piątek, 24 lutego 2017

Adrien & Vincent - Nieszczęścia chodzą parami, cz. 2

A.
  - Szybko! To może być ona! - Mruknął przywódca z zawadiackim uśmiechem. Zszokowany dostrzegłem jak w śliwkowych tęczówkach majaczy pełen podekscytowania błysk. Vincent zrobił szeroki krok, zupełnie jakby miał na sobie siedmiomilowe buty. Powołując się na instynkt samozachowawczy chwyciłem go za rękaw kurtki i zatrzymałem.
- Zwariowałeś? - Syknąłem cicho. Nie sprawiało mi przyjemności zwracanie się do lidera tym tonem, bowiem wychowałem się w szacunku dla starszych, bardziej doświadczonych i stojących na wyższym szczeblu społecznej drabiny. - Nie słyszysz co się tu wyprawia? Nawet jeśli to jest maharadża, skąd masz pewność, że nie zaatakuje cię buzdyganem gdy tylko wejdziesz za róg?!
- To na pewno ona. - Powiedział z powagą. - A już stuprocenowo Wędrowiec, wyraźnie to czuję. - Łagodnie wyszarpnął się spod mojego uchwytu i tym razem dużo mniej gwałtownie ruszył przez ulicę. Ponownie musiałem się wysilić aby dotrzymać mu kroku.
- Poza tym, co to jest buzdygan? - Zapytał chichocząc gdy przeszliśmy na drugą stronę jezdni.
   Spojrzałem na niego spod przymrużonych powiek. Poczułem się nieco urażony, że Vincent traktuje moje obawy z taką lekkomyślnością. Martwił mnie wizerunek kobiety przedstawionej przez staruchę. Zmartwienie to mało powiedziane, wyraźnie czułem jak zimne ręce strachu wyciskają z moich płuc coraz to bardziej rozpaczliwe tchnienia.
- Może powinniśmy skontaktować się z Patrickiem? - Zagadnąłem go po chwili.
 Ufałem przywódcy, nawet bardzo, ale patrząc na jego białowłosego przyjaciela automatycznie czułem się bezpieczniej, głównie ze względu na groźne oblicze przyczajonej modliszki, jaką reprezentował sobą zastępca.
- A to dlaczego? - Na czole Vincenta pojawiła się drobna zmarszczka. Jego ton wyrażał irytację. - Ja sobie nie poradzę?
- Czegoś takiego nie powiedziałem... chodzi mi o to, że może on mógłby nas wesprzeć? - Dodałem dużo mniej pewnie. Podświadomie czułem, że dla fioletowowłosego może to być drażliwy temat.
- To, że Patrick bez skrupułów rozpłatałby nas mieczem, gdyby miał akurat taki kaprys i nie zajęłoby mu to więcej niż dwóch minut, wcale nie świadczy o tym, że ja sam nie znam kilku sztuczek.
- Co masz na myśli? - Przez chwilę wyobraziłem sobie Vincenta w kimonie ściskającego katanę w dłoniach i naparzającego się z kilkoma adeptami ninja.
   W odpowiedzi lider zatrzymał się i przysunął do czarnej jak noc ściany budynku. Uśmiechnął się tryumfalnie po czym zniknął. Ot tak.

V.
   W chwili gdy pojawiłem się ponownie Adrien obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem.
- I co? Robi wrażenie? - wypiąłem pierś i ponagliłem go do dalszego marszu.
- Super. - mruknął chłopak niewyraźnie. - W chwili niebezpieczeństwa wciśniesz się w ścianę zostawiając mnie na pastwę losu.
- Nie przesadzaj! - klepnąłem go ochoczo w plecy. - Zawsze możesz zmienić się w uroczą kocinę i wydrapać napastnikowi oczy.
  Zaśmiałem się z własnego żartu. Oczekiwałem, że zaśmieje się i Adrien, ale chłopak był dużo bardziej przejęty niż mogło się wydawać.
- Byłbym wdzięczny, gdybyś nie nabijał się już z moich umiejętności. - blondyn przewrócił oczami, najwidoczniej dogłębnie urażony. Chciałem poczęstować go jakąś szybką ripostą na temat "kocich ruchów", jednak szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. Głównie dlatego, że stojący przed nami otworem zaułek wyglądał dość nietypowo.
  Fakt, że panował akurat środek nocy nie miał tu nic do rzeczy - ogromna ściana czerni przesłaniała całą uliczkę. Wokół słabym światłem świeciły latarnie, które moim zdaniem powinny oświetlać drogę chociaż w pewnym stopniu, tymczasem zaułek nie dopuszczał do siebie ani krztyny światła.
- To mi nie wygląda zbyt naturalnie. - szepnął mój towarzysz, o którym zapomniałem na krótką chwilę.
- Aha, - wypowiedziałem powoli - tu się zgodzę. Nie mamy jednak nic lepszego do roboty, jak zgaduję nie masz przy sobie latarki?
 Chłopak pokręcił przecząco głową. Wzruszyłem ramionami.
- No to chodźmy. - zdecydowałem i wkroczyłem we wszechogarniającą czerń. Szedłem powoli przed siebie, wyciągając dłonie na boki aby w nic nie uderzyć.
- Pewnie! Tak zachowałby się każdy myślący racjonalnie człowiek! Wokół pełno policji, wszyscy szepczą z przerażeniem o groźnym przestępcy, nikt nie wie o twojej wycieczce, przed tobą opuszczona uliczka otoczona nienaturalną falą czerni, co robi Vincent? Oczywiście wchodzi w ten ciemny zaułek z szerokim uśmiechem na ustach! - usłyszałem spanikowany głos Adriena gdzieś w tyle.
- Wcale się nie uśmiecham. - odpowiedziałem przesuwając się dalej przed siebie. Rozumiałem jednak, że chłopak ma sporo racji. Postąpiłem z pewnością zbyt pochopnie. Może Adrien miał rację odnośnie Patricka?

A.
  Pełen niepewności ruszyłem w ciemność za przywódcą. Z naszej strony było to szalenie nieroztropne. Wokół panowała ciemność, całkowita, nieprzenikniona. Trudno było nazwać to zjawisko naturalnym. W tej chwili nie widziałem nawet księżyca, który dzisiejszej nocy był niemalże w pełni.
Na próbę wyciągnąłem ręce przed siebie, ale nie widziałem nawet zarysu dłoni.
- Jest ściana! - Usłyszałem okrzyk Vincenta dobiegający z przodu, a może z lewej strony? Zupełnie się pogubiłem. W stresujących sytuacjach błyskawicznie traciłem rozen, nie byłem z siebie dumny, ale co mogłem zrobić?
  W tej chwili stało się naraz coś przerażającego; lider wypowiedział jakieś słowa o niepokojącym wydźwięku, znikąd zerwał się chłodny wicher, a ja poczułem potężne łupnięcie w bok czaszki. Zatoczyłem się z bólu i potykając się o własne nogi, runąłem jak długi raniąc sobie dłonie.
- Co u diabła?! - Warknął Vincent, jego głos dobiegał z dużo mniejszej odległości niż poprzednio. Zimno zapanowało w zaułku, szczypało, a lodowaty powiew zacinał z kilku stron naraz. Stopniowo ciemność zaczęła odpływać, aż w końcu odsłoniła niemalże całą brukowaną drogę umorusaną różnorakimi śmieciami. Jęknąłem cicho i wsparłem odrapane ręce na ścianie przylegającego do zaułku budynku. Podniosłem się powoli i ogarnąłem spojrzeniem brudne, szare ściany.
   Po mojej prawej stronie, a więc tej z której przyszedłem nadal panowała ciemność, zupełnie, jakby miała odgrodzić nam drogę ucieczki. Po lewej zaś stał Vincent wtulony w róg muru i budynku, próbujący ogarnąć wzrokiem coś na szczycie starej cementowni rosnącej naprzeciwko nas. Zanim zadarłem głowę aby zobaczyć sypiący się gzyms, kątem oka spostrzegłem, jak przywódca wyciąga z kieszeni spodni telefon, i skostniałymi palcami usiłuje wybrać numer.
 Chwilę później moje oczy przyzwyczaiły się do niejasnego światła, co pozwoliło mi na dostrzeżenie kobiecej sylwetki majaczącej na dachu.
- Maharadża. - szepnąłem cicho przywierając podobnie jak Vincent do ściany. Stojąca na dachu istota wykonała najwyższy skok, jaki do tej pory widziałem, zawisła na tle ciemnego nieba, po czym z donośnym uderzeniem rąbnęła w ziemię pomiędzy mną a liderem Wędrowców.
   Gruchnęła w beton na kucki, z jedną dłonią wspierającą ciało przed sobą i długimi, lekko falowanymi włosami zasłaniającymi twarz. Kobieta podniosła głowę i uśmiechnęła się promiennie, ukazując okolone wachlarzem kręconych rzęs oczy w nienaturalnym kolorze burgunda.
- Wystarczy Radża, mili panowie. - Odezwała się rozbawionym tonem błyskając wszędzie wokół białymi jak perełki zębami.


                           Patrick? Teraz ty wkraczasz do akcji!

___________________________________________________
Ps. (Adrien)
  Chcieliście wejście smoka, to macie, frajerzy xD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz