niedziela, 5 lutego 2017

Vincent & Adrien - Nieszczęścia chodzą parami

 V.
  Kręciłem się przy biurku na obrotowym krześle. Odpychałem się nogami od nieco porysowanych paneli z jasnego drzewca wprawiając w ruch siedzisko. Zdawałem sobie sprawę, że to niezbyt pożyteczne, ale zabijanie nudy nigdy nie wychodziło mi najlepiej. Zapewne bujałbym się tak dalej gdyby nie nagły dźwięk dzwonka wydobywający się z komórki. Pomyślałem, że to pewnie Rick ma jakąś palącą sprawę ponieważ od mojej śmierci był jedyną osobą wykonywującą do mnie telefony. A te i tak należały do rzadkości.
  Podszedłem do łóżka i wyciągnąłem telefon spod poduszki. Na ekranie wyświetlał się zerowy numer, a więc pewnie pochodzący z budki telefonicznej. Nie miałem zbyt dużo czasu na rozmyślanie. Odebrałem telefon.
- Słucham? - spytałem wsłuchując się w dźwięki rozlegające się po drugiej stronie.
- Vincent? - natychmiast rozpoznałem głos Adriena. - To ty?
  Potwierdziłem szybko. W jego głosie słychać było napięcie.
- Jest coś o czym powinieneś wiedzieć.
- Możesz odrobinę dokładniej? - przycisnąłem telefon mocniej do ucha.
- Um... - w słuchawce rozległo się westchnienie - Po prostu podejdź do frontowego okna.
 Bez namysłu wyszedłem z pokoju i udałem się do drzwi hotelu. Po drugiej stronie ulicy, nieco na ukos przy wysłużonej budce stał Adrien. Wieczór zapadł już dawno, więc z łatwością dostrzegłem, że twarz chłopaka jest oświetlana nie tylko przez uliczne latarnie. Cała aleja świeciła niebieskością i czerwienią. Kolory błyskawicznie zamieniały się miejscami. Zły znak.
   Adrien wykrzywił się i odłożył aparat. Pochwyciłem kurtkę z wieszaka i otworzyłem drzwi wychodząc na mróz. Błyskawicznie naciągnąłem na siebie okrycie jednocześnie przebiegając drogę.
- Co się stało? - odezwałem się przystając obok niego.
   W odpowiedzi tylko wskazał ruchem głowy podnóże ulicy. Gdy tylko skierowałem tam wzrok doznałem szoku. Niebiesko-czerwone światła pochodziły z policyjnych kogutów. Z daleka, a nie posiadałem sokolego wzroku dostrzegłem radiowozy. Mnóstwo radiowozów. Stąd widziałem ich około dwadzieścia.
- Cholera... - szepnąłem cicho.

A.
  - Może niepotrzebnie wstrzymam alarm, ale pomyślałem, że policja tak blisko naszego siedliska to raczej zła nowina. - Powiedziałem do niego zmartwiony. Na twarzy przywódcy malował się niepokój, a może także strach? W migoczącym świetle syren jego pociągłe oblicze wyglądało jak wycięte z płótna wątpliwej sławy malarza.
- Wiadomo co się tam stało? - Zapytał nadal wpatrując się w sylwetki pojazdów i tłoczących się na chodniku przechodniów.
   Skrzywiłem się. Być może powinienem był przygotować dla niego jakieś informacje, zamiast wszczynać niepotrzebny zamęt.
- Nie mam pojęcia. Ujrzałem ich gdy wracałem z piekarni - wyrzuciłem te słowa z siebie ukrywając tlący się ból. Wszystko co wiązało się z chlebem, jego zapach, smak, a nawet widok przywoływało bolesne wspomnienia.
- To faktycznie niepokojące. Skąd tu nagle tyle policji? To raczej spokojna okolica, a na zwykłego złodziejaszka nie przysyłaliby tylu radiowozów. - Mruknął złowrogo.
- A co jeśli ktoś jakimś cudem dowiedział się o tym, że bytujemy w okolicy?
- Nie chcę o tym myśleć. - Rzucił tylko i ruszył w dół ulicy.
  Unosząc brwi ze zdziwienia pokonałem dzielącą nas odległość i dołączyłem do wyższego ode mnie mężczyzny.
- Co chcesz zrobić? - Ponownie przyjrzałem się jego stężałemu obliczu. Vincent był przystojny.
- Dowiedzieć się, co się tam stało. - Odparł hardo.
- Pardon, ale nie uważasz, że powinniśmy zawiadomić Patricka? Albo chociaż innych?

V.
  Spojrzałem na chłopaka z szeroko otwartymi oczami.
- A co, ja sobie bez Rick'a nie poradzę? - rzuciłem ostro. Nie chciałem go źle traktować, ale ta sytuacja napawała mnie niepokojem. To najwyraźniej wywołało gniew. Poza tym niekiedy miewałem wrażenie, że Rick - mimo, iż najczęściej po prostu go nie ma odgrywa w naszej społeczności ważniejszą rolę niż ja.
- Źle mnie zrozumiałeś. - pokręcił głową przepraszająco. - Przy pierwszym spotkaniu odniosłem wrażenie, że on dysponuje pewnymi... siłami zbrojnymi, których nam brakuje.
  A więc o to chodzi. Respektują go poprzez strach. Dobry sposób, Rick.
Prychnąłem donośnie.
- Nie zamierzam nikogo mordować. Będę infiltrował, a ty wcale nie musisz iść ze mną. - chciałem, aby ta wypowiedź zabrzmiała odważnie i srogo, ale prawdę mówiąc nie chciałem tam iść sam.
- Wykluczone. Gdyby nie ja nawet byś się nie dowiedział. Poza tym ja też chcę zaspokoić ciekawość.
 Wysiliłem się na skromny uśmiech. Zapewnienie Adriena mnie pocieszyło. Pewnie to nic, co by dotyczyło społeczności Wędrowców. Może faktycznie to jakaś większa rozróba, ale chyba nam nie zagrażała. A przynajmniej taką miałem nadzieję.
 Wkrótce pokonaliśmy całą długość ulicy i zbliżyliśmy się do tłumu, jaki otaczał skrzyżowanie. Naciągnąłem na głowę kaptur i zasugerowałem Adrienowi to samo, chociaż on był dużo mniej widoczny ode mnie.
- Proszę się odsunąć! - krzyczeli funkcjonariusze, ale ludzie parli na przód, zupełnie jakby mieli w tym jakikolwiek interes.  Starałem się wyglądać ponad głowy stojących przede mną mężczyzn i kobiet. Budynek banku był zabezpieczony taśmami policyjnymi. Szyby były wybite, a z wnętrza ulatniał się dym.
- Wybuch? Jak to możliwe, że nic nie słyszeliśmy? - usłyszałem szept towarzysza.
- Nikt nic nie słyszał. To jej trzeci skok w tym miesiącu. - odpowiedział mu głos malutkiej babulinki sunącej przed nami. Zdziwiłem się, że zwróciła uwagę na Adriena. Małe dzieci i zwierzęta były dużo bardziej podatne na dostrzeżenie Wędrowca, ale starsze panie?


A.
  - Jej? - Nachyliłem twarz w kierunku opatulonej chustą staruszki chcąc usłyszeć coś więcej. Nie byłem w stanie dostrzec jej twarzy: szła przede mną, była dużo niższa, a chusta dodatkowo utrudniała zadanie.
- Mówią na nią mahārādża bo podobno ma władzę jak tamci królowie. Ciąży nad Ameryką od wielu miesięcy niczym klątwa, obrabowuje banki. Zabija. Nigdy nie znajdują nic poza wyciętą na miejscu literą R. Zostawia je w różnych miejscach. Na ciałach, drewnie, szkle. Nie mogą jej odszukać, ale tym razem chcieli się przygotować. - Kobieta wzniosła ręce ku niebu. - To nieludzka istota, przybywa z innego spectrum, jest jak wąż prześlizgujący się po złotych kielichach i napełniający je swym jadem. Wielki Śiwo skieruj ku nam swoją sprawiedliwą opiekę! - Wówczas staruszka uklękła na środku ulicy i rozpoczęła modły w nieznanym mi języku, ale biorąc pod uwagę, iż wyrażała się głównie o hierarchii i bóstwach indyjskich, zapewne modliła się w hindi.
  Niepewny swojej reakcji, spojrzałem na Vincenta, który dał znak aby ruszać dalej. Po chwili zboczył z drogi tłumu i skierował się w lewo, zupełnie jakby chciał obejść kordon policji i bliżej przyjrzeć się dymiącemu budynkowi.
- Zrozumiałeś coś z tego bełkotu? - Zapytał mężczyzna zupełnie zniesmaczonym głosem. Zrozumiałem, że pewnie potraktował odpowiedź kobiety jak obłąkańczy bełkot, tymczasem ja dowiedziałem się wielu informacji, które mogły nam się w przyszłości przydać.
- Nie miej mi za złe, ale sądzę, że z jej wypowiedzi dowiedzieliśmy się więcej niż z teorii któregokolwiek ze śledczych. - Dałem mu odpowiedź dopiero gdy znaleźliśmy się na skrawku chodnika, do którego jeszcze nie dotarli zszokowani cywile.
  Chciałem mówić dalej, ale Vincent uciszył mnie gestem uniesionej dłoni. Rozejrzał się w celu upewnienia, że nikt nie spogląda w naszą stronę, po czym wskazał mi zaułek rozciągający się za skrzyżowaniem. Przez chwilę wytężałem wzrok chcąc przeniknąć panujący wokół mrok przecinany jaskrawymi światłami i to właśnie wtedy, gdy niebieski kogut lśnił najjaśniej dostrzegłem to, o co chodziło przywódcy.
  W ciemnej, zapuszczonej ulicy ktoś stał i patrzył wprost na nas. Nie mogę mieć pewności, ale przez moment miałem wrażenie, że skryta w cieniu osoba posyła nam wesoły uśmiech.

   C.D.N 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz