sobota, 15 lipca 2017

Nehemia - CD. Historii Vincenta

        Bez zastanowienia wypadłam z pokoju chłopaka i pomknęłam po schodach na samą górę, zaciskając powieki. Po omacku odnalazłam drzwi, które natychmiast pchnęłam przed siebie, dosłownie wybiegając na dach. Nawet nie zarejestrowałam tego jak pokonałam odległość dzielącą wejście od krawędzi, przy której zatrzymałam się w ostatniej chwili, uderzając czubkami palców w niski murek, okalający płaską powierzchnię dachu dookoła. Siła rozpędu sprawiła, że pochyliłam się nieco w przód, jednak zaraz cofnęłam się o krok, otulając szczelnie ramionami.
Naprawdę byłam taka zła? Zła? Byłam wściekła i sama do końca nie wiedziałam, czy na siebie, czy na Vincenta, czy może jednak na całą tą sytuację, która wyniknęła głównie z mojego głupiego uporu. Gdybym po prostu odpuściła chęć zobaczenia ten durnej piżamy, nic takiego by się nie stało.
Dlaczego w najgłupszych momentach nie potrafię odpuścić?
Zacisnęłam dłonie na ramionach mocniej, chowając twarz w pasmach białych włosów. Zadrżałam na całym ciele, dostrzegając kątem oka dwie ogromne ręce, które mnie otoczyły, zacieśniając powoli uścisk na moich żebrach, co z każdą sekundą utrudniało mi oddychanie. Postąpiłam krok w przód, automatycznie przenosząc spojrzenie na ruchliwą jezdnię poniżej stropu, oprócz śmigających w dole aut nie widziałam absolutnie nic. Nagle niczym niewidzialna ręka strachu, ciarki, które przeszły mi po plecach, wepchnęły mnie wprost w tą przepaść, prowadzącą tylko do jednego miejsca.
Drgnęłam gwałtownie, odskakując od krawędzi dachu, spoglądając w jej stronę szeroko otwartymi oczami. Co to właściwie było...? Potrząsnęłam głową, jakbym w ten sposób chciała pozbyć się tych irytujących myśli. W tym czasie drzwi ponownie się otworzyły (a może zamknęły?) i gdy tylko odwróciłam głowę w tamtą stronę, moim oczom ukazał się Vincent ze zwiniętym kocem w rękach. Na ustach znowu miał ten typowy dla niego uprzejmy uśmiech, którym obdarzał cały świat, co by się nie działo. I gdybym nie uczestniczyła w tym co stało się zaledwie parę chwil wcześniej, nigdy nie powiedziałabym, że stało się cokolwiek złego. Chociaż może "złego" nie było dobrym określeniem, ale sama sytuacja nie wyglądała dobrze, z jakiejkolwiek strony by na nią nie patrzeć. I czy to była wina mojej przeszłości, która wciąż zaciskała swoje szpony na mojej szyi, czy przeszłości Vincenta, która najwyraźniej nie chciała odpuścić, to zdarzenie nie mogło przejść bez echa.
- I jak, podoba ci się? - Zapytał, rozkładając koc na środku. Rozejrzałam się dookoła, dopiero teraz przyglądając się wystrojowi tego miejsca. Wcześniej pogrążona w myślach i próbie opanowania złości, zupełnie nie zwróciłam na to uwagi, a było co podziwiać. Przestrzeń na dachu była gustownie urządzona, nie było może tego wszystkie wiele, ale miało to swój urok.           
      Kilka zielonych roślin, odtwarzacz postawiony gdzieś w kącie i oświetlenie, którego głównym źródłem były małe LED'owe lampy. Poza tym wszystkim moją uwagę przykuły także okrągłe wiszące lampki w odcieniach szarości i bieli, rozwieszone pomiędzy jakimiś wentylatorami. Przekrzywiłam głowę lekko w prawo, przypominając sobie jak jedna z uczennic mojej szkoły robiła takie w domu, a potem sprzedawała w szkole. Nie byłam pewna, czy taki interes był opłacalny, ale co ja tam wiedziałam?
Odwróciłam się w stronę wysokiego chłopaka, uśmiechając się szeroko i kiwając głową na potwierdzenie. Wolałam jeszcze trochę pomilczeć, by mieć pewność, że mój głos nie zadrży w nieodpowiednim momencie, więc podeszłam do wiszących kulek i wyciągnęłam dłoń w kierunku szarej, pstrykając ją delikatnie.
- Jeśli chcesz możesz włączyć jakąś muzykę. - Rzucił w moją stronę Przywódca, a ja zerknęłam na niego, zaintrygowana nutką napięcia w jego głosie. Naprawdę to słyszałam, czy tylko mi się wydawało?
- Wydaje mi się, że noc obdarzy nas swoją własną muzyką. - Odparłam z uśmiechem, podchodząc do rozłożonego koca. Mężczyzna skinął tylko głową, po chwili układając się na miękkim (na swój sposób) posłaniu obok mnie. Przez długi czas po prostu leżeliśmy w ciszy, wpatrzeni w ciemne niebo i wsłuchani w grę cykad. Przesuwałam spojrzeniem od jednego błyszczącego punktu do drugiego, nieudolnie starając się połączyć to wszystko w sensowną całość. Przypominało to próby połączenia skrawków moich wspomnień z czasów FBI, gdzie nie spojrzałam tam widziałam pustkę, natomiast dookoła świeciły punkty, które znikały, kiedy tylko próbowałam je pochwycić spojrzeniem. To było naprawdę irytujące.
- W końcu widać Pas Oriona.
Uniosłam głowę, spoglądając na Vina, którego ramiona znajdowały się na równi z czubkiem mojej czupryny i uniosłam lekko brew do góry.
- Hm.. Faktycznie. Z tego co wiem, wchodzi on w skład gwiazdozbioru Oriona, ale jego jakoś nigdy nie potrafiłam odnaleźć. - Zaśmiałam się, na powrót przenosząc wzrok na gwieździste niebo. - Podobnie jak reszty tych konstelacji... Wyjątkiem jest Wielki Pies, który nigdy psa mi nie przypominał...
- Popatrz. - Mruknął z uśmiechem, podnosząc swoją długą rękę, która jeszcze chwilę temu spoczywała tuż za moją głową. - Widzisz Pas Oriona, prawda...?
Przez kolejne dwie czy trzy godziny Wędrowiec pokazywał mi różne gwiazdozbiory i konstelacje. Nie byłam pewna, czy faktycznie się na tym zna, czy tylko próbuje rozluźnić atmosferę, ale było przy tym naprawdę dużo śmiechu, kiedy próbowaliśmy odgadnąć, dlaczego akurat tak się nazywają. Na dłuższą chwilę nawet zapomniałam o tym, co miało miejsce wcześniej, ale rzeczywistość zawsze wraca.

*następnego dnia, koło dwunastej*

Wysokie kamienice mieszkalne i budynki, w których mieściły się różne sklepy prywatne czy tańsze restauracje, piętrzyły się ponad nami (no dobra, mną), kiedy szliśmy bocznymi ulicami do centrum miasta. Nawet nie pamiętałam, po co tam idziemy. Chyba do sklepu, a może coś załatwić...? Poprzednia noc jak jeszcze żadna, dała mi się we znaki i nie miałam pojęcia dlaczego tak było. Nie byłam nawet pewna czy którekolwiek z naszej dwójki poszło tej nocy spać, gdyż kiedy się rozstawaliśmy stwierdziłam, że lepiej będzie, jeśli prześpię się tym razem u siebie. Nie byłam szczególnie zadowolona z takiego obrotu spraw, jednak wciąż miałam na karku oddech zdarzenia z pokoju Przywódcy. Dodatkowo gdzieś w środku nocy, w mojej głowie zawisło pytanie, czy ja aby na pewno nie pakuje się w coś więcej z Vincentem?
I właśnie to pytanie, które wciąż krążyło między myślami, sprawiło, że mimo iż już wiele razy szłam u boku Przywódcy, to tym razem ogarniało mnie jakieś dziwne zdenerwowanie, przez co czułam jak większość moich mięśni jest cały czas napięta, jakby w gotowości do ucieczki.
Przystanęliśmy w pewnym momencie słysząc ogromny huk, dochodzący z niedużej odległości. Nim zdążyliśmy skierować tam swoje spojrzenia, gwałtowny podmuch powietrza przesunął się przez ulicę, wskazując przy okazji kierunek, skąd dochodził hałas. Ściągnęłam z głowy słomkowy kapelusz, który rano wygrzebałam z pakunków z poprzedniego dnia, podobnie zresztą jak sukienkę i przycisnęłam go do klatki piersiowej, odgarniając po chwili z oczu pasma włosów.
Nim się obejrzałam, Vin złapał mnie za nadgarstek i pociągnął w stronę, gdzie zebrała się już pokaźna grupka ludzi. Każdy z nich mamrotał coś pod nosem lub krzyczał na innych, ktoś gdzieś dzwonił, ktoś płakał, ale jeden głos wyrywał się ponad to wszystko. Rozpaczliwy, błagający o pomoc, kobiecy głos.
Zatrzymałam się gwałtownie, niemal wpadając na plecy fioletowowłosego, który stanął jakby mu nogi wrosły w chodnik. Wyglądnęłam zza wysokiej postaci, a moim oczom ukazał się częściowo zawalony budynek kamienicy, która jeszcze chwilę temu tutaj stała. Nawet stojąc po drugiej stronie ulicy, niewielki kawałek od całego tego zbiegowiska widziałam, że cała konstrukcja jest niestabilna i w każdej chwili frontowa ściana może runąć na zaaferowanych gapiów. Nie byłam pewna jak sprawy mają się wewnątrz, ale sądząc po zewnętrznym wyglądzie i tym, że szkła powypadały z okien, a nawet drzwi wejściowe wyleciały z zawiasów, nie było dobrze.
- Co tu się właściwie stało...? - Szepnęłam, odsuwając się o krok od Wędrowca.
- Ratujcie moje dzieci, błagam, ludzie! Ratujcie moje dzieci... - Kobieta której głos wybijał się ponad wszystkie inne krzyki, chodziła niemal na kolanach, prosząc zgromadzonych, by cokolwiek zrobili, jednak ci, ze strachu czy może zwykłego rozsądku, mówili jej, że muszą zaczekać na straż, policję, kogokolwiek. Po policzkach płynęły jej gęsto łzy, które wzmagały się za każdym razem, gdy spoglądała w stronę swojego domu.
Ściągnęłam brwi, ogarniając szybkim spojrzeniem kamienicę i już miałam zrobić krok w przód, gdy wielka ręka Vina wylądowała na moim ramieniu, jakby mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co właśnie chcę zrobić.
- Nie możesz tam pójść. - Powiedział twardo, zaciskając palce. Odskoczyłam w tył, przytrzymując kapelusz przy brzuchu, próbując jednocześnie zachować równowagę i nie runąć na plecy.
- A kto? Ty? - Fuknęłam. - Zanim ktokolwiek się tutaj zjawi, budynek może się zawalić, a wtedy te dzieciaki zginą.
-  Nie puszcze cię tam, rozumiesz? - Wysoka sylwetka chłopaka pochyliła się w moją stronę, jakby próbując tym zmusić mnie do odpuszczenia.
- Ludzie mnie nie widzą, wszystko będzie w porządku. Tylko sprawdzę czy dzieciaki są całe.
- Rozumiem twoje zmartwienie, ale nie chcę, żeby coś ci się stało, Nehemia. Nie pójdziesz tam, koniec tematu. - Ponownie się wyprostował, rozglądając się czujnie. Przymknęłam na moment oczy, starając się uspokoić całe ciało i umysł.
- Takie rzeczy nie zdarzają się na co dzień, Vin. - Powiedziałam spokojnie z wciąż opuszczonymi powiekami.
- Wiem... - Mruknął, a ja otworzyłam jedno oko, by na niego spojrzeć. Napięte mięśnie sugerowały, że jest gotów do działania w każdym momencie. I właśnie to mnie martwiło.
- Jeśli nasi kochani przyjaciele mają z tym coś wspólnego, to będą chcieli to pooglądać. A jakie jest lepsze miejsce do obserwacji niż dach na przeciwko?
Fioletowa czupryna niemal natychmiast zadarła się do góry, chcąc sprawdzić dach budynku za naszymi plecami. Wykorzystując jedyną okazję, puściłam się biegiem w stronę walącej się kamienicy, bez problemu przeciskając między gapiami. Jeszcze zanim przekroczyłam próg budynku, moich uszu doszedł głos przyjaciela, wołającego moje imię. Przepraszam, Vin, ale po prostu muszę to zrobić.
Wraz z minięciem frontowej ściany, znalazłam się w środku kamienicy, rozglądając bacznie dookoła i nadstawiając uszu. Schody na pierwsze piętro były prawie w całości zawalone, na szczęście pozostałe wyglądały w miarę stabilnie, więc przejście po nich nie powinno sprawić mi dużego problemu. Oczywiście zawsze mogłam użyć swojej mocy i po prostu rozłożyć skrzydła lub zmienić postać, jednak dzieciaki były bardziej wyczulone na obecność Wędrowców i wolałam nie ryzykować, że jakiś szkrab mnie przyuważy. Tak po prostu było bezpieczniej.
Cichutki, ledwo słyszalny szloch dał się słyszeć z pierwszego może drugiego piętra. Więc tak czy siak, musiałam jakoś dostać się na górę. Podeszłam bliżej resztek schodów, przyglądając się pierwszym dwóm stopniom, które się ostały i ostatniemu, który połączony był już z półpiętrem. Zerknęłam jeszcze w tył, błagając w duchu los, by coś zatrzymało Vincenta na zewnątrz i nie pozwoliło mu tu wejść, bez znaczenia co to miałoby być.
Postąpiłam krok w tył, by po chwili krótkim sprintem nabiec prosto na schody i odbić się od ostatniego stopnia. Przeleciałam nad miejscem, w którym powinny być schodki, lądując na skraju półpiętra. By zachować równowagę cofnęłam się o krok, odruchowo spoglądając w tył, czego skutkiem było zejście na niższy stopień. Nie zdążyłam nawet podnieść nogi, kiedy cały strop półpiętra runął wraz ze mną w dół, uwalniając z mojego gardła krótki okrzyk zdziwienia. W ostatniej chwili chwyciłam się jedną ręką metalowej poręczy, która powyginana we wszystkie strony zwisała z wyższych pięter. Przy okazji rozcięłam sobie ramię o jej ostry, urwany koniec. Syknęłam cicho, łapiąc za pomalowany na brązowo metal i próbowałam się podciągnąć, by nogami dosięgnąć wyżej położonych schodów. W tym samym czasie w mojej głowie trwała bitwa między tym co powinnam zrobić, by zachować swoje życie po śmierci, a tym co słuszne dla Wędrowców i zachowania ich istnienia w tajemnicy.
         Warknęłam pod nosem, huśtając nogami w jedną i drugą stronę. Może nie było to najmądrzejsze rozwiązanie, gdyż cała poręcz zaczęła się kołysać, a z na głowę spadały mi fragmenty betonu, co świadczyło o tym, że właśnie wyrywam jedyny przedmiot, który pozwoli mi się dostać na górę bez używania mocy. W końcu udało mi się dosięgnąć nogami schodka i podciągnąć na tyle, bym mogła na nim stanąć. Wyprostowałam się i szybko uciekłam ze schodów, nadstawiając uszu i poprawiając kapelusz na głowie. Nie ufałam już tej konstrukcji. Jeśli dalej tak pójdzie, cały budynek zawali się ze mną i dzieciakami w środku.
Spojrzałam w górę, myśląc, że będę musiała się dalej wspinać, jednak szloch ponownie trafił do moich uszu, dając tym znak, że dzieciak jest na tym piętrze. Przynajmniej jeden z nich, nie miałam pojęcia co działo się z drugim, byłam pewna, że słyszę tylko jednego. Rozejrzałam się uważnie, ostrożnie stawiając stopy, gdy przechodziłam kolejne pomieszczenia. Wnętrze nie wyglądało jakby było zamieszkane, pod ścianami stało ledwo kilka mebli, zresztą już bardzo starych i zniszczonych. Czy możliwe jest, że nie była ona zamieszkana? Więc skąd tutaj te dzieciaki?
Przeszłam kolejne pomieszczenie, tracąc powoli nadzieję, że w ogóle kogoś tu znajdę. Zaczęłam nawet podejrzewać, że mam jakieś omamy z powodu poprzedniej nocy, jednak kiedy przekroczyłam, prób następnego pokoju, coś pod oknem drgnęło gwałtownie, uderzając w ścianę. Natychmiast skierowałam tam wzrok, odnajdując małą postać chłopczyka, bardzo wystraszonego zresztą. Nim otworzyłam usta, by zapewnić dzieciaka, że wszystko będzie okej, cały budynek się zatrząsł, a głośny trzask rozszedł się po całej ulicy. Nim mój mózg zarejestrował co się dzieje, instynkt zrobił swoje, dzięki czemu rzuciłam się w stronę dziecka, chowając go w swoich ramionach i lądując z nim na podłodze tuż przy ścianie. Zanim przygniotły nas gruzy z wyższych pięter, zdążyłam zauważyć jak mój kapelusz wylatuje przez okno. Zły znak, cholera. Zacisnęłam mocno powieki, tuląc do siebie chłopczyka, tak by w razie przygniecenia przez ścianę czy sufit, nie stała mu się zbytnia krzywda.
        O dziwo, nic nas nie przygniotło, a przynajmniej na początku tak myślałam. Leżeliśmy tak dłuższą chwilę, dzieciak nawet nie próbował się wyrwać, co zasiało w moim wnętrzu dziwny niepokój, jednak tezę, że może być on już martwy, odrzuciłam, gdyż czułam jak co jakiś czas wstrząsa nim szloch. W końcu odsunęłam się od niego nieznacznie, tak by móc spojrzeć na jego zapłakaną twarz. Czarne pasemka włosów były poprzyklejane do szarego od brudu czoła.
- Nie płacz, wyciągnę cię stąd. - Szepnęłam, starając się jakoś poruszyć, jednak wtedy zrozumiałam, że ściana, która na nas spadła, nie opiera się tylko na oknie, ale także na moich plecach. Więc chłopak musiał wyjść pierwszy, inaczej beton go przygniecie.
- Ale ja nie chcę stąd iść... - Cichy jęk sprawił, że przeniosłam na dzieciaka zdziwione spojrzenie, szeroko otwartych oczu.
- Ale... jak to...? - Przyjrzałam się uważniej jego małej buźce i niebieskim, szklącym się oczom.
- Nie chcę wracać do taty... Nie chcę tam wracać...
Momentalnie cała się spięłam na tą wieść, a w mojej głowie pojawiły się obrazy z przeszłości, zanim jeszcze moja rodzina została porwana. Pokręciłam głową na tyle na ile byłam w stanie leżąc pod tym wszystkim i z cichym westchnieniem, pogłaskałam brzdąca po policzku, zgarniając z niego słone łzy.
- Dlaczego nie chcesz wracać do domu...? Mama bardzo się o ciebie martwi.
- Ale mama nie broni mnie przed tatą... - W czasie zupełnej ciszy, która trwała nie dłużej niż pół minuty, wpatrywałam się w jakiś ciemny kont, cierpliwie czekając na kontynuację. - Zawsze kiedy ma zły humor albo w lodówce nie ma jego ulubionego piwa, to mnie bije... A mama mu na to pozwala. Ostatnio zbił nawet Clayton'a... Dlatego tutaj z nim przyszedłem, chciałem uciec od rodziców, ale nie myślałem, że budynek się zawali... - Potężny szloch szarpnął małym ciałkiem, które natychmiast przytuliłam do siebie, próbując jakoś malca uspokoić.
- Posłuchaj mnie uważnie. - Szepnęłam wprost do jego ucha, starając się by mój głos był jak najczulszy. - Musisz wrócić do mamy i taty, inaczej ciebie i twojego brata zabiorą w miejsce, do którego nie chcesz trafić i tam was rozdzielą, a przecież tego nie chcesz, prawda? Wiem, że jest ci ciężko, ale nie możesz tutaj zostać. Zabiorę cię stąd i...
- Nie chce wracać! - Malec próbował mi się wyrwać, jednak było za mało miejsca, nie miał dokąd się odsunąć.
- Cichutko... - Przyłożyłam palec do jego ust i kontynuowałam spokojnie. - Zrobimy mały układ, okey? Jeśli obiecam ci, że zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby twój tato już więcej nie zbił ciebie ani twojego brata, to wyjdziesz stąd?
- Dlaczego mam ci wierzyć...? - Popatrzył na mnie spod byka, jakbym nie była pierwszą osobą, która mu to proponuje.
- Bo wiem co przechodzisz, miałam podobnie. Poza tym... - Ułożyłam dłoń między naszymi twarzami, zginając wszystkie palce oprócz najmniejszego. - Zawsze dotrzymuje obietnic. To jak będzie?
Dzieciak przez chwilę się wahał, jednak ostatecznie wyciągnął swoją małą rączkę w górę i zahaczył małym palcem o mój. Obietnica została złożona, a ja byłam pewna, że to co mówię, to prawda. Przez chwilę miałam nawet obawę, że maluch jednak się nie zgodzi, ostatecznie jednak strach i chęć powrotu do mamy wygrała.
- W takim razie, wychodź pierwszy. Tylko uważaj na co stajesz. - Powiedziałam spokojnie, starając się jak najbardziej wcisnąć pod opartą o moje plecy ścianę, by zrobić chłopakowi miejsce. Wychodzenie poszło nam dużo sprawniej niż przewidywałam, może poza momentem, w którym blok betonowy prawie spadł mi na głowę. Kiedy już stanęłam na równe nogi, przyjrzałam się uważniej chłopcu w pełnej okazałości. Miał może z sześć lat, był niewiele niższy ode mnie, ale przede wszystkim na jego twarzy malowało się prawdziwe zmartwienie i strach o brata, młodszego jak się okazało po chwili. Mniejszy blondynek miał dużo szczęścia, utknął w małym pomieszczeniu, które kiedyś zapewne było jakimś schowkiem, co uchroniło go przed zmiażdżeniem. Najwięcej kłopotów przysporzyło nam zejście na parter, gdyż różnica między piętrami była naprawdę duża, a ani czterolatek, ani jego starszy brat Ean, nie byli w stanie bezpiecznie zeskoczyć na parter. Dlatego zdecydowaliśmy się, że ja zejdę pierwsza, a potem będę łapać chłopców, którzy będą zeskakiwać. Początkowo bałam się, że nie będę miała na tyle sił, by ich bezpiecznie schwytać w locie, ale na szczęście nie okazali się tak ciężcy.
Nim wyszliśmy, chwyciłam chłopców za ramiona i pociągnęłam w niewidoczne z zewnątrz miejsce, gdzie kucnęłam przed nimi.
- Obietnica obowiązuje mnie względem was obu, ale w zamian wy musicie coś dla mnie zrobić. To nie będzie nic wielkiego, ale będziecie musieli skłamać, zgoda? - Dwie małe główki zatrzęsły się w potwierdzeniu, na co uśmiechnęłam się przyjaźnie. - Nie możecie nikomu powiedzieć o tym, że tu byłam, jasne? Uwierzcie mi, że tak będzie lepiej i dla was, i dla mnie. Powiecie, że siedzieliście na parterze, zgoda?
       Kolejne potwierdzenie i jeszcze kilka podobnych, żebym upewniła się, że malcy nie pisną nikomu słówkiem o tym, że widzieli kogoś takiego jak ja w takim miejscu. Po nieco przydługawym kazaniu, puściłam ich wolno w stronę wyjścia, opuszczając budynek "tylnym wejściem". Nim podeszłam do Vincenta, obserwowałam uważnie kobietę, która nim weszłam do budynku, błagała ludzi na kolanach, i mężczyznę, który z niezadowoleniem patrzył na chłopców. Dostrzegłam jak małe raczki Eana drżą ze strachu, więc w mgnieniu oka pojawiłam się za plecami ich ojca, odzywając się po chwili lodowatym głosem.
- Przysięgam, że jeśli jeszcze raz podniesiesz na nich rękę, to zrobię z twojego życia koszmar, a wszyscy, na których ci zależy zostaną rozszarpani. Nie radzę sprawdzać autentyczności moich słów. - Zerknęłam jeszcze na dzieciaki, przykładając palec do ust i szybkim krokiem oddaliłam się w stronę Przywódcy. Jeśli nie usłyszę kazania, to kupuję mu całe dwie paczki tych jego batoników.

                         Vin? Nie wiem co tu się podziało, nie pytaj ^-^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz