poniedziałek, 13 marca 2017

Vincent - C.D Historii Nehemii

   Kiedy oczy Emi zamknęły się, a ona sama poleciała gdzieś w bok serce podskoczyło mi do gardła. Odruchowo wyciągnąłem ręce aby uchronić dziewczynę przed upadkiem.
- Rick! - wrzasnąłem rozpaczliwie, nie wiedząc kim się właściwie posiłkować. Chłopak zerwał się jak oparzony i biegiem ruszył w kierunku kuchni.
- Do kotłowni. - zarządził. Wgapiłem się w niego zszokowany.
- Co?!
- Nie gadaj tyle, wiem co robię. - odparł hardo stając w drzwiach. Oddychając ciężko pochwyciłem Nehemię w kolanach i w okolicy żeber, po czym wziąłem ją na ręce, i uważając na ranę dziewczyny ruszyłem ostrożnie za Patrickiem.
- Idę z wami. - dorzuciła Lucy, o której obecności zupełnie zapomniałem.
   Emi była leciutka i drobna, dlatego przeniesienie jej nie przyniosło mi prawnie żadnej trudności. Przeszedłem prędko przez kuchnię i zszedłem schodami do kotłowni. Prędko dotarłem do przyjaciela, który otworzył zamek w żelaznych, mosiężnych drzwiach, które do tej pory były zamknięte na trzy spusty. Wcześniej nie zastanawiałem się co się za nimi znajduje, wydawały się zwykłym pomieszczeniem roboczym pozostawionym po dawnych właścicielach Hotelu. Z lekkim wahaniem wkroczyłem do środka.
    Centrum pokoju było zajęte przez zielony stół, który do tej pory widywałem tylko we własnych, zepchniętych gdzieś na szary koniec podświadomości wspomnieniach oraz na filmach o fabule podobnej do dr. House'a.
- Kładź ją. - zarządził Rick zakrywając zamaszyście operacyjny stół białą folią. Byłem w zbyt dużym szoku by wyrazić jakiekolwiek zastrzeżenia. Ułożyłem ciało nieprzytomnej dziewczyny ostrożnie na zagłówku.
- Co chcesz..? - zacząłem odsuwając się niepewnie, ale Pat uciszył mnie gestem uniesionej dłoni. Ściągnął z ramion Nehemii płaszcz i jednym ruchem podciągnął zakrwawiony materiał koszulki odsłaniając zalaną krwią ranę.
     Jednym susem dopadł do zlewu i pieczołowicie wyczyścił dłonie, po czym wyciągnął z wiszących nad blatem szafek parę chirurgicznych rękawiczek. Zakasał wysoko rękawy i naciągnął je na siebie z nieprzyjemnym plaśnięciem. Kolejnym ruchem zapalił ogromną lampę nad stołem i przyciągnął do siebie stolik na kółkach, cały najeżony groźnie wyglądającymi przedmiotami. Wszystko to trwało najwyżej pół minuty.
- Lucy, podaj mi jodynę. - natychmiast wyobraziłem sobie Patricka w roli chirurga. Kobieta również miała już na sobie rękawiczki. Zdziwiony zauważyłem, że od natłoku wrażeń rejestruję niezwykle mało bodźców. Czarnowłosa zgarnęła z blatu butelkę o ciemnej zawartości i wcisnęła je w dłonie białowłosego. Co ciekawe, teraz, właśnie w tej pełnej napięcia chwili zauważyłem, że ich barwy ich włosów pochodzą z dwóch krańców palety kolorystycznej. Ten kontrast wydał mi się wyjątkowo pasjonujący. Mężczyzna błyskawicznie nasączył brązowym płynem ogromny wacik i począł wycierać krew na lewym boku Nehemii.
     Odciął nożycami ogromny fragment koszulki i razem z wacikiem cisnął nimi gdzieś w bok.
- Pocisk ledwie ją drasnął, ale to z bioder ucieka najwięcej krwi. Biegnąc tutaj, zdążyła sporo jej stracić. Na niekorzyść zadziałała też przemiana ze zwierzęcej formy w ludzką lub na odwrót. Krew trzeba będzie odsączyć, a potem przetoczyć. Usunę fragmenty pocisku, który ugrzęzły gdzieś w mięsie i założymy szwy.'- mówił to tak spokojnie, jakby właśnie zszywał martwą żabę na lekcji biologii.
- Podasz transfuzor? - zagadnął do Lucy, która podała mu cienką, przeźroczystą rurkę. On natomiast włączył jakąś przedziwną, buczącą pompę, i obłożywszy szmatką ranę odciągnął krew do pojemnika obok. Następnie przyciągnął lampę jeszcze bliżej i w towarzystwie podłużnych, smukłych szczypiec nachylił się nad dziurą w ciele Nehemii.
     Jego gęsta czupryna zasłoniła mi całkowicie widok na przebieg zabiegu, ale po krótkiej chwili doszedłem do wniosku, że to nawet lepiej. Przez ten czas nie miałem nawet okazji rozejrzeć się po pomieszczeniu, ani choćby zauważyć, że cały ociekam potem. Otarłem czoło ręką i pobieżnie obiegłem salę wzrokiem.
Ściany miały chłodny, bladoszary kolor. Podłoga była wylana betonem, zupełnie jakby ktoś nigdy nie ukończył tutejszych prac.
     Po lewej stronie stały blaty i szklane szafki, z których wyglądały fiolki, tuby, pojemniki i urządzenia. Kawałek dalej w rzędzie ustawiono przedmioty na statywach, w połowie zakryte matą. Przy przeciwnej ścianie postawiono pionowo trzy podobne stoły. W samym rogu wisiał (a przynajmniej tak mi się wydaje) defibrylator.
     Momentalnie zmarszczyłem brwi. Nawet gdyby, to po co? Przecież jesteśmy martwi, kogo tu niby reanimować?
Zanotowałem w pamięci aby przeprowadzić poważną rozmowę z Patrickiem. Z jednej strony mogłem być zły, przyjaciel zataił przecież przede mną istnienie tak ważnego lokum. Z drugiej natomiast, ratował teraz życie Nehemii dzięki swojemu zmysłowi zapobiegania, którego skuteczność udowodnił niejednokrotnie. Przestąpiłem nerwowo z nogi na nogę.
Miałem właśnie wychylić się w kierunku stołu, ale moją uwagę przykuło mignięcie gdzieś w ciemności. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem ogromną szybę, w której odbijało się światło lampy. Tuż obok znajdowały się przeszklone, szerokie drzwi.
     Na tyle szerokie, aby mogły się w nich zmieścić nosze. Na tyle szerokie, aby pacjent mógł przez nie przejechać wózkiem inwalidzkim. Wiedziony jakimś dziwnym impulsem zrobiłem krok przed siebie, a potem następny. I następny. Na sztywnych nogach przebyłem salę i zbliżyłem dłoń do chłodnej szyby. Nie widziałem co znajduje się po drugiej stronie, ale lodowata gula rosnąca w gardle przyniosła ze sobą złe przeczucia. Machinalnie wymacałem dłonią włącznik światła. Spojrzałem na płytkę białego plastiku i słysząc drżenie własnego oddechu nacisnąłem go delikatnie.
    Jarzeniówki rozwieszone po sali zapalały się powoli, ale już po chwili zaczynały bić jasnym światłem. Naliczyłem ich osiem. Oświetlały pokój, podobnie jak hala operacyjna wylana betonem. Pomieszczenie było długie, ale wąskie. W równych odstępach, oddzielone zielonymi kotarami stały łóżka szpitalne. Wszystkie takie same, zaścielone białymi prześcieradłami tak równo, że nie widać było ani jednej zmarszczki na powierzchni materiału. Ale nie to było najgorsze.
 Najstraszniejsze wrażenie robiły te ściany. Bieluteńkie. Bielsze od śniegu. Bielsze od pereł. Cała sceneria nagle wypełniła się pielęgniarkami, spacerującymi po korytarzach. Jąkającymi pacjentami, których imion nigdy nie umiałem zapamiętać. Igłami, badaniami i słabnącą nadzieją, że kiedyś będzie lepiej. Czyjaś ręka dotknęła mojego ramienia.
    Dopiero wówczas przypomniałem sobie o czynności, jaką jest oddychanie.
- Nie musisz na to patrzeć. - powiedział cicho Patrick. Jako jedyny był świadom mojej chorobliwej fobii. Wypuściłem z siebie całe zebrane powietrze.
- Muszę. Kiedy się obudzi, chcę tu być. - spojrzałem w jego mądre, szare oczy.
- Jak sobie życzysz. - skinął głową, a potem wraz ze mną przeniósł Emi do sali. Ułożyliśmy ją na jednym z łóżek. Pozwoliłem sobie na okrycie jej do pasa pręgowanym kocem, jaki przyniosła Lucy z mojego pokoju. Patrick podłączył coś do jej nadgarstka, a potem ustawił pikającą cicho aparaturę. Powiedział, że dziewczyna powinna odzyskać przytomność w ciągu godziny, że martwi regenerują się dużo szybciej, a witaminy i płyny przywrócą jej całkowitą sprawność do wieczora. Wiedziałem, że Emi będzie chciała porozmawiać, ale to nie dlatego chciałem tu zostać. Przyciągnąłem krzesło do jej łóżka i usiadłem sztywno.
   Najgorsza była samotność.

                                                        Nehemia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz