piątek, 24 marca 2017

Caroline - C.D Historii Jurija

                                         W ramach kontynuacji opowiadania

Dawniej.

W bogato urządzonym, wprost pachnącym władzą i bogactwem biurze senatora, które zajmowało niemalże całą powierzchnię dwudziestego piętra, przy szklanym stoliku do kawy stojącym na pozłacanych nogach zasiadły dwie osoby.
Senator Cross swych gości przyjmował przeważnie zasiadając za ogromnym, dębowym biurkiem, ale w przypadku odwiedzającej go Caroline Underwood nie mógł sobie na to pozwolić: kobieta nienawidziła gdy ktoś nad nią dominował, wówczas łatwo popadała w złość, a senator wyjątkowo nie miał ochoty jej rozgniewać. Jako dobry gospodarz wpuścił do wnętrza trochę słońca, odsłaniając jednocześnie zatrważający widok stojącego w porannych promieniach miasta i podał swoją najlepszą whisky, którą do tej pory otwierał tylko na spotkaniu z premierem Stanów Zjednoczonych, i polał ją do najmisterniej zdobionych kryształów. Z całych sił pragnął, aby na jego czoło nie wkroczyła ani jedna kropla potu: nie miał pojęcia, jak ona to robi, ale nawet w strzeżonym budynku, na jednej z najszykowniejszych ulic Nowego Yorku, mając pod ręką dziesiątkę wyszkolonych ludzi czuł się w jej towarzystwie zagrożony.
     Kobieta siedziała w swobodnej pozie, emanując całym swym majestatem z głębi skórzanego fotela. Powoli sączyła trunek ledwie dotykając perfekcyjnymi ustami szklanki. Założyła nogę na nogę, wprawiając w ruch jedwabną suknię w barwie czerwonego wina. Suknia przed kolano, bez ramion, z idealnie podkreśloną talią i biustem idealnie ukazywała, że kobieta ma klasę. I to nie byle jaką.
      Bradley Cross zaciskał dłonie na szkle spoglądając co jakiś czas na brązowego dobermana spoczywającego u stóp swej pani. Teoretycznie zwierzętom nie wolno było przebywać w budynku, ale senator wiedział, że wpuszczając do środka ulubieńca Caroline chociaż trochę ją udobrucha. Zwłaszcza, że ostatnio mieli trochę na pieńku.
- Ile czasu minęło od naszego ostatniego spotkania, senatorze? - odezwał się po raz pierwszy od przybycia. Bradley postawił kryształową szklankę na stoliku. Mimo, że picie sprawiało mu zwykle radość, teraz nie potrafił się skupić.
- Sądzę, że około dwóch lat. - odparł, a jego ton zabrzmiał surowo. Mężczyzna nie był człowiekiem straszliwym, dzierżył w swych rękach ogrom władzy.
- Tak? A mnie się wydaje, że widzieliśmy się całkiem niedawno. - uśmiechnęła się, ukazując zastęp idealnie białych zębów. Bradley zrozumiał, że jeśli będzie dalej zgrywał niewiniątko, tylko ją rozwścieczy. Jeśli natomiast się przyzna - cóż, nie wiedział co go spotka i właśnie tego się obawiał.
- To znaczy..? - odchrząknął, przyjmując obronną taktykę podobną do tej znanej mu z debat.
Kobieta roześmiała się perliście, a ciemnogranatowe włosy zafalowały okalając jej twarz. Odstawiła kryształ na stolik, a senator ze zdziwieniem spostrzegł, że poziom whisky w szkle prawie się nie obniżył.
- Nie rób z siebie idioty, Bradley. - ton Caroline błyskawicznie stał się ostry i nieznoszący sprzeciwu. - Przypomnij sobie, gdzie byłeś w zeszłym tygodniu. 24 luty, o ile mnie pamięć nie myli.
Nie odpowiedział. Usiłował zachować spokój, ale kobieta go przerażała. Mogła go zabić chociażby igłą.
- Tracę cierpliwość Bradley. - po chwili powtórzyła jego imię. Doberman warknął. Senator nadal nie odpowiadał. Miał mętlik w głowie, nie potrafił wydusić z siebie żadnego słowa, które nie sprowokowałoby granatowowłosej do ataku. - Dobrze, skoro tak, zapytam wprost. - na jej ustach zatlił niebezpieczny uśmieszek.
- Co robiłeś nad grobem Patricka Redstone'a tamtego dnia? Chyba nie chcesz mi wmówić, że poszedłeś zmienić wodę kwiatkom?
Cisza.
- Potrafię sprawić, że zrobi się bardzo nieprzyjemnie. Wiesz o tym senatorze. Nie zmuszaj mnie do robienia złych rzeczy.
    Bradley wiedział. Wiedział aż za dobrze. Na własne oczy widział, jak Caroline, nosząca słuszny przydomek Radża przebija przeciwnika na wylot ostrzem swej maczety. Chwilę później rozległ się trzask, gdy strudziny* zaczepiły o żebra i wyrwały je, dosłownie - wyrwały z piersi tamtego mężczyzny.
Pamiętał także, jak Caroline wepchnęła rękę ministra obrony do młynka umieszczonego w zlewie jego własnego domu. Minister jest kaleką. Chodzi na obrady z potwornym kikutem w miejscu prawej dłoni.
Innym razem kobieta rozniosła w pył trójkę mężczyzn, którzy napadli karawan senatora; wówczas pracowała dla niego, jako osobisty ochroniarz. Zaciągnęła ich do zaułka i poskręcała karki, po czym wróciła za kierownicę i dowiozła Crossa na galę w Richwood. Wszystko to zajęło jej może pięć minut.
Ale było coś jeszcze. Słowo "zło" w ustach Underoow brzmiało... nienaturalnie. Tak jak doktor idący do lekarza. Senator uśmiechnął się mimowolnie.
- Jesteś gorsza niż myślałem. - odezwał się z dawną hardością w głosie. Mierzyli się wzrokiem. - Zdajesz sobie sprawę, że dokonujesz mordu, że czynisz zło, a mimo wszystko robisz to dalej, czy tak?
Caroline odpowiedziała uśmiechem. Najwidoczniej zrozumiała sens jego wypowiedzi.
- Chryste. Ciebie naprawdę trzeba się bać. - powiedział, a jego słowa po raz pierwszy od dawna były stuprocentowo szczere. - Wielu psychopatów, którzy doprowadzili do setek zgonów uważało, że działa w jakiejś sprawie. Że dokonuje rozgrzeszenia. Ale ty? Co tobą kieruje?
Kobieta spojrzała gdzieś w bok i uśmiechnęła się, tym razem skromniej, jakby sama do siebie.
- Lubię to. W chwili, gdy wyciskam z piersi ofiary ostatnie tchnienie czuję uniesienie. Satysfakcję. Radość. Ale wiem, że przez społeczeństwo jest to odbierane jako zbrodnia. Wiem, że mam krew na rękach i pozbawiłam wiele dzieci ojców i matek, a tym z kolei odebrałam wielu potomnych. Ale większości z nich naprawdę należała się śmierć. Moją ofiarą padali ludzie, którzy po prostu mieli pecha, bądź byli za głupi. Padali nią tacy, którzy znaleźli się w złym miejscu i o złej porze. Ale zgładziłam także wielu zbrodniarzy, gwałcicieli, morderców i złodziei. Nie dlatego, że chciałam oddać hołd Ameryce i oczyścić jej ulice. Weszli mi w drogę, dlatego zginęli, ale de facto przyczyniłam się do czegoś dobrego, prawda?
Senator ze zrozumieniem pokiwał głową i pociągnął duży łyk whisky.
- Jesteśmy idealnymi partnerami. Ty masz siłę, spryt i bezwzględność, a ja mam władzę i taktyczność. Uzupełniamy się. Powiedziałbym wręcz, że jesteśmy przyjaciółmi.
- Poprzestańmy chwilowo na partnerstwie, senatorze. - Caroline ewidentnie poprawił się humor. Złapała za swoją szklankę i również zakosztowała trunku. - Powiedz mi jednak, czy gdybym tamtej nocy, na cmentarzu nie zdjęła twoich ludzi, kazałbyś im mnie zastrzelić?
     Bradley Cross był usatysfakcjonowany. Doszli do porozumienia, niemalże nic nie wyjaśniając. Radża odpuściła niezręczne pytania, a on oficjalnie uznał ją za swoją partnerkę. Oczywiście kobieta o takim polocie jak ona doskonale wykorzysta swoje nowe możliwości.
- Pewnie tak. Nie obraź się, ale zależy mi na tym, aby moja żona i dzieci pozostały w słodkiej niewiedzy. Poza tym, gdybyś mnie uszkodziła zaczęto by zadawać pytania. A ja muszę utrzymać się na swoim stołku.
- Zrozumiałe. - pokiwała głową i podniosła się z fotela. Wygładziła materiał sukni, a jej dumny pies podążał za właścicielką krok w krok. Kobieta zbliżyła się do okna i przyjrzała rozciągającemu się z tego piętra krajobrazowi.- Mam pewną prośbę.
- Słucham uważnie. - mimo, że relacja między nimi była teraz pokojowa, obydwoje musieli baczyć na to, aby potrzeby tego drugiego zostały zaspokojone z największą dokładnością.
- Skoro już odwiedziłeś grób mojego drogiego przyjaciela, byłbyś może skłonny wyjawić mi gdzie teraz przebywa? Wiesz dobrze Bradleyu jak nie lubię odchodzić w zapomnienie.
Cross zaśmiał się serdecznie.
- Z największą przyjemnością. - odparł i natychmiast ruszył do swego biurka. Wyciągnął kluczyk ze skrytki i otworzył małe archiwum, ukryte z boku komody. Przewertował różnorakie papiery, notując od razu w pamięci, aby poprosić Caroline o zdobycie akt sprawy Teodora Jevelsa z 2011 roku. Natrafiwszy na odpowiedni świstek powstał i zbliżył się do Caroline.       
      Kobieta przewiesiła przez ramię zamszową torebkę i wyciągnęła z niej prostokątną kopertę. Grubą, sądową kopertę. Senator nie potrafił pojąć, jak ona to robi.
Z uśmiechem wymienili się potrzebnymi informacjami. Jak to dobrze, że rozumieli się bez słów.
- Szalenie miło mi było się z panem spotkać, drogi senatorze. - powiedziała słodko, oczywiście na pokaz otwierając drzwi, spod których czmychnęli pracownicy firmy.
- Mnie również, panno Underwood. Nawet bardzo miło. - odparł głośno, tak aby wszyscy mieli okazję tego posłuchać. Pies wydreptał z lokalu, a gdy jego krótki ogon zniknął za zamykającymi się olchowymi drzwiami, senator odetchnął z ulgą i miał właśnie rzucić się w obrotowy fotel, gdy wrota ponownie stanęły otworem i pojawiła się w nich głowa Caroline, z niewinnym uśmiechem kobieta poprawiła włosy.
- Czy mogę pożyczyć pański motocykl?


                                                             *
Teraz.

- Zapomniałam już, jak dobrze grasz w Tekkena. - rzuciłam w wyszczerzonego Patricka poduszką. Spauzował nasz turniej, a ekran ogromnego telewizora pociemniał.
- Nie przesadzaj, na razie prowadzę tylko jednym zwycięstwem. - odparł zdejmując ją z twarzy. Leżeliśmy rozciągnięci na dywanie w jego salonie za oparcie mając jedynie dwie purpurowe pufy. No, może on leżał, bo ja grając w jakiekolwiek gry byłam zbyt spięta i musiałam najczęściej siedzieć, aby móc manewrować padem.
- I już masz nade mną prowadzenie. - mruknęłam wstając z dywanu. Bolały mnie nogi. Odłożyłam kontroler na szklany stół i podeszłam do kuchennego aneksu, skąd zgarnęłam szklankę i nalałam sobie soku pomarańczowego. Warknęłam cicho, czując na sobie wzrok białowłosego.
- Nie gap się, bo jeszcze coś sobie pomyślę. - mruknęłam stojąc w jego kuchni w samej koszuli, która była na mnie za duża i sięgała mi zaledwie do połowy uda; poza tym, należała do Patricka.
Uśmiechnęłam się do siebie. Zapewne pannie Nowa-Dziewczyna-Patricka nie spodobałoby się, gdybym otworzyła jej drzwi do jego apartamentu w takim stroju.
- Nie gapię się, chcę tylko, żebyś rzuciła mi ciastko. - odparł chichocząc. Zawsze dużo się śmiał, swoją kamienną maskę utrzymywał tylko wśród ludzi, którzy nic dla niego nie znaczyli. Mimowolnie zastanowiłam się ile razy się zaśmiał przy pannie NDP.
- Chyba zwariowałeś. - odwróciłam się przez ramię i wolną ręką popukałam się w czoło. - Spróbuj pochodzić po domu boso, to prędko zrozumiesz o co mi chodzi.
Fakt faktem, na podłodze było pełno okruchów, a ja czułam je z każdym krokiem stawianym na dębowych panelach.
- Na urodziny kupię ci odkurzacz. Albo lepiej, podrzucę ten pomysł Lucy.
- Hm? - mruknął, posyłając mi groźne spojrzenie: przed wszystkimi, absolutnie przed wszystkimi udawaliśmy, że nienawidzimy siebie nawzajem i z trudem znosimy swoją obecność. Taką taktykę przyjęliśmy po pokazowej walce w zaułku, kiedy to Patrick zjawił się ratować swego dwumetrowego przyjaciela i tego drugiego, knypka blondyna.
- Wiesz, niech się zabawi w służącą. Dobrze jej to zrobi. Powyciera ci kurze, to tu, to tam. - dodałam, wiedząc, że stąpam po kruchym lodzie. Po pierwsze Patrick nie lubił gdy Lucy nazywałam jego dziewczyną. Po drugie, nie lubił gdy ją obrażałam, bądź ironizowałam jej zachowania. Gdzie tu sens?
- Możesz jej tak nie nazywać? Jeśli nie, łaskawie się zamknij. - to był rozkaz, nie prośba lub sugestia. Za długo go znałam, by dać się złapać na tak idiotyczną przynętę.
- Będzie mi ciężko. - odparłam między łykami soku. - Ty nie mieszkasz z nią w jednym pokoju... a może właśnie byś chciał?
Poduszka śmignęła mi gdzieś koło ucha i uderzyła w szafkę nad zlewem.
- A w dodatku ma kota. Wiesz, gdzie on zostawia sierść? Na moich czarnych spodniach. Przypominam ci, że jest biały. Czasami mam ochotę podkraść Sarze tą umiejętność gadania ze zwierzętami i poprosić Aresa, żeby go rozszarpał. - Odstawiłam szklankę gdzieś, byle gdzie i zaczęłam ostro gestykulować.
Patrick spojrzał na mnie spode łba.
- Neko jest w porządku. - uznał twardo, na co prychnęłam śmiechem.
- Bronisz tego pchlarza? Naprawdę ci odbiło. Szkoda, że Roza nie miała kota. Pewnie ochrzciłbyś go swoim imieniem. Patrick Junior, kici kici! - to ostatecznie sprowokowało białowłosego. Jednym, gwałtownym ruchem zerwał się z podłogi i ruszył za mną w pościg. Rzuciłam się na schody i podciągając nogi wysoko przed siebie wpadłam w poślizg na jego ciuchach rozrzuconych po całej sypialni. Z gardła "napastnika" wyrwał się dziki i groźny warkot. Przekoziołkowałam po jego łóżku, łapiąc jednocześnie swoje czarne rajstopy i shorty. Kiedy jego palce niemalże pochwyciły moje włosy skoczyłam się gdzieś w bok i dopadłam do drzwi łazienki, za które błyskawicznie się wślizgnęłam i przekręciłam zamek.
Usłyszałam głuche łupnięcie w drewno i dysząc, ciężko usiadłam na podłodze. Chwilę później dopadł mnie śmiech, którym zawtórował mi także Patrick, zapewne siedząc po drugiej stronie.
      Gdy w końcu złapałam oddech, naszła mnie myśl, żeby opuścić lokum jak najszybciej. Miałam ochotę na gorące macchiato.
- Dawno nikogo tak nie goniłeś, co? - rzuciłam, naciągając na siebie materiałowe rajstopy z dziurami.
- Aha. Przez chwilę czułem się jak wilk usiłujący dorwać łosia. - dotarła do mnie stłumiona odpowiedź.
- Nie mogłeś mnie chociaż nazwać rączą łanią? - parsknęłam, zapinając shorty z wysokim stanem na guzik. Zrzuciłam z siebie jego koszulę i pochwyciłam własną, sznurowaną bordową koszulkę, którą wczoraj tutaj wyprałam. Przyszłam pod pretekstem prysznica, a skończyłam na nocny maraton klasyków z kina grozy, w stylu Piątek Trzynastego. Stanęłam przy lustrze i dotknęłam swoich policzków. Niezadowolona natychmiast zatęskniłam za swoimi kremami, jakie zostawiłam w łazience pokoju, który dzieliłam z Lucy. Patrick niestety miał u siebie tylko niveę, czy coś w tym stylu. Wklepałam mazidło w twarz, chociaż trochę łagodząc podrażnienia. Jak to możliwe, że mężczyznom wystarcza jeden krem do wszystkiego?
Parodiując niektóre wypowiedzi przyjaciela, złapałam za leżącą gdzieś szczotkę i porządnie wyczesałam włosy, które opadły falą na prawe ramię. Uznawszy, że mogę się tak pokazać ludziom otworzyłam drzwi łazienki i niemalże natychmiast musiałam przykucnąć, aby nie oberwać ciężkim buciorem w twarz.
- Uznałem, że mogą ci się przydać. - Patrick uśmiechnął się szyderczo, klęcząc na łóżku, wziął zamach i cisnął we mnie drugim glanem. Wyprostowałam ramię i chwyciłam but gdy wirował w powietrzu. Mrużąc oczy sięgnęłam po drugiego i zawiązałam je na nogach.
- Zniszczę cię wieczorem. - rzuciłam na odchodne, schodząc po dębowych schodkach do głównego pomieszczenia.
- Masz na myśli Tekkena? - odkrzyknął z góry, gdy już stałam przy oknie. Podciągnęłam je do góry i postawiłam nogę na parapecie.
- Mam na myśli, że jesteś martwy! - miałam wyskoczyć na podest schodów pożarowych, gdy uświadomiłam sobie pewną oczywistość - Po raz drugi! - dodałam i już mnie tam nie było.
Zbiegłam po schodkach na dół, nie wysilając się na patrzenie w okna innym mieszkańcom. Guzik mnie oni obchodzili.
Dzień był raczej chłodny, chodź zbliżało się południe słońca na niebie prawie nie było. Ze względu na niską temperaturę straciłam ochotę na dalekie piesze wycieczki, więc w głowie ułożyłam sobie trasę do jednego z najbliższych barów, gdzie rozdawano dobrą kawę. Szłam głównie krawężnikiem, wpychając dłonie do kieszeni shortów i obserwując niewielkie płaty nieba lśniące nad tysiącami wieżowców. Brakowało mi maczety przypiętej do pasa. Czemu się po nią nie wróciłam?
Westchnęłam, wymijając jakiegoś przechodnia. Za towarzystwo miał mi posłużyć tylko sztylet ukryty w bucie? I dwie pary shurikenów przywiązanych do spodu spodenek? Też mi użytek z takiej broni. Shurikenami mogłam co najwyżej odciąć komuś uszy, jeśli uda mi się dobrze rzucić. Strasznie mało zabawy jak na przedwiosenny dzień.
Po dwudziestu minutach niezbyt skoncentrowanego marszu, który odbyłam dzięki doskonałej pamięci dotarłam do celu.
        Bar nie był aż taką speluną, ale w środku poza gorącym gwarem przyrządzanych napoi unosił się także swąd tytoniu i rozlanej wódki. Drzwi zamknęły się za mną z cichym "dzyń" wiszącego nad drzwiami dzwoneczka. W środku było dużo cieplej niż na zewnątrz, zapewne dzięki palącemu się w roku kominkowi. Odstępy między stolikami były wąskie i zatłoczone, a oświetlenie pozostawiało wiele do życzenia. Oczywiście można się było wytłumaczyć "takim klimatem", ale w przypadku tego miejsca chodziło raczej o przyoszczędzenie na elektryczności. Kątem oka dostrzegłam chłopaka, aż dziwne, bo nikt nie rzucał mi się zwykle w oczy. Ten tutaj, białowłosy sączył coś powoli z kubka. Miałam nadzieję, że nie była to tequila. Wydawał mi się znajomy, nie wiedziałam tylko skąd i szczerze powiedziawszy - niewiele mnie to obchodziło.
Podeszłam do lady i zaczekałam, aż pulchna kobieta w fartuchu uplamionym ketchupem zwróci na mnie uwagę. Kelnerka, o ile można ją tak nazwać rozdawała frytki i herbaty, ale także stawiała przed klientami shoty i polewała złociste piwo do kufli. Co to za moda? Frytki w barze? Jakieś totalne pomieszanie stylów, coś takiego można spokojnie zobaczyć w Meksyku, ale w Nowym Yorku?
Przewróciłam oczami, kiedy w końcu udało mi się zmówić zamówienie.   
        Zapach tytoniu robił się coraz bardziej nieprzyjemny. Za ile dostanę to piekielne macchiato? Zaczęłam nerwowo przytupywać, opierając jednocześnie ramiona na ladzie. Do baru wtłoczyła się dwójka mężczyzn, o długich, czarnych brodach. Chryste, dosłowny przykład drwali: owłosione łapska, brody, łysina i jeszcze kraciaste koszule!
 Jeden z nich nosił czerwoną i wyglądał na tego "groźniejszego", drugi natomiast miał na sobie niebieską, i łypał na wszystkich tylko jednym okiem, bo drugie tkwiło pod czarną opaską. W tym samym momencie, gdy z zamówieniem ruszyłam do jedynego pustego stolika, który stał ukryty gdzieś w samym kącie lokalu, nowo przybyli mężczyźni również obrali go sobie za cel. Jeden z nich, ten niebieski wyprzedził mnie i zastąpił drogę do siedziska. Oho. Zrozumiałam co kombinują.
- Przykro mi, ale tu jest zajęte. - oznajmiłam krótko i stanowczo. Tak jak z psem.
- Ta? A mnie się wydaje, że dopiero będzie. - usłyszałam w odpowiedzi, ale to nie Opaska mi odpowiadał, a jego przyjaciel Czerwona Koszula. Odwróciłam się, stając naprzeciwko górującego nade mną mężczyzny. Całe szczęście, że nie byłam znowuż taka niska.
- Chcesz się założyć, gorylu? - syknęłam, uśmiechając się przy tym promiennie.
Opaska popchnął mnie na środek lokalu, sprawiając, że niemalże wylałam kawę na jego towarzysza. Oczywiście bardziej przejmował mnie fakt utraty macchiato.
- Jesteś pewna, że chcesz rzucić mi wyzwanie, dziewczynko? - ryknął śmiejąc się Czerwona Koszula.
Dziewczynko? O nie. Zacisnęłam dłonie mocniej na kubku i obróciłam się w prawo, stając tuż obok stolika znanego mi chłopaka. Postawiłam na blacie naczynie.
- Przypilnuj. - mruknęłam tylko i wykorzystałam chwilę gdy stałam tyłem do mężczyzn. Wsunęłam dłonie do kieszeni shortów i zacisnęłam w rękach shurikeny.

                                             Jurij?



_________________
*(otwory wycięte na powierzchni maczet, toporów etc.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz