wtorek, 28 marca 2017

Shirley - C.D Historii Ariela

        Parsknęłam po raz kolejny śmiechem, słuchając mężczyzn na scenie wykłócających się o to, w którą stronę mogła uciec gumowa kaczuszka, wcielenie uroku i dobra. Jeden z nich uparcie wskazywał na kuchnię, podczas gdy drugi twierdził, iż została uprowadzona przez okno, wskazując na atrapę rampy wiszącej tuż obok na wysokości około jednego metra.
- Co robisz?- zapytałam, odrywając na chwilę wzrok od sceny. Zauważyłam, jak Ariel szybko skrobie po małym notatniku, najwyraźniej bardzo zaabsorbowany.
- Zapisuję sobie różne aspekty, aby porównać z moimi. Chciałbym kiedyś napisać komedię- wyjaśnił, nie przestając pisać. Skończył jednak już kilka sekund później i ponownie całą uwagę poświęcić skeczowi. Przyznaję, w rodzince znana byłam jako ta z duszą odkrywcy, która zawsze wszystko drąży i męczy do znudzenia, ale postanowiłam póki co nie dopytywać i również zaczęłam przysłuchiwać się wyraźnie rozwścieczonym mężczyznom, którzy w dalszym ciągu wykłócali się, krążąc dookoła sceny i młócąc rękami powietrze. Dopiero po dłuższej chwili zawiązali coś na kształt rozejmu i zaczęli opracowywać plan działania, tylko po to, by zaraz sojusz został zerwany - najwyraźniej każdy z nich doszedł do wniosku, iż to ten drugi jest "porywaczem".
        W ostateczności, scenariusz zmieniali jeszcze kilka razy, aż całkiem się pogubiłam. Ale chyba ostatecznie znaleźli ją na dachu, chociaż nie miałam pojęcia, co mogłaby tam robić. I skąd wytrzasnęli dach. A może chodziło o kominek? Shin'owi na pewno by się spodobało, lubił tego rodzaju widowiska. Ba, znając kochanego braciszka, musiałabym go trzymać za koszulkę, by nie wskoczył na scenę. Może i był starszy, ale, jak sam powiadał, wiek to tylko liczba - jeśli zgadaliśmy się w jakichś głupich wybrykach, zazwyczaj kończyło się na pobojowisku. Z całego rodzeństwa byliśmy najbardziej szurnięci, a ja nauczyłam się tego od niego. Crazy-sensei, jak to sam siebie wielokrotnie określał.
Strasznie za nim tęskniłam. Kiedy wylądowałam w szpitalu, zrobił się zupełnie inny. Taki wycofany, jakby sądził, że jestem porcelanową lalką.   
      Do cholery, miałam umrzeć i co się rozczulać, było minęło. Dużo zajęło, zanim oboje potrafiliśmy tam normalnie rozmawiać. Ba, raz nawet wziął mnie na barana i zabrał na przejażdżkę po szpitalnych korytarzach, pielęgniarki omal nie zeszły na zawał. Rety, te ich miny wtedy były warte uwiecznienia! O właśnie, ciekawe, czy zachowają jakieś moje zdjęcia. Po tym, jak mama odeszła, tata wolał wszystkie schować, podobnie jak wtedy, gdy May wyjechała. Częściowo pewnie dlatego, bo, jak sam mówił, miał wtedy wrażenie, że dalej tu są, a on wolał wierzyć, że definitywnie zniknęły. Całe szczęście, że to nie dotyczyło naszych pokoi, w szczególności Daiki'ego. Tata unikał terytorium małego prawie jak ognia, cały był obklejony fotografiami. Ja w sumie lubiłam tam przebywać, więc sporą część czasu spędzałam właśnie z młodym. Daiś to wyjątkowo towarzyski chłopak, więc nie protestował za bardzo. No, chociaż dość niedawno wszedł w ten sławny okres buntu. Aww, te jego fochy!
     Głośna, rozentuzjazmowana reakcja publiczności na jakieś zdarzenie wyrwała mnie otępienia. Miarowo klaskali i śpiewali - szybko włączyłam się do nich, powtarzając słowa piosenki, chyba o jakimś oscypku w kawusi mamusi.
Najwyraźniej to był ostatni występ na dzisiaj. Po kilku minutach ludzie zaczęli tłoczyć się do wyjścia, co jakiś czas jeszcze krzycząc coś wesoło, a niektórzy maruderzy kręcili się jeszcze w pobliżu sceny, najwyraźniej czyhając na jakieś okazje.
     Shin lubił się do nich z czasu przyłączać. Ba, kiedyś nawet zaciągnął mnie do garderoby aktorów. Całe szczęście, że trafiliśmy na wyjątkowo luźną ekipę, bo kiedy powiedzieliśmy o wszystkim May, zanudziła nas długim, długim wykładem. Z całą pewnością właśnie ona na swój sposób przejęła rolę matki w rodzinie, chociaż tylko na jakiś czas. Hm, zawód pielęgniarki z całą pewnością jej pasował. Gdy ktokolwiek z nas był chory (w czasie epidemii grypy dom przypominał pobojowisko), właśnie May dzielnie nas pielęgnowała, jakimś cudem udawało jej się nigdy nie chorować. Dziewczyna ze stali, jak określali ją wszyscy sąsiedzi.
- Dzięki raz jeszcze, Ariel, dawno się tak dobrze nie ubawiłam!- powiedziałam wesoło, kiedy wyszliśmy na zewnątrz.
- Nie ma za co, miło się było w sumie poznać. No i zdobyłem kilka ciekawych pomysłów!
- Jak napiszesz już swoją komedię, daj koniecznie znać! Lubisz ogółem pisać? Od jak dawna się tym zajmujesz?

                            Ariel? Wybacz, że dopiero odpowiadam

niedziela, 26 marca 2017

Lucy - C.D Historii Patricka

Przez moment mogłam usłyszeć te kilka słów. Po paru ciężkich tygodniach, które dane mi było spędzić poza moim ukochanym krajem zdążyłam nauczyć się na tyle, żeby wiedzieć co chłopak cicho podśpiewywał przez moment. Och, aż mogłoby się zebrać na moje własne, melancholijne wspomnienia.
- Powinieneś się częściej śmiać. - rzuciłam cicho, patrząc na niego kątem oka.
- Słucham? - spytał po krótkiej chwili, tonem jakby jeszcze przez moment rozbawionym.
- Słyszałeś. Poza tym nie będę się powtarzać. - prychnęłam, udając swoje oburzenie i uśmiechając się chytrze.
Gdy pokonaliśmy kolejne kilka metrów mój wzrok utkwił na śmietniku. Siedział na nim ukochany przeze mnie zwierzak, który łapą próbował pacnąć w głowę rosłego owczarka niemieckiego. Właścicielka olewała go, prowadząc zapewne bardzo przejmującą rozmowę przez telefon.
„Ten kot tak samo ma w dupie wszystko dookoła, jak ja”, pomyślałam, gdy Neko wciąż nie przestawał dokuczać wyraźnie podenerwowanemu psu.
- Odważny po mnie. - rzuciłam zadziornym tonem.
- Przyznam, że podobny. Ty też irytujesz większych od siebie. - na jego komentarz uśmiechnęłam się momentalnie, łapiąc kota pod pachę.
Rzuciłam czworonożnemu na smyczy groźne spojrzenie, wymijając go i zmierzając w stronę wejścia. Niech sobie kundel nie myśli.
- Raczej jestem skora do walki i nie lękam się przeszkód! - powiedziałam dumnie.
- O ile przeszkoda nie będzie zbyt upierdliwa? Będziesz pacać jak Neko tego psa i czekać aż się wkurwi?
- Może. I niech tylko jakiś kundel spróbuje tknąć mojego kociaka! Wyrwę łeb z kręgosłupem jemu i właścicielowi. - mruknęłam.
Przez moment w głowie błysnęło mi wspomnienie. Okropny widok, kiedy musiałam patrzeć jak kilka takich bydli zagryza jednego z moich najlepszych ludzi. No i jeszcze przyjaciela… Choć nie wdawałam się w głębsze relacje w tamtym okresie to mimo wszystko przywiązywałam się do innych. Najgorszy z tego wszystkiego był krzyk, głos proszący o to, aby ktoś powstrzymał te dzikie zwierzęta. Cholerni wrogowie, nigdy nie ma spokoju. Ech, na moje szczęście już umarłam.
Przekroczyłam próg hotelu, czując tą samą atmosferę. Aż dziwne, chyba powoli się przyzwyczajam do wracania tutaj. Właściwie już za życia włóczyłam się gdzie popadnie, więc to nic nowego.
- A potem ktoś będzie ci musiał dupę ratować. - Patrick ewidentnie nie dawał za wygraną.
- Mój tyłek, moja sprawa. Dam sobie radę.
- Jakim cudem ten kot znalazł się na dworze? - ewidentnie zmienił temat.
- Pewnie wypadł przez okno. Ale jakim cudem, skoro je zamknęłam? Ech, potem to zbadam. No, ale później nie mógł wrócić i widzisz co się działo. Prawda, Ne-chan? - pogłaskałam go po tym jego białym brzuszku (kot, a jakoś to lubi…) i pokonałam kolejne partie schodów.
- Spadł z drugiego piętra i nic mu nie jest? Może jakaś nadnaturalna istota z niego. - rzucił.
- Mówisz to jakby takie coś było czymś dziwnym i nadzwyczajnym.
- A co, w Spider-Mana chcesz się bawić? W sumie miasto już masz…
- Cudowna propozycja, ale to raczej nie dla mnie. - postukałam się palcem po brodzie. - Ja już swoje chwile obrońcy uciśnionych miałam. - parsknęłam przez moment, usilnie próbując to zakryć. Zawsze mogę zwalić na kota, jestem alergikiem. No, ale kto by się tym przejmował kiedy ta śnieżynka jest taka urocza. W sumie to są tu właściwie dwie takie śnieżynki obie białe jak nazwa wskazuje.
Przerzucałam przez moment wzrok z Neko na Patricka i z powrotem.
Kot wił mi się w rękach. Ta chole.ra jest naprawdę ruchliwa. Z wiekiem jeszcze będzie chciał być bardziej leniwy…
- Właściwie to wypadałoby teraz podziękować… Za to, że zwlokłam cię z łóżka i zmusiłam do oprowadzenia mnie… - drugie zdanie powiedziałam znacznie ciszej – Więc dzięki. - rzuciłam kiedy wyszliśmy już na drugie piętro.
- Tak… Nie ma za co…
- Jakbyś czegoś potrzebował to mam herbatę.. i herbatę. W zasadzie na razie mam tylko herbatę, ale zawsze coś. - mruknęłam pod nosem, obracając się i idąc teraz tyłem. Nie pozwoliłam mu nawet odpowiedzieć. - Potrzymaj go. - włożyłam mu w ręce puchatą kulkę i zajęłam się grzebaniem w kieszeniach. Nigdy nie potrafiłam znaleźć ani telefonu; ani klucz; ani też sensu życia. Muszę chyba zacząć zapisywać do której kieszeni co wkładam. Ale po chwili udręki mi się udało. Otworzyłam zamek i nacisnęłam klamkę.
Neko bawił się w najlepsze. Najwyraźniej kochał pacać wszystko łapą, a twarz i włosy chłopaka to nie wyjątek. Nie wiem czy mogę zaryzykować to stwierdzenie, ale białowłosemu chyba się to podoba.
- Chodź tu ty mój męczenniku, bo cię jeszcze Patrick wymęczy. - powiedziałam do zwierzaka.
- Ten kot jest męczennikiem raczej z tego powodu, iż musi przebywać z tobą. - odparł znajomy, posyłając mi szyderczy uśmiech.
- Nie jestem aż taka zła.
- Skądże. - prychnęłam tylko, poprawiając włosy za ucho.
- Nieważne. Daję ci wolną rękę, możesz spać do woli. Oczywiście jeśli znowu nie będzie mi się chciało cię obudzić.
- Za drugim razem mogę być bardziej podirytowany.
- To się właśnie dzieje z miśkami jak się ze snu zimowego budzą? No proszę, jak baba przed okresem.
- To ty biedna jesteś skoro cię chwyta codziennie.
- Ech… - przewróciłam oczami – Zostawię cię tutaj, muszę jeszcze podskoczyć po parę rzeczy… - pomachałam delikatnie ręką, a kiedy oboje rzuciliśmy ostatnie słowa pożegnania wślizgnęłam się do pokoju. Wręcz natychmiastowo poczułam, że ktoś inny w nim był. Obce rzeczy, które zdążyłam zauważyć kątem oka świadczyły o tym, że w końcu doczekałam się współlokatora. Moja antyspołeczna strona cieszy się najbardziej. Ale ten ktoś chyba zniknął. Ważne, żeby sobie dupy nawzajem nie zawracać.
Otwarte okno, ewidentnie przez nową osobę.
- Przynajmniej zostajesz przy hotelu. - powiedziałam pod nosem, odkładając Neko na podłogę. Podeszłam do worka z karmą i nasypałam towarzyszowi kolejną porcję.
Najwyższy czas kupić sobie nowy notes i kilka innych rzeczy…
Nie spędziliśmy na zwiedzaniu miasta znów tak dużo czasu. Dnia jeszcze zostało w zapasie, więc spokojnie mogłam teraz udać się na zakupy. Jak ja nienawidzę tego słowa, zawsze wiąże mi się z pustymi lafiryndami.
Nieważne. Notatnik, długopisy i tomik poezji. Tego teraz potrzebuję.
Szybko wygrzebałam potrzebne mi pieniądze i po raz kolejny wybyłam z hotelu, aby po kilkuminutowym spacerze przedostać się na jedne z żywszych ulic. W swoim życiu nie byłam przyzwyczajona do takiego tłoku. Nie dość, że nie odczuwałam tego w Londynie, to jeszcze spędzałam większość swojego czasu w wyciszonych podziemiach. Ale narzekać na co nie mam.
Weszłam do księgarni przy jednej z wspomnianych ulic. Nie było tu tłoku, a do nozdrzy wpadła mi woń cudownych, starych książek. Samo miejsce urządzone było w dość „stary” sposób, jeśli miałabym je porównać do tego co dzieje się na zewnątrz. Przykucnęłam przy półce z tomikami poezji. Na wystawie widziałam autora, którego szanuję. Osobiście nie liczyłam, że znajdę tutaj mojego poetę numer jeden. Sama dowiedziałam się o nim jakieś dwa lata przed śmiercią. Gdyby nie znajomy robiący interesy w większości krajów Europy zapewne nigdy nie dowiedziałabym się o Baczyńskim.
Tak jak się spodziewałam, jego prac tutaj nie było. Żałuję, że zauważyłam tylko tę księgarnię, ale na co mogłam liczyć, ludzie wolą znanych twórców, choć ja wiele bym oddała za zbiór wierszy mojego faworyta.
Porwałam jeszcze kilka innych tomików czy książek – głównie klasyków – aby mi się nie nudziło po nocach i zapłaciłam. Wstąpiłam jeszcze do papierniczego kupując gruby notatnik i kilka sztuk przyrządów do pisania. Kiedy miałam już te kilka potrzebnych mi rzeczy nie miałam co ze sobą zrobić. Myśli zbiegły mi się przy chęci dalszego rozwijania mojego zmysłu orientacji. Kiedy zmierzałam w kierunku poprzednio obserwowanego przeze mnie parku, w głowie aż latały mi melancholijne wspomnienia. W Podziemiach mieliśmy pewien labirynt, a ja usilnie próbowałam go wykorzystać. Ściany były białe, pokryte płytkami o tym samym kolorze i nie trudno było się w nim zgubić. Kiedy mój pierwszy plan co do tego miejsca nie wypalił chciałam, aby nowi mogli się tam szkolić. Jakimś cudem nikt nie był zbytnio chętny, a ja z mojego czystego i miłosiernego serca powiedziałam im, że mogą spadać na drzewo. I dzięki temu wędrowałam tam codziennie, – byleby tylko uniknąć papierkowej roboty, która od czasu do czasu musiała na mnie spadać – aż w końcu poznałam każdy kąt tamtego miejsca. Przyjemne wspomnienia.

~*~         
  
Siedziałam na ławce w parku, przewracając kolejną już przeczytaną stronę książki. Miło odpocząć od tego mętliku, który miałam odkąd mogłam powitać Nowy York. Myślałam o tym miejscu.. i osobach, które poznałam – choć w sumie tych nie było wiele. Może powinnam zintegrować się z innymi, ale… Właściwie nie jest mi to potrzebne.
Kiedy przyswajanie fabuły mi się znudziło, a obserwowanie ludzi stało się monotonne stwierdziłam, że wystarczy na dziś. Chwyciłam wszystkie rzeczy i ruszyłam w stronę hotelu, kopiąc po drodze śmietek, który ktoś niedbale wyrzucił. Nie przeszłam nawet kroku. Jak już to ruszyłam to chociaż wyrzucę. Kiedy tylko podniosłam owy „śmieć” jakbym zderzyła się ze ścianą. Materiał był wręcz tak samo szorstki w dotyku jak tamte. Do tego potargany jak nigdy, ale wręcz widziałam na nim symbol uskrzydlonego węża. Ale to chyba zwidy. Byłam przy tym jak w 2015 Zakon został ostatecznie zniszczony. To wręcz irracjonalne!
Schowałam strzępki do kieszeni, będę to musiała na spokojnie przemyśleć. Napiję się herbaty i uspokoję pokołatane myśli, właśnie tak.
Skręciłam, wychodząc na ulicę, przy której znajdował się hotel. Na koszu znów siedział kot. Czyli teraz zawsze jak nie wrócę do mieszkania ten będzie tu sterczał? Pięknie…
Ponownie chwyciłam futrzaka i weszłam do miejsca mojego zamieszkania. Kompletna pustka i cisza na korytarzach czy holu. Wszyscy sobie robią popołudniową drzemkę czy umówili się gdzieś? Przynajmniej nie zauważą jak targam te rzeczy. Tyle dobrego.


   Patrick? Tak w sumie to nie wiem jaki komentarz tu dopisać xd

Vivan - C.D Historii Jurija

To wszystko stało się dla mnie trochę za szybko. Kiedy odskoczyłam przez dłuższą chwilę nie odważyłam się podnieść wzroku, zadając tylko niezbyt poprawne gramatycznie pytanie. Odpowiedź chłopaka nawet szczególnie mnie nie zdziwiła, zwłaszcza, że sama się z nią w pełni zgadzałam i nie potrafiłabym zrobić nic innego, niż przytaknięcie jego słowom. Powinnam, ba, nawet staram się to robić, ale przecież nie zawsze wszystko wychodzi tak, jakby się tego chciało. Zwłaszcza, kiedy staramy się do przesady, a to, niestety, często miało u mnie miejsce.
Przywitaniem się chciałam po prostu odwrócić uwagę od tego, że przed chwilą omal go nie zabiłam. Zdarza się najlepszym. Gdyby chłopak spodziewał się nagłego napadu, to prawdopodobnie kompletnie nic mu się nie stało - był... większy ode mnie. Jednocześnie nie było w tym nic dziwnego, w końcu był mężczyzną, a ja niewyrośniętą kobietą. Od biedy krasnalem, który raczej nie miał szans na staranowanie kogokolwiek. Jednocześnie zaskoczenie jest jednym z najlepszych sposobów ataku, co widać po sytuacji, która przed chwilą miała miejsce.
Słysząc niezbyt miłą odpowiedź postanowiłam nie ciągnąć tematu, z nadzieją, że nie zrobię sobie w nieznajomym wroga, którego imienia nawet nie znam. To nawet beznadziejnie brzmi, gdyby się nad tym dłużej zastanowić. Nie potrafiłam znaleźć przyjaciół, a imion wrogów nawet nie mogłam poznać - tak, zdecydowanie źle.
Tylko poprawiłam spódniczkę i ruszyłam w stronę kuchni, czyli tam, gdzie na początku zmierzałam. Prawa kostka dała o sobie znać delikatnym ukłuciem bólu, starałam się jednak nie zwracać na to uwagi. Nie mogłam przecież zrobić sobie krzywdy przez coś takiego, zwłaszcza, że coś... Ktoś zamortyzował upadek.
Weszłam do pomieszczenia i rozejrzałam się, patrząc po półkach.
Podeszłam do blatu i stanęłam na palcach, wyciągając rękę w stronę uchwytu od jednej z szafek.
Za wysoko. Kilka centymetrów, ale było dla mnie za wysoko. Rozejrzałam się po raz kolejny, szukając wzrokiem czegoś w rodzaju taboretu, stołka, czy krzesła, po którym mogłabym wspiąć się wyżej i dosięgnąć, a potem znów spojrzałam na zamknięte drzwiczki. To był kolejny powód, przez który tak bardzo nienawidziłam swojego wzrostu. Nie mogłam dosięgnąć do większości rzeczy, a w tym wypadku wystarczyłoby ledwie kilka centymetrów więcej i nie byłoby większego kłopotu!
Cofnęłam się o kilka kroków i podeszłam do innej szafki, jednocześnie rozglądając po pomieszczeniu. Nie należało do tych, w których chętnie spędza się większość dnia.
Słysząc głos i widząc długi, zbliżający się cień, drgnęłam gwałtownie i odwróciłam się, zaciskając dłonie na blacie i unosząc wysoko głowę. Nie miałam zbytnio innego wyboru, jeśli chciałam spojrzeć w twarz chłopaka. Morozow Jurij... No, teraz przynajmniej wiem, jak się nazywa. Jest przełom.
Patrzyłam przez chwilę jak zajada się czekoladą. Przy takim wzroście nie miał większych problemów z sięgnięciem po nią, a przy okazji zrobił to nad moją głową, co nie było zbyt przyjemne.
- Miło mi - odwróciłam od niego wzrok i odsunęłam się, ruszając w stronę stołka, który stał pod przeciwległą ścianą. Dopiero teraz, uciekając spojrzeniem od nieznajomego... W sumie to już po części znajomego... go dostrzegłam.
Nie wiedziałam, jak tak naprawdę powinnam się zachować - nie należałam do osób towarzyskich i nawet zbytnio tego nie ukrywałam, więc to naprawdę było do przewidzenia. Przysunęłam stołek pod półkę, ignorując ból kostki, która przy każdym kroku dawała o sobie znać. Wspięłam się i zerknęłam na chłopaka, z trudem utrzymując równowagę na jednej nodze.
- Od dawna tu jesteś? - zapytałam, zerkając na niego niepewnie. Przytrzymałam się szafki. Ok, nie chcę wyjść na ofiarę losu...

                                                        Jurij?

piątek, 24 marca 2017

Caroline - C.D Historii Jurija

                                         W ramach kontynuacji opowiadania

Dawniej.

W bogato urządzonym, wprost pachnącym władzą i bogactwem biurze senatora, które zajmowało niemalże całą powierzchnię dwudziestego piętra, przy szklanym stoliku do kawy stojącym na pozłacanych nogach zasiadły dwie osoby.
Senator Cross swych gości przyjmował przeważnie zasiadając za ogromnym, dębowym biurkiem, ale w przypadku odwiedzającej go Caroline Underwood nie mógł sobie na to pozwolić: kobieta nienawidziła gdy ktoś nad nią dominował, wówczas łatwo popadała w złość, a senator wyjątkowo nie miał ochoty jej rozgniewać. Jako dobry gospodarz wpuścił do wnętrza trochę słońca, odsłaniając jednocześnie zatrważający widok stojącego w porannych promieniach miasta i podał swoją najlepszą whisky, którą do tej pory otwierał tylko na spotkaniu z premierem Stanów Zjednoczonych, i polał ją do najmisterniej zdobionych kryształów. Z całych sił pragnął, aby na jego czoło nie wkroczyła ani jedna kropla potu: nie miał pojęcia, jak ona to robi, ale nawet w strzeżonym budynku, na jednej z najszykowniejszych ulic Nowego Yorku, mając pod ręką dziesiątkę wyszkolonych ludzi czuł się w jej towarzystwie zagrożony.
     Kobieta siedziała w swobodnej pozie, emanując całym swym majestatem z głębi skórzanego fotela. Powoli sączyła trunek ledwie dotykając perfekcyjnymi ustami szklanki. Założyła nogę na nogę, wprawiając w ruch jedwabną suknię w barwie czerwonego wina. Suknia przed kolano, bez ramion, z idealnie podkreśloną talią i biustem idealnie ukazywała, że kobieta ma klasę. I to nie byle jaką.
      Bradley Cross zaciskał dłonie na szkle spoglądając co jakiś czas na brązowego dobermana spoczywającego u stóp swej pani. Teoretycznie zwierzętom nie wolno było przebywać w budynku, ale senator wiedział, że wpuszczając do środka ulubieńca Caroline chociaż trochę ją udobrucha. Zwłaszcza, że ostatnio mieli trochę na pieńku.
- Ile czasu minęło od naszego ostatniego spotkania, senatorze? - odezwał się po raz pierwszy od przybycia. Bradley postawił kryształową szklankę na stoliku. Mimo, że picie sprawiało mu zwykle radość, teraz nie potrafił się skupić.
- Sądzę, że około dwóch lat. - odparł, a jego ton zabrzmiał surowo. Mężczyzna nie był człowiekiem straszliwym, dzierżył w swych rękach ogrom władzy.
- Tak? A mnie się wydaje, że widzieliśmy się całkiem niedawno. - uśmiechnęła się, ukazując zastęp idealnie białych zębów. Bradley zrozumiał, że jeśli będzie dalej zgrywał niewiniątko, tylko ją rozwścieczy. Jeśli natomiast się przyzna - cóż, nie wiedział co go spotka i właśnie tego się obawiał.
- To znaczy..? - odchrząknął, przyjmując obronną taktykę podobną do tej znanej mu z debat.
Kobieta roześmiała się perliście, a ciemnogranatowe włosy zafalowały okalając jej twarz. Odstawiła kryształ na stolik, a senator ze zdziwieniem spostrzegł, że poziom whisky w szkle prawie się nie obniżył.
- Nie rób z siebie idioty, Bradley. - ton Caroline błyskawicznie stał się ostry i nieznoszący sprzeciwu. - Przypomnij sobie, gdzie byłeś w zeszłym tygodniu. 24 luty, o ile mnie pamięć nie myli.
Nie odpowiedział. Usiłował zachować spokój, ale kobieta go przerażała. Mogła go zabić chociażby igłą.
- Tracę cierpliwość Bradley. - po chwili powtórzyła jego imię. Doberman warknął. Senator nadal nie odpowiadał. Miał mętlik w głowie, nie potrafił wydusić z siebie żadnego słowa, które nie sprowokowałoby granatowowłosej do ataku. - Dobrze, skoro tak, zapytam wprost. - na jej ustach zatlił niebezpieczny uśmieszek.
- Co robiłeś nad grobem Patricka Redstone'a tamtego dnia? Chyba nie chcesz mi wmówić, że poszedłeś zmienić wodę kwiatkom?
Cisza.
- Potrafię sprawić, że zrobi się bardzo nieprzyjemnie. Wiesz o tym senatorze. Nie zmuszaj mnie do robienia złych rzeczy.
    Bradley wiedział. Wiedział aż za dobrze. Na własne oczy widział, jak Caroline, nosząca słuszny przydomek Radża przebija przeciwnika na wylot ostrzem swej maczety. Chwilę później rozległ się trzask, gdy strudziny* zaczepiły o żebra i wyrwały je, dosłownie - wyrwały z piersi tamtego mężczyzny.
Pamiętał także, jak Caroline wepchnęła rękę ministra obrony do młynka umieszczonego w zlewie jego własnego domu. Minister jest kaleką. Chodzi na obrady z potwornym kikutem w miejscu prawej dłoni.
Innym razem kobieta rozniosła w pył trójkę mężczyzn, którzy napadli karawan senatora; wówczas pracowała dla niego, jako osobisty ochroniarz. Zaciągnęła ich do zaułka i poskręcała karki, po czym wróciła za kierownicę i dowiozła Crossa na galę w Richwood. Wszystko to zajęło jej może pięć minut.
Ale było coś jeszcze. Słowo "zło" w ustach Underoow brzmiało... nienaturalnie. Tak jak doktor idący do lekarza. Senator uśmiechnął się mimowolnie.
- Jesteś gorsza niż myślałem. - odezwał się z dawną hardością w głosie. Mierzyli się wzrokiem. - Zdajesz sobie sprawę, że dokonujesz mordu, że czynisz zło, a mimo wszystko robisz to dalej, czy tak?
Caroline odpowiedziała uśmiechem. Najwidoczniej zrozumiała sens jego wypowiedzi.
- Chryste. Ciebie naprawdę trzeba się bać. - powiedział, a jego słowa po raz pierwszy od dawna były stuprocentowo szczere. - Wielu psychopatów, którzy doprowadzili do setek zgonów uważało, że działa w jakiejś sprawie. Że dokonuje rozgrzeszenia. Ale ty? Co tobą kieruje?
Kobieta spojrzała gdzieś w bok i uśmiechnęła się, tym razem skromniej, jakby sama do siebie.
- Lubię to. W chwili, gdy wyciskam z piersi ofiary ostatnie tchnienie czuję uniesienie. Satysfakcję. Radość. Ale wiem, że przez społeczeństwo jest to odbierane jako zbrodnia. Wiem, że mam krew na rękach i pozbawiłam wiele dzieci ojców i matek, a tym z kolei odebrałam wielu potomnych. Ale większości z nich naprawdę należała się śmierć. Moją ofiarą padali ludzie, którzy po prostu mieli pecha, bądź byli za głupi. Padali nią tacy, którzy znaleźli się w złym miejscu i o złej porze. Ale zgładziłam także wielu zbrodniarzy, gwałcicieli, morderców i złodziei. Nie dlatego, że chciałam oddać hołd Ameryce i oczyścić jej ulice. Weszli mi w drogę, dlatego zginęli, ale de facto przyczyniłam się do czegoś dobrego, prawda?
Senator ze zrozumieniem pokiwał głową i pociągnął duży łyk whisky.
- Jesteśmy idealnymi partnerami. Ty masz siłę, spryt i bezwzględność, a ja mam władzę i taktyczność. Uzupełniamy się. Powiedziałbym wręcz, że jesteśmy przyjaciółmi.
- Poprzestańmy chwilowo na partnerstwie, senatorze. - Caroline ewidentnie poprawił się humor. Złapała za swoją szklankę i również zakosztowała trunku. - Powiedz mi jednak, czy gdybym tamtej nocy, na cmentarzu nie zdjęła twoich ludzi, kazałbyś im mnie zastrzelić?
     Bradley Cross był usatysfakcjonowany. Doszli do porozumienia, niemalże nic nie wyjaśniając. Radża odpuściła niezręczne pytania, a on oficjalnie uznał ją za swoją partnerkę. Oczywiście kobieta o takim polocie jak ona doskonale wykorzysta swoje nowe możliwości.
- Pewnie tak. Nie obraź się, ale zależy mi na tym, aby moja żona i dzieci pozostały w słodkiej niewiedzy. Poza tym, gdybyś mnie uszkodziła zaczęto by zadawać pytania. A ja muszę utrzymać się na swoim stołku.
- Zrozumiałe. - pokiwała głową i podniosła się z fotela. Wygładziła materiał sukni, a jej dumny pies podążał za właścicielką krok w krok. Kobieta zbliżyła się do okna i przyjrzała rozciągającemu się z tego piętra krajobrazowi.- Mam pewną prośbę.
- Słucham uważnie. - mimo, że relacja między nimi była teraz pokojowa, obydwoje musieli baczyć na to, aby potrzeby tego drugiego zostały zaspokojone z największą dokładnością.
- Skoro już odwiedziłeś grób mojego drogiego przyjaciela, byłbyś może skłonny wyjawić mi gdzie teraz przebywa? Wiesz dobrze Bradleyu jak nie lubię odchodzić w zapomnienie.
Cross zaśmiał się serdecznie.
- Z największą przyjemnością. - odparł i natychmiast ruszył do swego biurka. Wyciągnął kluczyk ze skrytki i otworzył małe archiwum, ukryte z boku komody. Przewertował różnorakie papiery, notując od razu w pamięci, aby poprosić Caroline o zdobycie akt sprawy Teodora Jevelsa z 2011 roku. Natrafiwszy na odpowiedni świstek powstał i zbliżył się do Caroline.       
      Kobieta przewiesiła przez ramię zamszową torebkę i wyciągnęła z niej prostokątną kopertę. Grubą, sądową kopertę. Senator nie potrafił pojąć, jak ona to robi.
Z uśmiechem wymienili się potrzebnymi informacjami. Jak to dobrze, że rozumieli się bez słów.
- Szalenie miło mi było się z panem spotkać, drogi senatorze. - powiedziała słodko, oczywiście na pokaz otwierając drzwi, spod których czmychnęli pracownicy firmy.
- Mnie również, panno Underwood. Nawet bardzo miło. - odparł głośno, tak aby wszyscy mieli okazję tego posłuchać. Pies wydreptał z lokalu, a gdy jego krótki ogon zniknął za zamykającymi się olchowymi drzwiami, senator odetchnął z ulgą i miał właśnie rzucić się w obrotowy fotel, gdy wrota ponownie stanęły otworem i pojawiła się w nich głowa Caroline, z niewinnym uśmiechem kobieta poprawiła włosy.
- Czy mogę pożyczyć pański motocykl?


                                                             *
Teraz.

- Zapomniałam już, jak dobrze grasz w Tekkena. - rzuciłam w wyszczerzonego Patricka poduszką. Spauzował nasz turniej, a ekran ogromnego telewizora pociemniał.
- Nie przesadzaj, na razie prowadzę tylko jednym zwycięstwem. - odparł zdejmując ją z twarzy. Leżeliśmy rozciągnięci na dywanie w jego salonie za oparcie mając jedynie dwie purpurowe pufy. No, może on leżał, bo ja grając w jakiekolwiek gry byłam zbyt spięta i musiałam najczęściej siedzieć, aby móc manewrować padem.
- I już masz nade mną prowadzenie. - mruknęłam wstając z dywanu. Bolały mnie nogi. Odłożyłam kontroler na szklany stół i podeszłam do kuchennego aneksu, skąd zgarnęłam szklankę i nalałam sobie soku pomarańczowego. Warknęłam cicho, czując na sobie wzrok białowłosego.
- Nie gap się, bo jeszcze coś sobie pomyślę. - mruknęłam stojąc w jego kuchni w samej koszuli, która była na mnie za duża i sięgała mi zaledwie do połowy uda; poza tym, należała do Patricka.
Uśmiechnęłam się do siebie. Zapewne pannie Nowa-Dziewczyna-Patricka nie spodobałoby się, gdybym otworzyła jej drzwi do jego apartamentu w takim stroju.
- Nie gapię się, chcę tylko, żebyś rzuciła mi ciastko. - odparł chichocząc. Zawsze dużo się śmiał, swoją kamienną maskę utrzymywał tylko wśród ludzi, którzy nic dla niego nie znaczyli. Mimowolnie zastanowiłam się ile razy się zaśmiał przy pannie NDP.
- Chyba zwariowałeś. - odwróciłam się przez ramię i wolną ręką popukałam się w czoło. - Spróbuj pochodzić po domu boso, to prędko zrozumiesz o co mi chodzi.
Fakt faktem, na podłodze było pełno okruchów, a ja czułam je z każdym krokiem stawianym na dębowych panelach.
- Na urodziny kupię ci odkurzacz. Albo lepiej, podrzucę ten pomysł Lucy.
- Hm? - mruknął, posyłając mi groźne spojrzenie: przed wszystkimi, absolutnie przed wszystkimi udawaliśmy, że nienawidzimy siebie nawzajem i z trudem znosimy swoją obecność. Taką taktykę przyjęliśmy po pokazowej walce w zaułku, kiedy to Patrick zjawił się ratować swego dwumetrowego przyjaciela i tego drugiego, knypka blondyna.
- Wiesz, niech się zabawi w służącą. Dobrze jej to zrobi. Powyciera ci kurze, to tu, to tam. - dodałam, wiedząc, że stąpam po kruchym lodzie. Po pierwsze Patrick nie lubił gdy Lucy nazywałam jego dziewczyną. Po drugie, nie lubił gdy ją obrażałam, bądź ironizowałam jej zachowania. Gdzie tu sens?
- Możesz jej tak nie nazywać? Jeśli nie, łaskawie się zamknij. - to był rozkaz, nie prośba lub sugestia. Za długo go znałam, by dać się złapać na tak idiotyczną przynętę.
- Będzie mi ciężko. - odparłam między łykami soku. - Ty nie mieszkasz z nią w jednym pokoju... a może właśnie byś chciał?
Poduszka śmignęła mi gdzieś koło ucha i uderzyła w szafkę nad zlewem.
- A w dodatku ma kota. Wiesz, gdzie on zostawia sierść? Na moich czarnych spodniach. Przypominam ci, że jest biały. Czasami mam ochotę podkraść Sarze tą umiejętność gadania ze zwierzętami i poprosić Aresa, żeby go rozszarpał. - Odstawiłam szklankę gdzieś, byle gdzie i zaczęłam ostro gestykulować.
Patrick spojrzał na mnie spode łba.
- Neko jest w porządku. - uznał twardo, na co prychnęłam śmiechem.
- Bronisz tego pchlarza? Naprawdę ci odbiło. Szkoda, że Roza nie miała kota. Pewnie ochrzciłbyś go swoim imieniem. Patrick Junior, kici kici! - to ostatecznie sprowokowało białowłosego. Jednym, gwałtownym ruchem zerwał się z podłogi i ruszył za mną w pościg. Rzuciłam się na schody i podciągając nogi wysoko przed siebie wpadłam w poślizg na jego ciuchach rozrzuconych po całej sypialni. Z gardła "napastnika" wyrwał się dziki i groźny warkot. Przekoziołkowałam po jego łóżku, łapiąc jednocześnie swoje czarne rajstopy i shorty. Kiedy jego palce niemalże pochwyciły moje włosy skoczyłam się gdzieś w bok i dopadłam do drzwi łazienki, za które błyskawicznie się wślizgnęłam i przekręciłam zamek.
Usłyszałam głuche łupnięcie w drewno i dysząc, ciężko usiadłam na podłodze. Chwilę później dopadł mnie śmiech, którym zawtórował mi także Patrick, zapewne siedząc po drugiej stronie.
      Gdy w końcu złapałam oddech, naszła mnie myśl, żeby opuścić lokum jak najszybciej. Miałam ochotę na gorące macchiato.
- Dawno nikogo tak nie goniłeś, co? - rzuciłam, naciągając na siebie materiałowe rajstopy z dziurami.
- Aha. Przez chwilę czułem się jak wilk usiłujący dorwać łosia. - dotarła do mnie stłumiona odpowiedź.
- Nie mogłeś mnie chociaż nazwać rączą łanią? - parsknęłam, zapinając shorty z wysokim stanem na guzik. Zrzuciłam z siebie jego koszulę i pochwyciłam własną, sznurowaną bordową koszulkę, którą wczoraj tutaj wyprałam. Przyszłam pod pretekstem prysznica, a skończyłam na nocny maraton klasyków z kina grozy, w stylu Piątek Trzynastego. Stanęłam przy lustrze i dotknęłam swoich policzków. Niezadowolona natychmiast zatęskniłam za swoimi kremami, jakie zostawiłam w łazience pokoju, który dzieliłam z Lucy. Patrick niestety miał u siebie tylko niveę, czy coś w tym stylu. Wklepałam mazidło w twarz, chociaż trochę łagodząc podrażnienia. Jak to możliwe, że mężczyznom wystarcza jeden krem do wszystkiego?
Parodiując niektóre wypowiedzi przyjaciela, złapałam za leżącą gdzieś szczotkę i porządnie wyczesałam włosy, które opadły falą na prawe ramię. Uznawszy, że mogę się tak pokazać ludziom otworzyłam drzwi łazienki i niemalże natychmiast musiałam przykucnąć, aby nie oberwać ciężkim buciorem w twarz.
- Uznałem, że mogą ci się przydać. - Patrick uśmiechnął się szyderczo, klęcząc na łóżku, wziął zamach i cisnął we mnie drugim glanem. Wyprostowałam ramię i chwyciłam but gdy wirował w powietrzu. Mrużąc oczy sięgnęłam po drugiego i zawiązałam je na nogach.
- Zniszczę cię wieczorem. - rzuciłam na odchodne, schodząc po dębowych schodkach do głównego pomieszczenia.
- Masz na myśli Tekkena? - odkrzyknął z góry, gdy już stałam przy oknie. Podciągnęłam je do góry i postawiłam nogę na parapecie.
- Mam na myśli, że jesteś martwy! - miałam wyskoczyć na podest schodów pożarowych, gdy uświadomiłam sobie pewną oczywistość - Po raz drugi! - dodałam i już mnie tam nie było.
Zbiegłam po schodkach na dół, nie wysilając się na patrzenie w okna innym mieszkańcom. Guzik mnie oni obchodzili.
Dzień był raczej chłodny, chodź zbliżało się południe słońca na niebie prawie nie było. Ze względu na niską temperaturę straciłam ochotę na dalekie piesze wycieczki, więc w głowie ułożyłam sobie trasę do jednego z najbliższych barów, gdzie rozdawano dobrą kawę. Szłam głównie krawężnikiem, wpychając dłonie do kieszeni shortów i obserwując niewielkie płaty nieba lśniące nad tysiącami wieżowców. Brakowało mi maczety przypiętej do pasa. Czemu się po nią nie wróciłam?
Westchnęłam, wymijając jakiegoś przechodnia. Za towarzystwo miał mi posłużyć tylko sztylet ukryty w bucie? I dwie pary shurikenów przywiązanych do spodu spodenek? Też mi użytek z takiej broni. Shurikenami mogłam co najwyżej odciąć komuś uszy, jeśli uda mi się dobrze rzucić. Strasznie mało zabawy jak na przedwiosenny dzień.
Po dwudziestu minutach niezbyt skoncentrowanego marszu, który odbyłam dzięki doskonałej pamięci dotarłam do celu.
        Bar nie był aż taką speluną, ale w środku poza gorącym gwarem przyrządzanych napoi unosił się także swąd tytoniu i rozlanej wódki. Drzwi zamknęły się za mną z cichym "dzyń" wiszącego nad drzwiami dzwoneczka. W środku było dużo cieplej niż na zewnątrz, zapewne dzięki palącemu się w roku kominkowi. Odstępy między stolikami były wąskie i zatłoczone, a oświetlenie pozostawiało wiele do życzenia. Oczywiście można się było wytłumaczyć "takim klimatem", ale w przypadku tego miejsca chodziło raczej o przyoszczędzenie na elektryczności. Kątem oka dostrzegłam chłopaka, aż dziwne, bo nikt nie rzucał mi się zwykle w oczy. Ten tutaj, białowłosy sączył coś powoli z kubka. Miałam nadzieję, że nie była to tequila. Wydawał mi się znajomy, nie wiedziałam tylko skąd i szczerze powiedziawszy - niewiele mnie to obchodziło.
Podeszłam do lady i zaczekałam, aż pulchna kobieta w fartuchu uplamionym ketchupem zwróci na mnie uwagę. Kelnerka, o ile można ją tak nazwać rozdawała frytki i herbaty, ale także stawiała przed klientami shoty i polewała złociste piwo do kufli. Co to za moda? Frytki w barze? Jakieś totalne pomieszanie stylów, coś takiego można spokojnie zobaczyć w Meksyku, ale w Nowym Yorku?
Przewróciłam oczami, kiedy w końcu udało mi się zmówić zamówienie.   
        Zapach tytoniu robił się coraz bardziej nieprzyjemny. Za ile dostanę to piekielne macchiato? Zaczęłam nerwowo przytupywać, opierając jednocześnie ramiona na ladzie. Do baru wtłoczyła się dwójka mężczyzn, o długich, czarnych brodach. Chryste, dosłowny przykład drwali: owłosione łapska, brody, łysina i jeszcze kraciaste koszule!
 Jeden z nich nosił czerwoną i wyglądał na tego "groźniejszego", drugi natomiast miał na sobie niebieską, i łypał na wszystkich tylko jednym okiem, bo drugie tkwiło pod czarną opaską. W tym samym momencie, gdy z zamówieniem ruszyłam do jedynego pustego stolika, który stał ukryty gdzieś w samym kącie lokalu, nowo przybyli mężczyźni również obrali go sobie za cel. Jeden z nich, ten niebieski wyprzedził mnie i zastąpił drogę do siedziska. Oho. Zrozumiałam co kombinują.
- Przykro mi, ale tu jest zajęte. - oznajmiłam krótko i stanowczo. Tak jak z psem.
- Ta? A mnie się wydaje, że dopiero będzie. - usłyszałam w odpowiedzi, ale to nie Opaska mi odpowiadał, a jego przyjaciel Czerwona Koszula. Odwróciłam się, stając naprzeciwko górującego nade mną mężczyzny. Całe szczęście, że nie byłam znowuż taka niska.
- Chcesz się założyć, gorylu? - syknęłam, uśmiechając się przy tym promiennie.
Opaska popchnął mnie na środek lokalu, sprawiając, że niemalże wylałam kawę na jego towarzysza. Oczywiście bardziej przejmował mnie fakt utraty macchiato.
- Jesteś pewna, że chcesz rzucić mi wyzwanie, dziewczynko? - ryknął śmiejąc się Czerwona Koszula.
Dziewczynko? O nie. Zacisnęłam dłonie mocniej na kubku i obróciłam się w prawo, stając tuż obok stolika znanego mi chłopaka. Postawiłam na blacie naczynie.
- Przypilnuj. - mruknęłam tylko i wykorzystałam chwilę gdy stałam tyłem do mężczyzn. Wsunęłam dłonie do kieszeni shortów i zacisnęłam w rękach shurikeny.

                                             Jurij?



_________________
*(otwory wycięte na powierzchni maczet, toporów etc.)

Laam Boyer

https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/originals/5e/06/b0/5e06b01dec2202b0db73c95db4bda37f.jpg
Tożsamość: Laam Boyer
Wiek: 18 lat.
Płeć: Piękna.
Funkcja:
Głos:
Nightcore
Charakter: Laam z wyglądu wydaje się dziewczyną typu "szalona i niezależna no i urocza", ale sama nie uznaje się za taką zwłaszcza to pierwsze. Lubi czasami porobić jakieś dziwne rzeczy, ale nie jest osobą bardzo energiczną. Jest humorzasta. Nawet bardzo. Raz jest szczęśliwa i rozmowa, a za chwile zachowuje się jakby, każdy jej coś zrobił. Dzieje się tak zwykle, gdy ktoś wchodzi w jej temat tabu, jak na przykład jej orientacja albo rodzina, albo gdy po prostu ma zły poranek. Jeszcze jest opcja "bo tak". Rozmawia dużo i lubi mieć kontakt z innymi, zwłaszcza z ludźmi, z którymi ma podobne zainteresowania czy cechy charakteru, ale jest też, w stanie nawiązać wspólny język z osobami, które wydają się w jej oczach dziwne, gburowate i tym podobne. Mimo że jest osobą rozmowną, zdarzają jej się momenty, gdy woli być sama. Nie zdarza się to często, ale jednak. Jeszcze za życia lubiła przesiadywać w internecie. Jeżeli ma taką możliwość, robi to nadal, tylko ostrożnie, ponieważ jest straszną gadułą i przez nie ostrożność może coś powiedzieć na swoją nie korzyść. Lubi też czasami komuś nawciskać głupot i popatrzeć na tego kogoś jak w to wierzy. Wiem, dość specyficzne poczucie humoru, ale umie też żartować na tak zwanym poziomie.
Cecha charakterystyczna: Nosi różnokolorowe okulary
Umiejętności: Przechodzi przez ściany.
Narodowość: Francja
Data urodzenia: 07.03.1999
Data śmierci: 2017
Bliscy: Jej rodzice wciąż żyją tak jak jej nieco starsza siostra.
Druga połowa: Nic
Historia przejścia: Hmm... Zacznę najlepiej od początku. Tak więc; urodziła się i wychowała we Francji. Miała normalną rodzinę, zarabiającą więcej pieniędzy w porównaniu do reszty okolicy. Nie miała dużo wrogów. Ludzie zwykle byli dla niej mili albo po prostu neutralni, ale rzadko co wredni czy wrogo nastawieni. Niestety zdarzają się wyjątki... Laam została zabita "przez przypadek" z rąk pewnej jej, jak myślała, znajomej. Zepchnęła ją z mostu prosto w rwącą rzekę, dziewczyna niemal od razu dostała szoku termicznego (było to przedwiośnie, poza tym wątpię, żeby w takich rzekach była ciepła woda.) i się utopiła. Od tej pory odczuwa lekki dyskomfort, gdy przebywa nie daleko dużych zbiornikach wodnych.
Waga: 54 kg.
Wzrost: 164 cm.
Fundusze: 100 $
Upodobania: Gryzonie, słodycze.
Awersie: Koty, duże obszary wodne.
Pokój: Pokój jednoosobowy 3, piętro pierwsze.
Inne: Jest uczulona na pyłki, zdarzy jej się nie odróżniać kolczyków od pierścionka
Źródło: Usagi-chan
 

Jurij - C.D Historii Vivian

      Dzisiejszy dzień nie wniósł w zasadzie nic nowego, czy też ciekawego do mojego jakże beztroskiego życia. Urozmaiceniem ostatnich dni okazała się kłócąca się dwójka ludzi. Kiedy to siedząc sobie spokojnie w parku czekałem na dobrą okazję, aby rozpocząć sprzeczkę między jakimiś osobami. No proszę, może być! W sumie ich głośniejsza wymiana zdań nie jest jakoś bardzo interesująca – zwyczajne problemy i sprzeczki, czyli coś, co aż tak mnie nie interesuje – ale od biedy ujdzie! Gestykulowałem rękami na każde ich słowa, bawiąc się dłońmi jak kukiełkami. Tsa, po kilku minutach mnie to znudziło. Poprawiłem rękawiczki i wstałem powoli, zostawiając kłócących się w uliczce parku. Oby się pogodzili, bo ta kobieta umrze w ciągu najbliższych 48 godzin. Prychnąłem pod nosem. Umiejętność taka jak moja jest niby ciekawa, ale dość irytujące wiedzieć kiedy ktoś umrze. Do tego w głowie jakbym miał te wszystkie dane, prawdopodobieństwo. Śmierć jest loterią. Dobre tyle, że choć daje mi znać w jakim odstępie czasowym ktoś umrze, a to, ze obok w głowę uderza mnie listą sytuacji w jakich to się stanie to nic. Właściwie to smutne, dobijające. Wiedzieć, ze ktoś umrze, móc nawet go dotknąć i wtedy dowiedzieć się jak to się stanie, stało. Ale zasady zasadami!  
      Wolę żyć w niewiedzy, ale za to nigdy już nie ujrzeć niczyich wspomnień ze śmierci. Wygodniej i praktyczniej. Nie muszę potem pozbywać się koszmarów. To byłoby niczym przyznanie się iż potrafię być miły - zmaza na moim honorze.
Wróciłem do hotelu i zmierzałem powoli w stronę schodów, aby udać się do mojego pokoju. Chętnie otworzę okno – trzeba wykorzystać ostatni czas zimnego powiewu, nieprawdaż? - i rzucę się na łóżko, gdzie będę mógł poleżeć w ciemności. No chyba, że akurat, któryś ze współlokatorów będzie w środku. Jakoś to strawię. Co mnie nie zabije to… I tak już nie żyję.
Wtedy coś na mnie wpadło, a ja zaskoczony dałem pociągnąć się grawitacji na podłogę. Ledwo wszedłem po jednych to już na drugich schodach ktoś mnie przewraca? Nieważne, osoba, która mnie przewróciła już łaskawie ze mnie zeszła.
- Przepraszam! - pisnęła w moją stronę. Uniosłem wzrok i spojrzałem w jej kierunku. - Nie chciałam! Nic się nie stało?
- Przyznam, że powinnaś patrzyć jak chodzisz. - rzuciłem chłodno. Byłem przyzwyczajony do tego, że mogłem chodzić wszędzie i nikt na mnie nie wpadał. A tu takie coś. Może byłem trochę za ostry, ale to już przyzwyczajenie.
- Vivian. - rzuciła nieśmiało.
- Tsa, miło było. - minąłem ją, wchodząc schodami na wyższe piętro i całkowicie olewając jej osobę. Mogłem się wytłumaczyć tym, że była niska c’nie?
Ale chyba jednak wewnętrzne poczucie dobra i bycia altruistą kazało mi zawrócić. Czy ja nie mógłbym być egoistą przez cały czas? Wychodzi mi tylko w praktyce, a w myślach zdarza mi się myśleć o innych – wkurzające.
Cicho podążyłem za dziewczyną, nie dając się właściwie zauważyć. Weszła do kuchni. W sumie, chyba mają tam jakąś czekoladę… Wkroczyłem do środka za Vivian. Szukała czegoś.
- Morozow Jurij. - mruknąłem cicho, sięgając po czekoladę znajdującą się w szafce nad dziewczyną, po czym odwinąłem rąbek i ugryzłem. Podpisana nie była, czyli mogę ją wszamać.

                                                               Vivian?

Patrick - C.D Historii Lucy

     Gdy kelnerka z jakże miłym, wypracowanym uśmiechem zgarnęła napiwek ze stołu nadszedł moment "powolnego zbierania się". W moim wykonaniu wyglądało to raczej tak: podniosłem się z fotela niemalże natychmiast i odruchowo ruszyłem w kierunku wieszaka, ale gdzieś w połowie drogi (to znaczy dwa kroki od stolika) przypomniałem sobie, że nie noszę kurtki. Oczywiście mogłem wykonać odwrót taktyczny, ale wyglądałoby to cóż... niechlujnie i nieprofesjonalnie. A ja byłem profesjonalistą z górnej półki.
Jedynym wyjściem z tej żałosnej sytuacji było podanie Lucy jej własnego okrycia. Dotarłem do celu i pochwyciłem jej kurtkę za kołnierz. Zmrużyłem oczy. Dzięki promieniom jasnego, przedpołudniowego słońca dostrzegłem, że materiał ma kolor ciemnego granatu, choć do tej pory wydawał mi się być zupełnie czarny. Powróciłem do siedziska, przy którym kobieta przeliczała drobne wyjęte z kieszeni. Podetknąłem jej kurtkę pod niemalże sam nos.
Czarne włosy zafalowały, gdy podniosła na mnie wzrok i uniosła pytająco brew.
- Od kiedy z ciebie taki gentelman? - spytała podejrzliwie. - Ukryłeś tam bombę czy jak?
Mimo wypowiedzianych słów pochwyciła okrycie i wstawszy naciągnęła je na siebie.
- Ranisz moje serce. - rzuciłem przyciskając energicznie pięść do piersi. Nie czekając na Lucy ruszyłem przez lokal w kierunku drzwi i będąc w drodze do wyjścia odwróciłem się przez ramię i posłałem jej mój najbardziej szyderczy uśmiech. - Poza tym nie ryzykowałbym wysadzenia ulubionej kawiarni tylko po to, żeby się ciebie pozbyć.
Widziałem jak przewraca oczami, wychodząc na chodnik obok mnie. Ruszyliśmy powolnym krokiem w kierunku z którego przyszliśmy. Z otwartej przestrzeni za naszymi plecami powiał zimny wiatr, przez który na moich odsłoniętych przedramionach pojawiła się zimna skórka. Zirytowany tym zjawiskiem naciągnąłem rękawy aż po same nadgarstki. W miarę oddalania się od kawiarni Blue Owl miasto robiło się coraz bardziej chaotyczne. W pewnym momencie musiałem zejść z chodnika i ruszyć ulicą, amortyzując jednocześnie Lucy idącą krawężnikiem. W ten sposób uniknęliśmy kilku poważnych potrąceń przez pieszych. Droga do hotelu minęła nam z grubsza bez słowa, może za wyjątkiem kilku uwag dotyczących bezsensownego gonienia za pieniądzem. Cisza (o ile można tak nazwać zamęt panujący w przedpołudniowych ulicach w samym centrum NY) była przyjemna. Jeśli pomieszkać tu wystarczająco długo, umysł prędzej czy później wyłączał się i zupełnie ignorował łopotanie flag na wietrze, wyjące od rana do nocy klaksony i miarowe uderzenia obcasów o asfalt.
      Z drugiej strony, kakofonia dźwięków w tym mieście była najpiękniejszą melodią, jaką kiedykolwiek usłyszałem. Ludzie z mniejszych miast oglądający filmy, w których to bohater nie może zasnąć bez wielkomiejskiego gwaru uważają tą scenę za przesadzoną, a już zwłaszcza gdy postać ta wkłada do odtwarzacza ścieżkę dźwiękową niosącą ze sobą hałas, brzdęki, syreny i odpalane silniki samochodów. W gruncie rzeczy była to prawda. Nowy York uzależniał pod każdym względem. Człowiek nawet nie zauważa, kiedy zaczyna otwierać okno na noc, by tak naprawdę pozwolić sobie na wysłuchiwanie nocnego żargonu. Byli również tacy, którzy nie mogli tego znieść; na przykład Vincent, wychowujący się na osiedlu Cherry Hill w New Jersey nie był przyzwyczajony do tych zwariowanych melodii, które odgrywały kosze na śmieci przewracane przez drobnych chuliganów, wycie policyjnych kogutów i setki, a może i nawet tysiące innych dźwięków. 
Odetchnąłem, z przyjemnością pożerając wzrokiem smukłe sylwetki drapaczy chmur i piszczące gdzieś na ich szczytach anteny. Byłem nowojorczykiem za życia i jestem nim teraz. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym kiedyś zostawić to miasto i zamieszkać gdzieś indziej. Stany Zjednoczone, cały nasz kontynent był moim domem. Ale Nowy York jest jak własny pokój, jak ostoja, w której przecież i tak możesz się zgubić, ale zawsze znajdziesz drogę.
- O czym myślisz? - usłyszałem w końcu głos Lucy, kiedy dotarliśmy niemalże na ulicę Hotelu. Zastanowiłem się szybko, czy wyjawić jej swoje patriotyczne myśli.
- Whose broad stripes and bright stars, trough the perilous fight,
O'er the ramparts we watched, were so gallantly streaming?* - zaśpiewałem cicho i po chwili roześmiałem się dużo głośniej niż zamierzałem. Luca, FBI kogo oni obchodzą? Mój naród pokonał setki wojsk i miliony przeciwieństw, a i tak trwał dumnie na zawsze okrzyknięty krajem ludzi wolnych i dzielnych, a ja zamierzałem kontynuować tę tradycję.

                                  Lucy? NY tak bardzo <3


________________________
przyp. aut. Fragment Hymnu Stanów Zjednoczonych.
* Na czyje to pasy i gwiazdy w szaleńczej walce
Ponad szańcami spoglądaliśmy, jak dumnie łopotały?

niedziela, 19 marca 2017

Silleny - C.D Historii Andrewa

Chwilę patrzy­łam na jego broń zasta­na­wia­jąc się nad jego sło­wami. Hotel The Hun­ter? Może coś kie­dyś dawno mi się obiło o uszy, ale ni­gdy go nie widzia­łam, nie wiem gdzie się znaj­duje, kto tam mieszka, kto tam rzą­dzi. Nie ważne. Ale w sumie taki chwi­lowy dom by mi się przy­dał… Znu­dziło mnie już podró­żo­wa­nie po świe­cie w poszu­ki­wa­niu mojego brata, który cią­gle zmie­nia swoje poło­że­nie. Może odpocznę od tego? Przy oka­zji będę bar­dziej bez­pieczna, chyba. Skąd mogę mieć taką pew­ność, że to nie jest zwy­kły żart, alb pod­stęp? Tyle, że nie mam już nic do stra­ce­nia, dosłow­nie. Nawet życia już nie mam, więc nic się nie sta­nie, jeśli będą mnie chcieli znisz­czyć cał­ko­wi­cie. Ale wąt­pię w to. Chło­pak nie wygląda na psy­cho­patę – tyle, że nic nie wia­domo – to do tego sam jesz­cze jest duchem.
– Dobra, pocze­kaj – powie­działam w końcu po namy­ślę. – Sia­daj – wska­załam na krze­sło. – Wypije tylko swój napój – doda­łam zama­cza­jąc w cie­płej cie­czy usta. Chło­pak się chwile zasta­na­wiał nad moim roz­ka­zem, prośbą, czy jak on to tam sobie nazwał w gło­wie, po czym usiadł. W mil­cze­niu wypi­łam swoje cap­puc­cino, po czym wsta­łam i wyrzu­ci­łam papie­rowy kubek do kosza. Chło­pak także wstał i ruszył zaraz po mnie w stronę wyj­ścia. Chło­pak…
– Jak się nazy­wasz? – zapy­ta­łam w końcu. Nie mia­łam zamiaru sama mu wymy­ślać jakie­goś pseu­do­nimu, jeśli ma imię. Niech poda byle jakie słowo, nie będę do niego krzy­czeć „Ej Ty!”, nawet, jeśli nie zro­biło by to dla mnie żad­nej róż­nicy.
– Andrew – powie­dział. Poki­wa­łam głową. Tyle infor­ma­cji star­czy mi chyba na jeden dzień. Teraz trzeba by się zająć tym cho­ler­nym agen­tem. Albo mnie Andrew zapro­wa­dzi do hotelu, a potem się roz­li­czę z tam­tym idiota, a może przy więk­szym szczę­ściu spo­tkamy go po dro­dze i zabi­jemy od razu. W sumie to bym wolała drugą opcję, ale się nie udzie­lam. – A Ty się nie przed­sta­wisz? – zapy­tał po dłu­gim mil­cze­niu, pod­czas któ­rego chło­pak wska­zał mi inną drogę. Spoj­rza­łam na niego jak na idiotę, cho­ciaż nie mia­łam takiego zamiaru. Wyda­wał się spo­kojny, więc nie mia­łam powo­dów do bycia wredną, nawet, jeśli tak jakoś samo wycho­dziło.
– Sil­leny – przed­sta­wi­łam się. Chło­pak skiną głową. Przecho­dziliśmy wła­śnie przy krę­gielni. Jak byłam mała zabrał mnie do owego miej­sca kolega. Długo sobie nie pogra­łam, za mocno wsa­dzi­łam palce w te trzy dziurki i sobie je poła­ma­łam. Jak? Gdy rzu­ci­łam kulą, to nie dość, że wpierw mi je wygięło, to jesz­cze pole­cia­łam razem z nią parę metrów do przodu. Na to wspo­mnie­nie się wzdry­gnę­łam. Pierw­szy i ostatni raz poszłam wtedy na krę­gle.
Przez całą drogę mil­cze­li­śmy, co mi nie prze­szka­dzało. Uwiel­bia­łam cisze, a jedyny minus tego wszyst­kiego był taki, że czu­łam się przy dwu­me­tro­wym bia­ło­wło­sym jak dziecko – cho­dzi mi tu o wzrost. Chyba zacznę nosić wyso­kie buty. Po dro­dze nie spo­tka­li­śmy żad­nego agenta, co sama nie wie­dzia­łam jak przy­jąć. Szczę­ście, że nie mie­li­śmy żad­nych kło­po­tów, czy pech, że nie pozby­li­śmy się żad­nego idioty, który myli nas z kosmi­tami. To chyba ni­gdy nie prze­sta­nie mnie to bawić.
– To to? – zapy­ta­łam gdy na tle poja­wił się stary budy­nek; by­naj­mniej na taki wyglą­dał. Duży, stary. To tam można żyć? Pew­nie w środku był remont, by­naj­mniej tak mi się wydaje. Co ja będę oce­niać po wyglą­dzie?
– Tak – powie­dział. Zesz­li­śmy z chod­nika na ulicę i prze­szli­śmy na drugą stronę, po któ­rej stał owy budy­nek. Na chwile się zatrzy­ma­łam zadzie­ra­jąc głowę do góry i oglą­da­jąc go. Wielki… Gdy się ock­nę­łam, ruszy­łam za chło­pa­kiem, który cze­kał na mnie przy wej­ściu.
– Uwa­żasz to za szczę­ście czy pech, że nie spo­tka­li­śmy żad­nego agenta? – zapy­ta­łam będąc cie­kawa jego zda­nia. Dla mnie był to pech, ale się nie mam zamiaru w tej kwe­stii wyra­żać. Teraz tylko poznać to wszystko, pew­nie także zamiesz­kać i wró­cić do mia­sta, aby pozbyć się zagro­że­nia.

                                       Andrew?

Damian

       W gruncie rzeczy drzewko było śliczne. Długi, szczupły trzon wystawał z samego środka białej donicy, która wydawała się być nienaturalnie duża w porównaniu z wątłą rośliną. Koronę stanowiły gęsto rosnące, jasnozielone listki obcięte i wymodelowane na kształt idealnego koła. Nic dziwnego, że gdy tylko dostrzegłem ów cytrynowe drzewko nie mogłem powstrzymać się przed wydaniem ostatnich piętnastu dolarów na jego zakup.
         Teraz, trzymając oburącz spód donicy stawiam ostrożnie krok na kolejnym schodzie. Roślina ważyła tyle co nic, a ja prawie dotarłem do celu, jakim było drugie piętro, ale gdzieś w podświadomości odzywał się cichy głosik przestrzegający mnie przed nagłym atakiem mej niezdarności. Prawdziwą ulgę poczułem dopiero gdy obiema stopami dotykam bordowej wykładziny. Wówczas przyśpieszam kroku i z radością dopadam do drzwi pokoju, który dzielę wraz z Jurijem i Jasperem. Otwieram je i z najdzikszą przyjemnością wchodzę do środka; oczami wyobraźni widzę już jak jasne promienie popołudniowego słońca oświetlają radośnie drgające liście. Zrzucam noszoną na ramieniu torbę stawiam donicę tuż przy wyjściu pożarowym, które w rzeczywistości jest wąskimi drzwiami balkonowymi wbudowanymi tuż obok okna w prostej ramie. Ta konfiguracja sprawia, że do lokalu wpada dużo światła o każdej porze dnia. Z uśmiechem robię kilka kroków to w tą, to w tamtą stronę obserwując wymarzony obraz.
W końcu z uśmiechem na ustach ruszam w kierunku kuchennego aneksu i nastawiam wodę w czajniku. Podciągam rękawy bluzy do łokcia i sięgam do pudełka, w którym znajduje się herbata. Wyjmuję jedną z ekspresówek i wkładam ją do stojącego na zlewie kubka. Opieram się o parapet i w czasie oczekiwania wyglądam przez okno, przez które widzę betonowe boisko rozciągające się obok hotelu.
        Gdzieś w rogu stoi nagie, smutne drzewo. Opieram głowę na pięści i wpatruję się w podrygujące, szarawe gałązki. Przez dłuższą chwilę nie zwracam uwagi na otoczenie, nie słyszę więc nagłego pisku czajnika, który zawiadamia mnie o zagotowaniu wody. Mam wrócić do rzeczywistości, gdy nagle pojawia się ptak.
Kolorowe, nakrapiane pióra migoczą przez chwilę w powietrzu, po czym nieruchomieją, gdy szpak zasiada na jednej z grubszych gałęzi. Wytężam wzrok, a moja wyobraźnia odruchowo stawia mi przed oczyma pomarańczowy dziobek otoczony delikatnymi, fioletowymi piórkami, które gwałtownie przechodzą w zielononiebieskie lotki. Wzdycham z przyjemnością i mimo odległości, jaka dzieli mnie od stworzenia czuję miłe łaskotanie w sercu. Ptak zrywa się do lotu równie szybko, co z niego rezygnuje i już po chwili słodki obraz ukochanego zwierzęcia znika z pola widzenia. Dopiero po chwili przypominam sobie o pierwotnym celu, jakim było zaparzenie herbaty. Łapię za czajnik i błyskawicznie przelewam bulgoczącą wodę do naczynia.
         Herbata uwalnia swój ekstrakt błyskawicznie, nadając napojowi ciemnobrązową barwę. Biorę kubek w obie dłonie i z ciesząc się przyjemnym ciepłem wracam do głównego pokoju gdzie zasiadam skrzyżnie na dywanie i z nabożeństwem wpatruję się w drzewko, które błyskawicznie wypełnia swą świeżą wonią mieszkanie. Siedzę tak nie wiadomo ile, poziom napoju w kubku stale się obniża, a słońce opada powoli po niebie.
Opieram głowę na pięściach i wciąż siedząc zasypiam wraz z zapadnięciem zmierzchu, a przez moją podświadomość przedziera się ostatecznie skrzypnięcie otwieranych drzwi do pokoju.


               Jasper? Tylko ja potrafię zasnąć po turecku na dywanie xd

piątek, 17 marca 2017

Mały jubileusz :3

           Poprzedni tekst, jaki widzicie, a mianowicie nowe opowiadanie Vivan było naszym setnym postem wrzuconym na stronę!
           Przy okazji tego informacyjnego jubileuszu podliczymy sobie najaktywniejszych członków ostatnich dwóch miesięcy i doniesiemy o nadchodzących zmianach na blogu.

          Po pierwsze: Vivian to nasz szczęśliwy strzelec, a w ramach nagrody zostanie ona obdarowana kwotą 200$ i Punktami Rankingu w liczbie 150PR. Od razu zaznaczymy, że spis PR pojawi się za jakiś czas w raporcie #1.

           Po drugie: Najaktywniejszymi postaciami w ramach ostatnich 62 dni okazali się być:

Sara
Ariel
Lucy & Patrick
Vincent & Nehemia
 
 
a przydzielone zostaną im wynagrodzenia w postaci kolejnych 150$ i 100PR.
 
                Po trzecie: Już niedługo ujrzycie zakładkę NPC, w której znajdzie się spis nowych Wędrowców, nie zamieszkujących naszego Hotelu. Postaci te będą mieć na celu zwiększenie naszej liczebności oraz będzie można zgłosić się u nich na spełnienie jednego z powstających Questów, za które powstaną odpowiedniej wysokości nagrody. 
 Zaznaczę przy okazji, że questy będą mieć tutaj naprawdę duże znaczenie i będziemy pilnować, aby każdy kto je wypełni zostawał usatysfakcjonowany z wykonania ich.
 
                Po czwarte: Nadchodzi fabularny kryzys, a mianowicie pierwsze starcie Wędrowców z agentami FBI. W nadchodzących dniach pojawi się opowiadanie, w którym poznacie swych trenerów i mentorów, a Wędrowcy zostaną podzieleni na grupy treningowe.
Na jednym z treningów będziecie mieć za zadanie poznać i odkryć w sobie nową, defensywną umiejętność, którą później wykorzystacie w trakcie boju.
Na drugim zostaniecie wyszkoleni w walce fizycznej, poznacie potrzebne i praktyczne chwyty oraz ciosy.
Trzeci z treningów zwróci waszą uwagę na działanie grupowe, które okaże się grać kluczową rolę w nadciągającej wojnie.
 
         Prawdopodobnie każdy z członków Wędrowców dostanie przydzielonego partnera do stworzenia opowiadania Role Play opowiadającego o min. 1 tygodniu treningu. Żadni z nas dyktatorzy, dlatego jeśli już teraz macie chęć tworzyć z jakąś konkretną osobą na blogu, proszę zgłoście się w komentarzu.
 
         Cała akcja będzie trwać około 2 tygodnie, mam na myśli czas wysyłania opowiadań dotyczących samego sporu. Gdy to się stanie, nabór nowych Wędrowców zostanie wstrzymany na czas fabularnego kryzysu.
 
 
      Za skupienie i czas dziękujemy, pozdrawiamy wszystkich obecnych Wędrowców i zachęcamy do dołączenia następnych pisarzy!

Vivian

      Jeśli mam być szczera, to tkwienie w hotelu, wśród ludzi, którzy tak naprawdę nie żyją, zresztą podobnie do mnie, na dodatek jeszcze w sytuacji, kiedy większość cię nie widzi, bo jesteś za niska (no dobrze - tak naprawdę z własnej woli unikam kontaktu, ale łatwiej zwalić na wzrost, czy coś takiego), jest... Wkurzające. Znaczy, ogólnie to sam fakt, że nie zwracają na mnie uwagi, jakoś szczególnie mi nie przeszkadza, nie zależy mi na niej, wystarczy, żebym mogła słuchać, a w takiej sytuacji to nawet prostrze. I tak rzadko wychodzę z pokoju, który, o dziwo, wciąż zajmuje sama. Może to i na razie lepiej, bo jak do tej pory i tak ze zbyt wielką ilością osób nie rozmawiałam.
Kogo ja oszukuje, nie staram się nawet z kimkolwiek zakolegować, o bliższych kontaktach, takich jak przyjaźń, nie mówiąc. Nigdy nie czułam się w tym dobra, a teraz, biorąc pod uwagę, że jednak bycie martwym JEST odrobinę dziwne, tym bardziej było by to dla mnie cięższe i szło bardziej opornie. Niby nawet nie próbowałam, więc nie powinnam być o tym tak przekonana, ale jednak... Miałam takie nieodparte wrażenie. Może niesłusznie, kto wie. Nie zbierało się na to, bym próbowała to w jakikolwiek sposób zmienić.
Uchyliłam delikatnie drzwi pokoju i wyjrzałam na zewnatrz, po chwili wychodząc na korytarz. Ostrożnie, tak, żeby nie trzasnąć, zamknęłam drzwi.
      Nie, żebym miała konkretny cel w skradaniu się, przecież gdybym kogoś spotkała, to wyglądałoby to wyjątkowo podejrzanie i zdecydowanie bardziej zwróciło uwagę, niż normalne, spokojne wyjście z własnego pokoju. W końcu każdy miał prawo bez większych problemów poruszać się po terenie hotelu, a przynajmniej tak powinno być.
Odetchnęłam i ruszyłam korytarzem, poprawiając okulary i jednocześnie odgarniając grzywkę z czoła. Nie dość, że skrzat, to jeszcze z różowymi włosami... I w różowym swetrze. Trochę za dużo tego koloru, ale mniejsza o większość.
Po kilku minutach dotarłam do schodów prowadzących na niższe piętro. Miałam zamiar przejść się do jadalni, albo kuchni.
Tyle, że... Raczej nie będzie to takie łatwe.
          Zamyślona, nie zwracając większej uwagi na to, jak idę... Poczułam tylko gwałtowne szarpnięcie.
Tak, żeby spaść ze schodów, wiedząc, gdzie one są, i jeszcze wiedząc, że ma się zamiar po nich zejść.
W chwili desperacji próbowałam złapać się jeszcze poręczy schodów, ale nie dało to żadnych rezultatów.
Uderzenie.
I bolesny jęk.
Odskoczyłam gwałtownie, zdając sobie sprawę, że zrobiłam krzywdę nie tylko sobie.
- Przepraszam! - pisnęłam, uderzając o najniższe stopnie w stronę osoby, która padła moją ofiarą.

                                                 Ktoś?

Andrew - C.D Historii Silleny

      Przewróciłem oczami i zasiadłem naprzeciwko dziewczyny, która zajęła moje poprzednie miejsce. Czerwonowłosa sączyła spokojnie parujący z kubka napój, a ja patrzyłem na nią ze zobojętniałym wyrazem twarzy.
- Nie masz gdzie wlepiać tej swojej czerwonej patrzały? - mruknęła po chwili. Co jak co, ale nowoprzybyła nie dała sobie w kaszę dmuchać.
- Nie schlebiaj sobie zanadto. - odpowiedziałem nie ukazując irytacji. Nie znałem jej więc nie miałem pojęcia jak postępuje z ludźmi i co sprawia jej największą satysfakcję, a że kobieta wyglądała na taką, co to lubi sobie pogrywać, nie zamierzałem popadać w niepotrzebny gniew. Czasami uwagi na temat noszonej przeze mnie soczewki były kąśliwe, inne zawierały w sobie przestrach, ale na żadne nie odpowiadałem zbędnymi docinkami. Mój czas jest na to zbyt cenny.
- Co do sytuacji sprzed minuty, - zacząłem, gdy odstawiła kawę (a przynajmniej tak stwierdziłem po zapachu) na stolik. - to nie była groźba, a jedynie wstęp do propozycji.
        Teatralnie uniosła brwi.
- Co masz na myśli?
- Nie wiem czy wiesz, ale istnieje hotel The Hunter. - powiedziałem, schodząc nieco z tonu. Jednym z moich warunków pozostania w skupisku Wędrowców było zrzeszanie kolejnych "chętnych" na zamieszkanie w tym trupim przytułku.
- Fascynujące. - ucięła. - I co w związku z tym?
         Parsknąłem w odpowiedzi, dając jej tym samym znak, że sam jestem w temacie rozeznany bardzo dobrze więc mam nad nią pewną przewagę. Nic nie działa kobiecie na nerwy bardziej niż wyższość mężczyzny.
- Żadna ze mnie tablica ogłoszeń, ale poproszono mnie - położyłem duży nacisk na przedostatnie słowo. Kolejna psychologiczna zagrywka: nadałem wypowiedzi charakter wypowiadanej przez osobę ważną, która z politowaniem wypełnia czyjąś prośbę. - abym informował wszystkie napotkane dusze o jego istnieniu. W tym ośrodku zamieszkują dusze, takie jak ty czy ja. Wszystko odbywa się incognito, a pieczę nad Wędrowcami pełni przywódca i jego zastępca.
- Powiedz mi, dużo dusz już zrzeszyłeś na te chwytliwe teksty?
- Całe rzesze. - odparłem z powagą. Oczywiście dziewczyna połapała się na sarkazmie i raz jeszcze przyjrzała mi z uwagą.
- Skąd pomysł, że mogę być zainteresowana?
- Nie każdy uwielbia samotne włóczenie się po wyładowanym agentami i innego rodzaju zagrożeniami mieście, w którym trudno znaleźć sobie bezpieczny kąt. - wyrecytowałem, ale mój ton był nieco zbyt znudzony, aby nazwać go gadką motywacyjną. Jeśli dziewczyna będzie chciała dostrzec w nich ziarno prawdy i uzna, że ma ochotę wstąpić do trupiarni, proszę bardzo.
Jeśli nie - cóż, podobno ma agenta na głowie, a on zapewni jej z pewnością wiele ciekawych zajęć.
- Hipotetycznie rzecz biorąc - powiedziała po chwili namysłu, zataczając teraz kubkiem z aromatycznym cappuccino podobnie jak ja przed kilkoma chwilami. - gdybym zechciała udać się do tego The Hunter, to jak zamierzasz dotrzeć tam nie napatoczywszy się na uzbrojonego, przyczajonego agenta, któremu płacą za likwidowanie takich jak my? Jeśli nawet unikniesz ponownej śmierci, to wprowadzisz go jak lisa w kurnik.
            Uśmiechnąłem się krzywo i rzuciłem jej wyzywające spojrzenie, po czym leniwie podniosłem z miejsca i naciągnąłem skurzaną kurtkę na ramiona.
- Nie wiem z jakiej wsi się urwałaś, ale to jest Nowy York i mają tu trochę więcej niż dwie uliczki. - prawdziwą przyjemność sprawiła mi iskra, jaka zapłonęła w oku dziewczyny. Nawet się sobie nie przedstawiliśmy. - Poza tym, na lisy są też bardziej oklepane sposoby. - to mówiąc uniosłem fragment koszulki, pokazując czerwonowłosej wystającą zza pasa .9 luger.

                                              Silleny?

Silleny - C.D Historii Andrewa

     Za ladą stała młoda kobieta, może nie wiele star­sza ode mnie, ale o wiele wyż­sza niż ja. Cza­sem dobija mnie mój wzrost, ale to nie ważne. Dobrze, że przy­naj­mniej nor­mal­nie się­ga­łam do lady, aby zamó­wić cap­puc­cino z wani­lią. Długo na nie nie cze­ka­łam, jakoś po dwóch minu­tach zapła­ci­łam nale­żytą sumę i mogłam się cie­szyć pysz­nym sma­kiem napoju. Przez ten czas zasta­na­wia­łam się co teraz zro­bić z tym dur­nym agen­ci­kiem. Naj­wi­docz­niej moja twarz została w jego pamięci na długo i nie wiem, kiedy z niej wyleci – pew­nie dopiero wtedy, gdy mnie zła­pią, zabiją, zba­dają czy co tam oni robią z duchami.
      Nie sądzi­łam, że ludzie są tacy głupi, żeby pomy­lić duchy z kosmi­tami. Na prawdę? Cza­sem wąt­pię, abym była czło­wie­kiem, aż taka głu­pia nie jestem.
Wzię­łam kawę do ręki i wypa­trzy­łam sobie wolne miej­sce w kącie, z dala od okna. Nie będę ryzy­ko­wać, że ten męż­czyzna mnie „przy­pad­kiem” zoba­czy przez szybę. Co z nim by zro­bić… zabić? Trzeba to prze­my­śleć, nie muszą wie­dzieć, że to ja. Nie muszę wie­dzieć, że on został w ogóle zamor­do­wany, prawda? Zesko­czy­łam z wyso­kiego krze­sła, które stało przy ladzie – tak, zesko­czy­łam, moje nogi nie się­gały do ziemi – i zaczę­łam się kie­ro­wać do mojego wyzna­czone celu, gdyby nie jakaś osoba, która zagro­dziła mi drogę. Lokal nie był za dobrze oświe­tlony, co mi się nie spodo­bało po czę­ści, ponie­waż nie widzia­łam dokład­nie twa­rzy postaci, oprócz czer­wone oka.

      Pf… chciał nim pochwa­lić? Śmieszne! Ja mam dwoje oczu w tym kolo­rze, a do tego włosy. Wszystko przy­po­mina nie­któ­rym krew, więc na co się tak wysila?
– Wygląda na to, że żadne z nas dwojga nie wyj­dzie stąd zbyt prędko – chciało mi się śmiać i to z wielu powo­dów.
Jakiś nie wia­domo jaki koleś staje nagle przed Tobą i Ci grozi. Jeśli to miała być groźba. Słowa poważne i opa­no­wane, a ton oschły. Rzuca mi wyzwa­nie, czy jak? Gdyby nie fakt, że wyczu­łam od niego tą dziwną ener­gię, która towa­rzy­szy jedy­nie duchom, a nie ludz­kim żywym cia­łom pomy­śla­ła­bym, że to jest praw­dziwy ludzki idiota podobny do tych, któ­rzy mylą nas z kosmi­tami. Gdyby nie fakt, że koleś nie wyglą­dał na głu­piego, a by­naj­mniej tak zga­dy­wa­łam, wąt­pi­łam, że zaata­kuje mnie przy tylu świad­kach. Nikt nie jest na tyle głupi z Wędrow­ców, aby to zro­bić. W końcu nas widać, ale twa­rze się zapa­mię­tuje nie od tak, ale wtedy, gdy coś „waż­nego” zro­bimy. A wąt­pię, żeby po bójce w kawiarni nikt nas nie pamię­tał. Do tego jeśli natrafi się ten agent FBI, to na pewno by nas roz­po­znali – by­naj­mniej mnie. Ten dziwny facet z czer­wo­nym okiem jest mi obcy, a innym – nie wiem. Mnie obcho­dzi tylko to, że ja jestem zagro­żona, jeśli ten facet z FBI będzie mnie na­dal pamię­tał, albo cho­ciażby żyć.
Jak mia­łam to ode­brać? Chyba raczej jako groźbę, prawda? Bo była by inna opcja?
– Nie wyglą­dasz na tak głu­piego, aby ude­rzyć dziew­czynę bez powodu jak i w miej­scu publicz­nym – stwier­dzi­łam, cho­ciaż gdy już wypowie­działam te słowa, zaczę­łam się zasta­na­wiać nad ich praw­dzi­wo­ścią. Nie wygląda na tak głu­piego? Skoro tak powie­dział, naj­wi­docz­niej był. Chyba, że miał zamiar mi coś innego prze­ka­zać. – Więc cho­dzi Ci o to, że mi gro­zisz, czy co? – musia­łam zapy­tać, ponie­waż nie potra­fi­łam odgad­nąć o co mu cho­dziło. Mil­czał przez chwilę, a ja w tym cza­sie trzy­ma­jąc cie­plutki kube­czek pełny kawy w dłoni, napi­łam się roz­ko­szu­jąc sma­kiem i nie spusz­cza­jąc ze wzroku chło­paka.
– Cho­dzi mi o agen­tów – powie­dział jakby to była naj­oczy­wist­sza rzecz pod słoń­cem. Wzię­łam kolejny łyk i mil­cza­łam. A co mnie to obcho­dziło? Niech robi co sobie zama­rzy, myśli, że ja mu pomogę? Albo że ja potrze­bu­jemy pomocy? Śmieszne. Jedyne czego mi potrzeba to planu śmierci, który wymy­ślę, gdy będę miała czas.
– I co z tym? – prych­nę­łam wymi­ja­jąc go, ale on znowu zagro­dził mi drogę. Ponow­nie zadar­łam głowę do góry. Cho­lera… wysoki był… Czu­łam się przy nim jak dziecko. Zmarsz­czy­łam brwi. – Czego chcesz? Ostrze­głam Cię przed nimi, a teraz chcia­ła­bym na spo­koj­nie wypić to – wska­za­łam na cap­puc­cino, a następ­nie spoj­rza­łam na sto­lik. Jeśli ktoś mi zaj­mie to miej­sce, będę musiała się dosiąść do chło­paka, bo tylko jego sto­lik był z dala od okna. I na moje nie­szczę­ście to się stało. Jakaś trójka dziew­czyn zajęła moje miej­sce, a ja mia­łam ochotę wziąć ten stół i nauczyć ich, że nie zabiera się zare­zer­wo­wa­nych przeze mnie rze­czy.

– Ugh… – mruk­nę­łam. – Przez Cie­bie zajęli moje miej­sce – wark­nę­łam patrząc mu w oczy, po czym skrę­ci­łam w stronę jego sto­lika.

                                                   Andrew?

czwartek, 16 marca 2017

Andrew - C.D Historii Silleny

     Dwóch białowłosych mierzyło się spojrzeniem. Stali naprzeciwko siebie zaciskając gniewnie pięści. Wszędzie wokół wiruje wzburzony kurz, którego tumany poderwały się ze wszystkich stłuczonych talerzy i połamanych krzeseł. W bogato urządzonym wnętrzu żałosnego przytułku dla martwych panuje zamęt i chaos jaki przyciągnął za sobą czerwonooki.
      Promienie słońca wkradają się przez podarte zasłony oświetlając ponurą scenerię. Nie oszczędzili niczego, oboje wściekli i głodni zemsty na swym przeciwniku. Mężczyzna o fioletowych włosach podnosi się zza recepcyjnej lady i rzuca rozbiegane spojrzenie swojemu druhowi. Thorn czuje, jak po jego skroni skapuje gęsta i ciemna krew, która plami jego śnieżnobiałe włosy. Oboje oddychają ciężko, a ich klatki piersiowe unoszą się niemalże tym samym, gniewnym tempem. Z nieskrywanym zadowoleniem Andy przygląda się jak z brody wroga spływają równie gęste krople szkarłatu. Dłonie Plague krwawią od momentu gdy Andrew uderzył jego głową o szklany kontuar. On sam nabawił się szerokiej rany na obojczyku, która krwawiła teraz obficie. Jego wątroba skurczyła się boleśnie, ucho spuchło i pulsowało teraz po wyrwaniu jednego z kolczyków. Czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku, dokuczał mu też złamany nos.
        Żaden z nich nie potrafi odpuścić, dlatego również Redstone odniósł poważne obrażenia; Andy był przekonany, że przebił kopniakiem jego śledzioną w dodatku gdy tylko uderzył przeciwnikiem o ziemię, błyskawicznie złapał nogę drugiego z białowłosych i wykręcił kostkę do granic możliwości skazując tamtego na okulawienie. Momentalnie poczuł na języku stalowy posmak. Odwrócił głowę i splunął krwią gdzieś w bok, po czym podniósł wzrok i uśmiechnął się krzywo do Patricka.
- Nie mogłem się doczekać, aż w końcu wyleziesz jak szczur ze swojej nory i staniesz ze mną twarzą w twarz. - jego wprost obłąkańczy uśmiech rozświetlił salę.
- Stul pysk, psie. - taką usłyszał odpowiedź. Plague zaciskał zęby z całych sił, zupełnie jakby tylko to powstrzymywało go od rzucenia się na nadal uśmiechniętego Andrewa. - Zniszczę cię bez zmrużenia okiem.
         Andrew roześmiał się donośnie, ale jego zapędy szybko stłumiło nagłe ukłucie w żołądku. Obrażenia wewnętrze były poważnie, krew gotowała się w żyłach, a organy raz po raz coraz zawzięcie pulsowały. Gdyby byli zwyczajnymi ludźmi, te rany doprowadzałyby ich teraz do powolnej, agonicznej śmierci. Ale skoro byli martwi, o cóż się martwić?
- Chyba, że zabroni ci tego prawo jedności. - zaoponował. Miał oczywiście na myśli prawo zabraniające chociażby tknięcia członka tej samej organizacji, w ich przypadku chodziło o Wędrowców.
- Nie ośmielisz się... - syknął, po czym przerzucił gniewne spojrzenie na Vincenta. Thor również skierował wzrok ku fioletowowłosemu. Przywódca wyglądał na co najmniej wystraszonego, koniec końców zabronili mu brać udziału w ich honorowym pojedynku. Mężczyzna unikał kontaktu wzrokowego z każdym z nich. Opuścił głowę i spod ciemnych, śliwkowych kosmyków wyszeptał:
- Ma do tego prawo, Patrick. Obiecałem sobie, że w tym Hotelu schronienie znajdzie każdy, bez względu na to kim był za życia. - jego głos drżał, zupełnie jakby teraz żałował swych słów.
           Szare oczy Redstone'a błysnęły złowrogo, a on sam wydał z siebie wrogi, nienaturalny ryk. Chwilę później rzucił się w kierunku Andy'ego, który właśnie tego oczekiwał.


                                                                * Następnego dnia *
 
           
               Siedziałem na jednej z sof podmiejskiego baru i sączyłem powolnie kubek gorącej, czarnej kawy, która przyjemnie parzyła mój język. Wolną dłonią podrapałem się po plecach, wyraźnie czując napięty bandaż pod materiałem koszulki. Oddychałem mocnym aromatem, starając się nie skupiać na tych zawszonych menelach, którzy uprzykrzali mi życie swoimi głośnymi rozmowami i swędem chlanego w zbyt dużych ilościach piwska. Obiecałem sobie, że po raz ostatni skazuję siebie i swoje nozdrza do przebywania w tak obskurnej norze.
             Właściwie miałem już wychodzić i rzucić się w wir chodnikowego gwaru, gdy do knajpy wkroczyła dziewczyna. Pierwszym co rzuciło się oczy były jej włosy, w oryginalnej barwie ożywczej czerwieni. Następnie zauważyłem, że spod kurtki wystaje materiał kremowobiałej sukienki, ledwie okrywającej nagie łydki, których jedyną ozdobą były zaplecione na nich rzemienie. Wzdychając ciężko przewróciłem oczami. Najwidoczniej nagle zrobiło się ciepło.  Nowoprzybyła przez moment stała w drzwiach, otaksowując wnętrze wzrokiem. Po chwili jej spojrzenie padło na mnie, a gdy to się stało zrozumiałem, że dziewczyna przypomina mnie w dużo większym stopniu, niż pierwotnie mogło mi się zdawać - podobnie jak ja, była martwa.
Dziewczyna ruszyła w moim kierunku żwawym krokiem, oparłszy rękę na blacie stolika po krótkim wstępie swą przestrogę zakończyła znamiennym zwrotem:
- ...Agenta FBI. - to były najważniejsze dwa słowa, jakie wyłapałem z toku jej wypowiedzi. Czerwonowłosa odwróciła się na pięcie i podążyła do baru. Odprowadzając ją spojrzeniem zastanowiłem się szybko. Czy warto ryzykować opuszczenie lokalu? Hm.
                 Odczekałem kilka minut, aż do chwili gdy dziewczyna wraz ze swoim zamówieniem odeszła od baru, po czym zerwałem się z miejsca powolnie i z gracją, i obracając szkłem w dłoni zastąpiłem jej drogę. W lokalu panowało słabe światło, więc wykorzystałem odpowiednie oświetlenie, aby zaznaczyć spojrzenie swojego czerwonego oka.
- Wygląda na to, że żadne z nas dwojga nie wyjdzie stąd zbyt prędko. - zatoczyłem kółko napojem po raz ostatni. Chyba oszalałem, wyrażając się w ten sposób, ale najwyraźniej nuda robi z człowiekiem dziwne rzeczy.

                                                      Silleny? Masz ochotę popisać?

Lucy - C.D Historii Patricka

   Muszę przyznać, w kawiarni panowała przyjemna atmosfera. Delektowałem się aromatem świeżo parzonej kawy, który unosił się w powietrzu. Powoli przeglądałam menu. Ciekawiły mnie tylko dwie rzeczy, ale chętnie sprawdzę co jeszcze tutaj proponują. Skoro miejsce wydaje się być tak dobre, to jadłospis zapewne też taki jest.
- Więc co wybierasz? - spytałam, próbując na moment zwrócić uwagę na moją osobę, ale gdy ten zaledwie na moment uniósł wzrok znad karty zrezygnowałam z nadmiernego oczekiwania na jego odpowiedź.
- Jeszcze się zastanowię, ale ty pewnie już wybierasz w ciastach?
- Skoro mam możliwość po raz kolejny wykorzystać twoją dobroduszność. - nakładłam nacisk na moje ostatnie słowo, przelotnie się uśmiechając. Jeden wyrób cukierniczy zwrócił moją uwagę, nazwany po prostu zwykłym numerem. Właściwie chętnie go spróbuję.
      Po kilku minutach czytania, wybierania, podeszła do nas kobieta. Naprawdę wyglądało to jak w filmach. U nas byłam przyzwyczajona do trochę innego traktowania klientów. Ale to tylko kolejny plus do tego miejsca. Kiedy chłopak składał zamówienie ja wyglądałam przez okno. Po ulicy co jakiś czas przejeżdżały samochody. Do ruchu, który widuję w tym mieście to nawet bardzo mało samochodów. Czyżby spokojniejsza okolica? Kto wie. Ale po Nowym Yorku mogę się wiele spodziewać, z pewnością nieraz mnie zaskoczy.
- A ja poproszę Ciasto… - popatrzyłam w menu zanim je zamknęłam, aby sprawdzić jeszcze raz nazwę – 21. Do tego herbata pomarańczowa.
Kelnerka pokiwała głową z niemym pytaniem wymalowanym na twarzy. Uśmiechnęłam się, może trochę kpiąco, ale jakoś nie mogłam się powstrzymać. Podczas podróży dopiero ogarnęłam o co chodzi z tą całą moją „niewidzialnością”, tak to mogę nazwać? Przez te dwa lata nie ogarniałam tego. Aktualnie miałam potrzebę sprawdzić czy nadal mogę sobie „zniknąć” na zawołanie. Albo zadziałało, albo byłam tylko niezauważalnym tłem. Jeśli to to pierwsze, chyba aż przetestuje to na zbłąkanych duszyczkach. Aktualnie rozmawiam tylko z Patrickiem więc wybór jest oczywisty. No, jeszcze jest Vincent, ale wkurzanie białowłosego moją obecnością bardzo mnie zachęca.
- Patrzysz się na mnie jakbyś się zakochała. - powiedział, kiedy w międzyczasie przyniesiono nam zamówione rzeczy. Miał rację, zamyśliłam się, a że on siedział przede mną to gapiłam się wprost na jego osobę.
- O nie. Wydało się. Co ja teraz zrobię? - odrzekłam, robiąc minę bezradnej dziewczynki. Chwyciłam do ręki widelczyk, biorąc kawałek czekoladowego wypieku do ust, po czym wymachiwałam małym metalem starając się „dogestykulować” moją wypowiedź.
- Z całą pewnością nie powinnaś próbować zabić innych ludzi sztućcami.
- Oj tam, jak będą mieć takie szczęście… bądź pecha jak my, to zaczną kolejne życie. No! Ale skoro się już wydało, to może zaproszę cię na randkę? - uśmiechnęłam się, trzepocząc rzęsami jak te babki w filmach i przyciągnęłam do siebie filiżankę z ciepłym napojem. Wzięłam łyka, delektując się wręcz wypalającym gorącem, które rozlewało się właśnie po mojej krtani.
- Tak kobieta mężczyznę zaprasza? No nie wiem, jestem oblegany w tym tygodniu. - powiedział, przykładając dłoń do klatki piersiowej. - Mówię to z wielkim bólem serca.
- Zawsze mogę być twoim apapem. - w głowie przemknęła mi moja angielska medycyna. - Czyżbym miała czekać w kolejce? Oj, poradzę sobie z problemami w postaci innych ludzi. - machnęłam jeszcze raz widelcem i zaśmiałam się z całej tej naszej szopki. Po chwili zdusiłam śmiech, aby wrócić do jedzenia. - Ale pamiętaj, że jakby co to oferta aktualna. - ostatni raz uniosłam delikatnie kąciki ust, aby następnie wyglądać przez okno, obserwując uważnie każdy ruch i analizując go. Park niedaleko wydaje się naprawdę interesujący. Może by tak wstąpiłabym tam potem?
Na jakiś czas znów nastała cisza. Nie byłą niezręczna, po prostu siedzieliśmy tak sobie, dojadając i dopijając co nam zostało. W międzyczasie kilkanaścioro klientów zdążyło również odwiedzić lokal. Położyłam kurtkę na kolana, wygrzebując z jej kieszeni jakieś 5$. Kiedy lekko „wpieprzyłam” się Rickowi na mieszkanko nie sądziłam, że w mieście gdzieś wstąpię więc nie brałam pieniędzy. Sam mnie zachęcił tym… mogę to nazwać zakładem? Uznam, że tak. Może mało wygrzebałam, ale na jakikolwiek napiwek z mojej strony starczy.

                   Patrick? To jak, potrzebujesz apapu? xd

środa, 15 marca 2017

Sara - C.D Histori Damiana

- Uroczy ten twój psiak- powiedział Damian, lekko się uśmiechając. Przechyliłam głowę bardziej na bok, patrząc w tamten róg. Co on tu robi? Nie powinien pójść do pokoju, czy coś..? Cokolwiek!
- Gold, kultura wymaga coś powiedzieć- usłyszałam głos Hachika. Westchnęłam, przerzucając wzrok na wyraz jego pyska. Uważnie na mnie patrzył swoimi orzechowymi tęczówkami. Spojrzałam na chłopaka spod grzywki. Włosy miał czarne a oczy w kolorze podobnym do burzowych chmur i oczywiście, był wysoki. Jak zresztą większość mężczyzn… Zamrugałam kilka razy, wracając wzrokiem na akitę.
- Dzięki- mruknęłam, schylając się, by wziąć Rena na ręce. Jedną ręką złapałam go w pasie, drugą podpierając jego tyłek wraz z ciągle merdającym ogonem. Oparłam go sobie o ramię, jednak ten zaczął się wiercić, próbując obrócić głowę w stronę Damiana. -Ren, uspokój się- skarciłam go. Jak tak się wierci w rękach, to nie jest zbytnio przyjemne, o wygodzie nie wspominając.
- Ale ja chcę jeszcze go polizać! Jego twarz jest lekko słona- zaczął mówić, na co ja popatrzyłam na niego, jak na debila. Odwrócił głowę w drugą stronę, lekko się pesząc. -Smakuje prawie tak samo, jak twoja…- szepnął jeszcze. Co proszę..?
- Może się przedstawisz? Fajnie byłoby nawiązać z nim znajomość- znowu odezwał się Hachiko.
- Tak, tak! Zrób to, Gold!- Ren wyraźnie się podekscytował, próbując tym razem skakać mi w ramionach. Gdy w końcu się uspokoił, skakałam wzrokiem od jednego do drugiego. Pogrzało ich?
- Wybaczcie, ale czy ja wam mówię, jak macie żyć? Nie decydujcie za mnie. Zwłaszcza ty, Hachiko. Nie poznaje cię...- zaczęłam im kazać, ostatnie zdanie lekko szepcząc. Puściłam szpica na podłogę, mając dosyć noszenia go na rękach. -Ale dobrze- powiedziałam. Gwałtownie odwróciłam głowę w stronę Damiana i wzięłam głęboki wdech powietrza.
- Jestem Sara- powiedziałam, wyciągając w jego stronę dłoń. Poczułam, jak na moją twarz wchodzą lekkie rumieńce, jednak je zignorowałam. Boże, co ja zrobiłam...

                                Damian? Takie 2/10 xd

Silleny

    Wściekły pies... dlatego nie lubię zwierząt? Może nie ich samych, ale ogólnego gadania o tych stworzeniach. Ta... to nie jest miłe, gdy nagle zaatakuje cię coś, bo jest chore. Nawet nie przeszłam do końca przez ulicę, gdy nagle jakiś czarny doberman z pianą w pysku zaczął mnie gonić. W głowie przeklęłam parę razy (czyt. wiele milionów razy) i zaczęłam biec. Na początku wolno, bo nie sądziłam, że on goni mnie. Bo po co? Ludzie mnie widzą, a psy tak czy siak mają jakiś tam szósty zmysł, żeby widzieć duchy. Czy to normalne, żeby teraz mnie gonił? Być może. W końcu gdy przebiegłam parę metrów, a on dalej dotrzymywał mi kroku, przyspieszyłam, a potem użyłam mocy. Nienawidzę tej głupiej nazwy, więc jej nie użyje. Po prostu w ciągu dwóch pięciu sekund byłam na tyle daleko od zwierzęcia, że byłam bezpieczna. Biegać tez nienawidzę, za szybko się wyczerpuje. Usiadłam na przypadkowej ławce i zaczęłam odpoczywać, patrząc uważnie w niebo. Białe chmury przykrywały błękitne niebo. Pamiętam, że gdy się było dzieckiem, na niebieskie malowało się te puszyste chmurki, a niebo pozostawiało białe. A teraz co? Okazuje się, że ta rzeczywistość jest kłamstwem?
      Rozejrzałam się po okolicy. Park, spokojne miejsce, w którym znajdowało się nie dużo ludzi. Jedni sami, drudzy w parach, a inni tylko po to, aby pobawić się z psami. Gdy tylko zobaczyłam czarnego dobermana, który był podobny do tego ze wścieklizną, automatycznie wstałam i zaczęłam się kierować do bramy. Miałam zamiar wrócić do ośrodka i tak przespać resztę dnia, ale po co? Może zajmę się szukaniem tego idioty? Nicodem mieszkał w tym mieście, niestety od dwóch miesięcy nie potrafię go znaleźć. Przez cały rok wałęsałam się po krajach, bo niestety okazało się, że mój brat był jakimś tam urzędnikiem, który jeździł z kraju do kraju, przez co nie mogłam go złapać, a potem znaleźć. Ponieważ miałam już dość latania za nim jak za małym dzieckiem, zostałam w tym ośrodku, który znalazłam dwa miesiące temu. Teraz zobaczę, jak to się potoczy. 

       Ostatnie namiary mam na to miasto. To gdzie on się do chole*y znajdował?!
Moje rozmyślenia przerwała kropla deszczu, która wylądowała na moim nosie. Białe chmury nagle pociemniały i zesłały na ziemię niemocny deszcz, raczej mżawkę. Tak czy siak nienawidziłam deszczu, nie lubiłam być mokra, bo od razu przypominały mi się piękne momenty podczas nauki pływania. Dlaczego nie mam mocy wymazywania pamięci? Z chęcią bym jej na sobie użyła i zapomniała o tych wszystkich złych chwilach. Ale gdybym to zrobiła, czy dalej byłabym odporna na ten świat? Raczej nie.
Zarzuciłam kaput na głowę, ponieważ tego dnia postanowiłam nałożyć czarny płaszcz. Nie sądziłam, że przyda się, raczej chciałam być ubezpieczona na zimno. Gdybym wiedziała, ze będzie padać, nawet bym nie wyszła z ośrodka. Siedziałabym tam i pewnie spała. Nie ważne. Znalazłam sobie jakieś miejsce na przystanku i tam czekałam na koniec mżawki. trwała ona jakieś dziesięć minut i dopiero wtedy zdjęłam kaput i wyszłam spod małego dachu, pod którym stali i inni ludzie czekający na autobus. Rozejrzałam się po mieście, gdy nagle ujrzałam potężnego mężczyznę w czarnym garniturze. Nasze oczy się zetknęły, a ja od razu rozpoznałam w nim tego idiotę, który wczoraj mnie gonił, bo widział, jak rzuciłam automatem. Ale to był wypadek, jakiś facet nie rozumiał słowa "nie" to musiałam jakoś zareagować, prawda? Teraz to jednak nie ważne.        

         Musiałam się odwrócić i schować za autobusem, mając nadzieję, że mnie nie rozpoznał. Ale tak się nie stało, najwidoczniej agenci FBI mają stalową pamięć. Stalową? To było wczoraj! Dlaczego by miał nie pamiętać?! Wychyliłam głowę, aby sprawdzić czy on tam nadal stoi. On już nie stał w tym samym miejscu, tylko szedł w moją stronę. Gdy zobaczył mój łeb wystający zza deski, które było częścią przystanku, od razu wyjął coś czarnego z wewnętrznej kieszeni kurtki i powiedział coś przez małe krateczki. Zaczęłam biec nie wiadomo w jaką stronę. Tym razem jednak nie patrzyłam czy ruszył za mną, czy postanowił się pobawić w "kotka i myszkę". Od razu użyłam mocy i po dwóch sekundach znalazłam się przez jakąś kawiarnią, do której weszłam obracając się do tyłu aby sprawdzić, czy jestem bezpieczna. I byłam, nie biegł za mną, a nawet jeśli próbował, nie dał rady. Nadludzka szybkość to nie jest ich specjalna moc, tylko moja.
           Rozejrzałam się po lokalu. Ciekawe wykonanie, przyjemna atmosfera, tylko ci radośni ludzi... nieco mnie drażnili. Postanowiłam się nimi nie przejmować i poszukałam sobie wolnego miejsca. Zamiast tego znalazłam też innego ducha, bynajmniej tak mi się wydawało. Był to chłopak siedzący sam przy stoliku i pijący coś w kubku. Ostrzec go? Przed czym? Przecież już tego agenta nie było. A jeśli ze chce mu się mnie szukać? Ale on przecież widział mnie, nie jego.
- Ja tak szybko - oświadczyłam będąc przy stoliku. - Chciałam ci tylko powiedzieć, abyś uważał przy wychodzeniu. Na drugiej ulicy od strony sklepów widziałam jednego agenta - powiedziałam to cicho, aby tylko on mógł słyszeć. Następnie wstałam i poszłam do lady zamówić coś do picia. Nienawidzę biegać!

                                                       Jakiś chłopak?