która przecież i tak była mi niesłychanie bliska. Jako jedna z niewielu odważnie podchodziła do tematu i potrafiła o nim rozmawiać, podczas gdy ja milczałem, i uciekałem myślami gdy tylko pojawiał się temat Ricka.
- Może wcale tak nie myśli. - powiedziała wczoraj... lub przedwczoraj gdy siedzieliśmy razem w stołówce.
Nawet nie pamiętam co jej odpowiedziałem, całkiem możliwe, że nie pisnąłem ani słowa.
Na samym początku ona także milczała, chyba czuła moją zgryzotę i choć przez ten czas była blisko, nie kładła nacisku na poważną rozmowę.
Byłem jej za to cholernie wdzięczny, bo rana była zbyt świeża, żebym potrafił w niej na nowo grzebać, a mimo to czułem się dużo lepiej wiedząc, że o krok znajduje się ktoś na kim mogę bezgranicznie polegać.
Kolejną osobą, która przez całe to zdarzenie wydała mi się dużo bliższa była Lucy - nie miałem pojęcia co czuje i kim tak właściwie jest, ale przez zajście przy recepcji miałem wrażenie, że cała nasza czwórka została w pewien sposób połączona.
    Choć dziewczyna zachowywała twardą postawę i kamienną maskę, momentami w jej oczach widziałem coś na wzór... oh, tak trudno mi to określić! Gdyby jednak Rick był jej obojętny nie fatygowałaby się próbą zatrzymania go, a już na pewno z takim poświęceniem nie walczyłaby o jego gasnące życie.
- Nie pójdziesz go szukać...? - spytała jakiś czas temu Emi, gdy stojąc w bezruchu wpatrywałem się w szare ulice Nowego Yorku.
- I tak bym go nie znalazł. - odpowiedziałem wtedy i wzruszyłem ramionami. - Jeśli on chce zniknąć, to momentalnie staje się niewidzialny. Może być wszędzie na świecie.
Wyjaśniłem Emi działanie niesłychanej umiejętności Patricka, która pozwalała mu przenieść się w dowolne widziane miejsce na świcie, a z jego opowieści i albumów ze zdjęciami wiem, że zwiedził wszystkie kontynenty i to po kilka razy. Często wieczorem zastanawiałem się co robi.
Wyobrażałem go sobie stojącego gdzieś na torach i ze wzrokiem wbitym w granatowy nieboskłon przeklinającego cały świat, albo siedzącego za barem i wydającego ostatnie pieniądze na przeklętą whisky.
Jakoś nie odpowiadał mi obraz rozradowanego, bawiącego się z kobietami mężczyzny, który właśnie przed chwilą zostawił jedynych przyjaciół. Inni mogli tak uważać, ale nie ja. Przecież znali go jako bezczelnego i nieposiadającego skrupułów; nie ma się co dziwić, taki właśnie był - robił co chciał i kiedy chciał, ale dla przyjaciół oddałby życie. Dlatego właśnie jego nagła ucieczka tak mnie zmartwiła. W trakcie tego wypadku musiało się coś stać, a ja błądziłem po omacku i nie potrafiłem znaleźć ani jednego tropu.
     Siedziałem na ławce postawionej na tyłach hotelu, z której widok rozciągał się na betonowe boisko. Oparłem brodę na pięści i dmuchnąłem w opadające na twarz kosmyki. Piłka, którą ze sobą przyniosłem toczyła się gdzieś po ziemi, dopraszając się o zwrócenie na nią uwagi. Nie czułem się najlepiej. Strata przyjaciela bolała i to jak, ale było coś jeszcze - dziwne uczucie drżenia w klatce piersiowej, które wydawało mi się znajome.
To właśnie przerażało mnie najbardziej - jeśli już kiedyś to czułem, to czy możliwym jest aby choroba pośmiertnie...?
Pokręciłem przecząco głową, jakbym sam chciał się przekonać o idiotyczności tej tezy. Przecież jestem już martwy, dawno nie miałem nawet kataru. Dobrych parę lat temu Patrick przyjrzał mi się gdy razem udaliśmy się na plażę i wytykając palec w moją stronę, zauważył:
- Jesteś strasznie chudy jak na dwumetrowego barytona.
Wtedy spojrzałem na niego nieco zmieszany, chyba jeszcze nie byłem przyzwyczajony do tej bezpośredniości, jaką emanował. Potarłem kark dłonią i wytłumaczyłem, że ważę coś w okolicach osiemdziesięciu kilogramów.
- No właśnie. - mruknął przeczesując włosy, które podobnie jak moje były nieco przydługawe. - Wydaje mi się, że powinieneś być cięższy.
Dumaliśmy nad tym przez chwilę, aż w końcu usiadłem obok niego na piasku i grzebiąc palcem pośród ciepłych ziarenek, opowiedziałem mu całą historię mojego nowotworu.
Wcześniej Patrick był dobrze poinformowany, pokazał mi nawet mój własny akt zgonu (do dziś fascynuje mnie w jaki sposób pozyskuje informacje), ale w jego oczach pojawiło się wtedy pierwszy raz współczucie i wyrozumiałość, gdy w ciepły, sierpniowy dzień wysłuchiwał opowieści z pogranicza śmierci.
- I wszystko jasne. - podsumował temat mojej pośmiertnej wagi, która była tak niska z całkiem oczywistego powodu: choroba intensywnie wyniszcza organizm, powoduje utratę wagi, energii i sił, a mnie udało się umrzeć już po nagłym schudnięciu.
Z dwóch stron boiska nadciągnęły w jednej chwili dwie osoby; do jednej z nich należała wesoła blond czupryna, uwielbianego przeze mnie Adriena. Druga z nich stąpała ciężkimi i donośnymi krokami, a jej granatowe włosy otaczały falami beznamiętne oblicze pięknej, lecz tak mrocznej kobiety.
Czego mogła chcieć Radża?
Podniosłem głowę i powitałem uśmiechem francuza, który dotarł do mnie pierwszy.
- Cześć Vin. - uśmiechnął się i wtykając ręce do kieszeni obdarzył mnie serdecznym uśmiechem. Odpowiedziałem żałosną namiastką chichotu.
- Dawno nie mieliśmy okazji pogadać, co? - w trakcie gdy wstawałem, miejsce naprzeciwko zajęła Rad, niezbyt uprzejmie odsuwając od siebie Adriena, którego twarz błyskawicznie wykrzywiła się w grymasie przestrachu.
- Dzień dobry? - zapytałem z lekkim wahaniem, robiąc przy tym minę zdziwionego chłopca, która miała za zadanie rozluźnić atmosferę.
Ciemne, burgundowe oczy spojrzały na mnie z powagą. No cóż, nie udało się.
- Mamy problem. - powiedziała, a ja momentalnie zamarłem. Jej lodowaty ton nie wróżył niczego dobrego. Zanim chociażby się poruszyłem, ona przeszła od razu do rzeczy. - FBI krąży śmigłowcami po mieście.
Pięć słów ugodziło mnie prosto w duszę, spadając na nią ciężko niczym naostrzone sztylety.
- Słucham!? - krzyknąłem rozkładając szeroko ręce. Adrien patrzył na Radżę równie zszokowany co ja. Mimo ogromnego zmartwienia i nagłego szoku jakimś dziwnym, a może zbawiennym cudem wiedziałem jak powinienem postąpić. - Musimy natychmiast zebrać wszystkich i kazać im...
- Już to zrobiłam. - odparła, a jej ton nadal był oschły i nie wyrażał żadnych emocji. - W stołówce powiedziałam wszystkim o śmigłowcach i kazałam im nie opuszczać budynku aż do zażegnania zagrożenia.
Uniosłem brwi i przyłożyłem rękę do przepony, w której odezwało się ostre kłucie. Nie opuszczać budynku... bardzo dobry krok, postąpiłbym dosłownie tak samo. Podejrzliwie zerknąłem w niebo, ale jego błękit był całkowicie niewzruszony, jedynie łagodny wietrzyk zabawiał się z naszymi włosami.
- Jesteś pewna, że wszyscy są w środku? - przepona wojowała dalej, a we mnie narastało dziwne uczucie, że o czymś zapomniałem.
- Tak. - odwróciła głowę w bok, zastanawiając się nad czymś. - Gdy prosiłam o uwagę, głównym wejściem wchodził akurat ten białowłosy popieprzeniec, a z kotłowni wyszła ta nawiedzona.
  Wymieniłem zmieszane spojrzenia z Adrienem. Nawiedzoną z kotłowni była na pewno Limbo, przynajmniej w opinii granatowowłosej, a na tytuł "popieprzeńca" najpewniej zasłużył sobie Andrew, z którym Caroline podobno nie jest w najlepszej relacji.
- A Shirley? Ariel? Damian? - zastanowiłem się prędko.
- Taa, byli. - pokiwała leniwie głową.
- Otoya, Lucy, William?
- Ich też nic nie ominęło.
- Jasper, Silleny, Jethro?
Poczułem silne uderzenie w okolicach żeber, szeroko otworzyłem przestraszone oczy i natychmiast znalazłem źródło bólu: to Radża wbijała palce w mój prawy bok. Mimo bolesnego doświadczenia, szybko się opamiętałem.
- Powiedziałam wszyscy, a to znaczy, że nikogo nie pominęłam! - warknęła twardo i obróciła się na pięcie.
Pięknie. Śmigłowce FBI mogą tu nadlecieć z każdej strony, w dowolnym momencie, a jedyny człowiek jakiego znam, który potrafiłby zapobiec takiemu kataklizmowi rozpłynął się gdzieś pośród mrocznych zaułków.
- Poczekajcie chwilę. - przerzuciłem wzrok na nieśmiało odzywającego się Adriena. O dziwo, Caroline zatrzymała się i zerknęła na nas przez ramię. - Pominęliśmy kogoś, kogo na pewno nie było.
W jednej chwili Radża znalazła się przy nas i grzmiąc całą swoją osobą, chciała coś wykrzyczeć, ale Adrien spojrzał jej prosto w oczy i całkiem odważnie jak na siebie, powiedział prosto:
- Patrick nie ma pojęcia o zagrożeniu.
Wówczas wyobraziłem sobie najgorsze.

~*~

- Idę z tobą! - usłyszałem za plecami i natychmiast poczułem, jak cała złość i zmartwienie ustępuje miejsca szczerej trosce o zdrowie, a także życie Adriena.
Odwróciłem się na pięcie i gdy tylko wpadłem niczym burza do własnego pokoju, łapiąc za ramiona blondyna, potrząsnąłem nim lekko, a nasze ciała zaklinowały się gdzieś między drzwiami a framugą.
- Nie mogę pozwolić, aby coś ci się stało Ad! Zostaniesz tutaj, razem z pozostałymi. - czułem, jak do oczu nabiegają mi łzy. Patrząc w rozszerzone źrenice chłopaka poczułem, że być może popełniam wielki błąd.
- To wykluczone! - warknął i odtrącił moje ręce, po czym wślizgnął się do pokoju. - Vincent, to, że jesteś Przywódcą nie daje ci uprawnień do narażania swojego życia! Jesteś Wędrowcem, tak jak wszyscy inni, a każda wspólnota, rodzina... musi się wspierać. Nie masz nic do gadania, idę z tobą!
     Wielkie, szklące i olśniewająco niebieskie oczy Adriena migotały w świetle wpadającym przez rolety do pokoju. Hardość jego tonu, to zdecydowanie i oddanie... Adrien był zdecydowanie jednym z najlepszych ludzi, jakich postawiono na mojej drodze. Zrezygnowany opuściłem ramiona i mierząc się z nim wzrokiem przez kilka chwil zrozumiałem, jak szczere są intencje chłopaka. Poza tym zdecydowanie lepiej, abym miał go na oku w trakcie zamieszania w jakie możemy wpaść niż ryzykować, że wyrwie się z hotelu i popędzi gdzieś samopas.
- Dobrze, ale gdy tylko powiem, że masz uciekać, zrobisz to bez słowa! - powiedziałem, ale wypowiedź nie była tak silnie nacechowana emocjonalnie jak chciałem; zamiast mocnej, nieznoszącej sprzeciwu refleksji, Adrien usłyszał słowa ledwie wykrzyczane, w dodatku padające z ust nie silnego, odważnego przywódcy, a zmęczonego i przerażonego faceta, który nie wiedział co ze sobą zrobić.
       Francuz powoli skinął głową, a złe emocje odpłynęły z jego twarzy. Przeciął dzielący nas dystans i zanim cokolwiek przewidziałem, szczupłe ramiona chłopaka zacisnęły się na moich plecach, gdy ten zamknął mnie w ciepłym, niezdarnym uścisku. Jego wsparcie było czymś niesamowitym, toteż z radością odwzajemniłem przyjacielski gest, po czym wyprostowałem się i z drżącym oddechem rozejrzałem się po pokoju. Zaraz pojawi się Radża i zabierze nas w prawdopodobne miejsce zlotu FBI, o którym poinformował nas przez radio James Smith.
- Jaki masz plan? - zapytał po chwili Adrien, a ja niemalże automatycznie odnalazłem stojącą na biurku doniczkę i wyciągnąłem z niej maleńki, srebrny kluczyk.
Czułem na sobie spojrzenie chłopaka, kiedy schylałem się do najniższej szuflady i otwierałem jej zamek. Nigdy nie sądziłem, że będę do tego zmuszony. Przerażała mnie myśl o tym, czego symbolem jest leżący pod kopertami z banku glock 19.
Łapiąc za kolbę musiałem mocno zaciskać zęby. Jak to możliwe, że jeszcze pamiętam jak się go używa? Minęło tyle lat...
- Zamierzasz do kogoś strzelać? - zająkał się z niedowierzaniem chłopak. Skrzywiłem się i machnąłem bronią przed sobą.
- Nie. To ostatnia rzecz, którą chcę zrobić, ale jeśli przyjdzie mi go użyć... - urwałem i z trudem wytrzymałem wzrok blondyna. - ...to tylko w celu ochrony naszej rodziny. Masz rację Adrien: wszyscy jesteśmy Wędrowcami, a ja jako nasz przywódca jestem głową tej rodziny. Teraz muszę o tym pamiętać.
- Żadna rodzina nie wytrwa, jeśli ktoś nie pomoże w udźwignięciu tak ciężkiego brzmienia, jakim jest przywództwo.
Zmarszczyłem brwi i skupiłem całą swą uwagę na słowach Adriena. Zdawałem sobie sprawę z tego, jak rzeczową niosą treść, ale po chwili spadło na mnie brzemię jeszcze cięższe, niż mógłbym się spodziewać.
- Masz na myśli... wybranie nowego Zastępcy? - nie byłem pewien, kto zadaje to pytanie, ale choć wyrwało się z moich ust, nie mogłem to być ja. Jeśli istniał Vincent, istniał też Patrick. Przywódca i Zastępca, jak mógłbym ośmielić się wybrać kogoś na jego miejsce...?
- Być może będzie to konieczne. - orzekł twardo. - Wiem, jakie to dla ciebie trudne Vin, ale musisz liczyć się z takim wy...
Nie dane było mu skończyć, bo w trakcie jego zdania drzwi otworzyły się z donośnym łoskotem. Niemalże upuściłem glocka, widząc jak Rad wchodzi do pokoju na sztywnych nogach i tym swoim beznamiętnym grymasem wymalowanym na twarzy. Przemknęła po nas wzrokiem swych szkarłatnych oczu, po czym zawiesiła go na dzierżonej w moich dłoniach broni.
- Umiesz tego w ogóle używać? - spytała, a jej głos przypominał syknięcie rozjuszonego pytona.
Wiedząc, że nie mogę całe życie kajać się przed przerażającą postacią Caroline, spojrzałem jej hardo w oczy.
- To jedna z wielu rzeczy, których nauczył mnie Patrick. - odparłem, co nie do końca było zgodne z prawdą. Latami obserwowałem jednak zachowanie mistrza manipulacji, urodzonego aktora, którego teraz wśród nas zabrakło i doskonale wiedziałem, jak ukryć swoje przewinienie.
Powieki granatowowłosej drgnęły, ale jej spojrzenie nie zdradzało absolutnie niczego. Powstrzymałem drżenie piersi.
- To na co jeszcze do cholery czekasz? - warknęła i natychmiastowo przypomniała sobie o obecności Adriena. - Tego żabożercę też ze sobą zabierasz?
- Rad... - mruknąłem, ale ona już nie słuchała. Odwróciła się do nas plecami i wymaszerowała z pomieszczenia, a echo jej ciężkich kroków zawisło w powietrzu.
Wymieniliśmy z Adrienem ostentacyjne spojrzenia, po czym zgodnie wyszliśmy z pokoju. Przechodząc przez otwarte drzwi, wcisnąłem glocka za spodnie, mając nadzieję, że nie zostanie on dostrzeżony.
W jadalni roiło się ludzi: szybko zrozumiałem, że są tu absolutnie wszyscy, zgodnie z zapewnieniami Caroline. Kiedy wyszliśmy z kuchni, wszyscy ucichli i spojrzeli na nas uważnie.
- Vin! Wróćcie cali i zdrowi! - pozdrowiła nas Shirley, wyłaniając się z tłumu.
       Zatrzymałem się tuż przed recepcją i przywołałem na twarz najradośniejszy ze swych uśmiechów. Oni potrzebowali otuchy, zapewne wszyscy czuli niepokój, a znaczna większość z pewnością szczerze przejmowali się losem moim i Adriena. Spomiędzy zgromadzonych wyłoniła się odziana w czerń postać Damiana, który błyskawicznie dopadł do mojego blond towarzysza i szybko go uściskał.
Przekrzywiłem głowę i chciałem powiedzieć, aby trzymali za nas kciuki, gdy i do mnie dotarł silny akt przyjaźni ze strony Włocha.
- Vincent... Macie tu wrócić, obaj... Obiecaj mi, że wrócicie cali, ty i Adrien. - jego głos był cichy i drżący, zupełnie jakby chłopak zaraz miał się rozpłakać. Ścisnąłem go pokrzepiająco za ramię i spojrzałem w zapłakane oczy Damiana.
- Przysięgam Damian. Dopilnuję, aby mnie i Adrienowi nic się nie stało. Wrócimy tutaj, musimy tylko znaleźć Ricka... - czarnowłosy pokiwał energicznie głową i zakrywając usta dłonią, zniknął gdzieś na końcu sali.
- Życzymy szczęścia! - krzyknął Ariel, a wraz z nim pomachało nam kilka osób.
Wychodząc zaraz za Adrienem, zatrzymałem się na moment obok postaci Lucy, która stała na uboczu i obserwowała nas oczami wypłukanymi ze wszelkich uczuć.
- Lucy... Nehemii nie ma tu, na dole. Nie wiesz gdzie może być? - spytałem szeptem, nawet nie patrząc jej w oczy.
- To Caroline jej nie ściągnęła? - odpowiedziała pytaniem, a ja odczułem nagłe zmartwienie.
- Najwidoczniej...
- Vincent?! - rozległ się krzyk dobiegający ze schodów. Błyskawicznie rozpoznałem w nim grzmiący głos Nehemii. Wyprostowałem się i łapiąc kobietę za dłoń, złożyłem cichą prośbę:
- Błagam, Lucy, dopilnuj aby nie opuściła tego lokalu przed moim powrotem. - wydukałem szybko i widząc jak czarnowłosa powoli kiwa głową, poderwałem się do biegu i zatrzasnąłem za sobą drzwi hotelu.
    Przed chodnikiem czekała na nas czarna, potężna furgonetka, której silnik pracował aż za cicho jak na taki pojazd. Adrien czekający na mnie już od kilku dobrych chwil, otworzył przesuwane drzwi samochodu i wspólnie wskoczyliśmy na złączone, podwójne siedzenia.
Wejście nie zdążyło się za nami dobrze zamknąć, gdy siedząca za kierownicą Caroline wcisnęła pedał gazu z taką mocą, że furgonem szarpnęło, po czym ruszył on z niespodziewaną prędkością przez zamroczone ulice. Droga była pusta, a w kabinie nie było słychać niczego poza furkotem silnika i przerywanymi sygnałami radiowymi. W głośnikach odezwało się gruchnięcie, a ja zaobserwowałem jak Radża łapie za krótkofalówkę i przyciskając ją sobie do brody, rzuca:
- Melduj.
W odpowiedzi odezwał się chrzęst, a następnie usłyszałem znamy mi głos Jamesa.
- Śmigłowiec kluczy nad budynkami na skrzyżowaniu Toronto Street i Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy! Z Pięćdziesiątej Ósmej nadciągają cztery furgonetki, przyłączcie się do nich zaraz za piekarnią Seeds.
Zanim dotarły do mnie słowa przekazu, samochodem zarzuciło, a ja uderzyłem barkiem w szybę. Tak gwałtowny zwrot spowodowany był nagłą zmianą kierunku jazdy: furgonetką zakręciło, gdy Radża wjechała w wąską alejkę między budynkami.
- Radża, jaki masz plan? - zapytałem ledwo łapiąc oddech. - Dlaczego jedziemy w samo centrum, skoro mieliśmy szukać Ricka?
- Czy ty na łeb upadłeś? - warknęła i nagle wóz podskoczył, a wokół nas na moment pociemniało, po czym wypadliśmy na ruchliwą, jasno oświetloną ulicę. Przez przyciemnione szyby widziałem, jak furgonetka wpada pomiędzy dwie inne, bliźniaczo wyglądające zajmując tym samym trzecie miejsce w konwoju. - Zgadnij, kogo zawsze znajduję w samym kłębowisku jadowitych węży, ha?
Nie musiałem zastanawiać się o kim mówi, odpowiedź nawinęła mi się na usta sama, bo doskonale znałem model jego postępowania.
- Patricka Redstone'a.
- Otóż to. - Caroline sięgnęła po krótkofalówkę, z której naraz wydobył się skrzek i pisk, zupełnie jakby... jakby ktoś zakłócał fale radiowe! Z przerażeniem spojrzałem na twarz Adriena, z której odpłynęła cała krew. W co ja go wplątałem...
- James! James, odbiór! Mów do mnie! - krzyczała Rad, jedną ręką ściskając kierownicę. Coś uderzyło w nasz tył sprawiając, że samochód uderzył w tylny zderzak tego pędzącego przed nami. - Co do...
- Radża! - z głośnika dopadł nas przerywany piskami głos. - Zdejmują mnie z linii! Wiedzą, że tu jesteście! - kolejne uderzenie w tył sprawiło, że z Adrienem opadliśmy na podłogę. - Musisz uważać, nad wami jest...
- Jest, co jest?! - krzyczała spanikowana kobieta, nie mogąc wyrwać się spomiędzy dwóch taranujących ją aut. Podciągnąłem się na fotel, czując w sercu złowrogi ból. Kolejne uderzenie. Krew spływała mi z nosa. Złapałem się oparcia i wiedziony dziwną intuicją spojrzałem w majaczące między budynkami niebo.
     Przez chwilę nic się nie działo; wieżowce przesuwały się spokojnym tempem, żadna furgonetka nie próbowała się z nami zderzyć, a z krótkofalówki nie dobiegał żaden dźwięk. Adrien jęknął i wspierając na łokciach spojrzał w tą samą stronę co ja. Wytężyłem wzrok i wgapiłem się w dwa, wielkie niczym pokłady Antonowa śmigłowce, które przecinały nieboskłon lecąc w naszą stronę.
- Drugi śmigłowiec! Drugi śmigłowiec jest tuż nad wami! - rozległ się krzyk Jamesa, a potem połączenie zerwało.
W nagłej kakofonii dźwięków; pisków opon, zgrzytu hamulców i starcia metalu o metal, gdy ciężarówka uderzyła w nas po raz kolejny udało mi się usłyszeć, jak z nieba spada grad głośno brzmiących pocisków.
Wówczas, bez ostrzeżenia rozpoczął się nagły ostrzał śmiercionośnych machin.


                                                                  CDN~

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz