środa, 1 marca 2017

Damian

   Otwieram oczy i szykuję się na bolesny widok jarzących, szpitalnych lamp, ale zamiast tego widzę tylko bezkres granatowego nieba, na którym połyskują gwiazdy. Czy umarłem? Czy opuściłem ten przesycony bólem świat? Jeśli tak to gdzie teraz jestem?
   Podnoszę głowę i przyzwyczajam oczy do panującej wokół ciemności. Wspieram ciało na wyprostowanych łokciach i przyglądam się szumiącym drzewom otaczającym szkolny plac. Kojarzę ten obraz i błyskawicznie uświadamiam sobie, że wciąż tkwię na dachu budynku. Zrywam się na równe nogi i dopadam do najlepiej oświetlonego punktu. Ze zdziwieniem wsłuchuję się w ciszę, brak tutaj jakichkolwiek krzyków czy syren, nawet mój oddech jest spokojny. Wcześniej zabarykadowane przeze mnie drzwi kołyszą się teraz poskrzypując złowrogo zawiasami. Spostrzegam żółtą taśmę policyjną, jaka zagradza wejście. Chwilkę później zauważam także ciemną plamę, która pokrywa bok skrzyni i część betonowego dachu. Biorę głęboki wdech i drżącymi rękami podciągam rękawy swej bluzy.
   Zszokowany wgapiam się we własne nadgarstki, zupełnie jakbym widział je po raz pierwszy; pokrywa je siatka blizn o różnej grubości i kształcie, ale poza nową, długą sznytą, która ciągnie się od nadgarstka aż do połowy przedramienia nie widzę nic nowego. Co najdziwniejsze, ta blizna, która  powinna pozbawić mnie życia ( albo już pozbawiła) całkowicie się zrosła. Nie pojmuję co tak właściwie się stało. Jestem tu, stoję i oddycham, ale jednak nie czuję bicia własnego serca. Zupełnie jakbym wyschnął gdzieś od wewnątrz.
  Obracam się twarzą do szeleszczących liści wierzb i drzewa oliwnego, które rośnie na skraju placu szkolnego. Wiatr dmie w materiał moich ubrań sprawiając, że furkoczą. Rozglądam się wszędzie wokół i sycę oczy tym spokojnym, wieczornym krajobrazem. Usiłuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio mogłem spokojnie obserwować migoczące gwiazdy i zachwycać się delikatnym zefirkiem przeczesującym moje włosy, ale to wspomnienie już dawno uleciało mi z pamięci.
  Obrzucam jeszcze jednym spojrzeniem smutną scenerię pozostałą po incydencie, jaki się tu odbył po czym odchodzę. Podnoszę policyjną taśmę i zbiegam żwawo po schodach. Przechodzę zupełnie opustoszałym korytarzem dotykając mimowolnie drewnianych drzwi do klas, w których przez ostatnie lata toczyło się moje szkolne życie. Przechodzę przez otwarte drzwi do szatni i otwieram swoją szafkę. Przewieszam kurtkę przez ramię i zamierzam zamknąć drzwiczki po raz ostatni, gdy przypominam sobie o należącym do ojca rzemyku, który spoczywa gdzieś na dnie. Idąc za nieznanym mi dotąd impulsem odnajduję go i zaplatam na ręce.
  A potem po prostu wychodzę z budynku i idę przed siebie, nie mając pojęcia gdzie dotrę.

~*~

   Stoję na plaży. Dawno nie odwiedzałem morza, wprost zapomniałem, że leży ono tak blisko od mojego rodzinnego miasta. Zimna bryza niosąca ze sobą słony zapach wypełnia moje nozdrza, a ja cieszę się, że mogę ją czuć. Gdzieś na horyzoncie powoli pojawia się zarys słonecznej tarczy, niebo szarzeje i przelatują po nim pierwsze ptaki. Rozpoznaję, je, widzę, że są to szpaki. Przyglądam się ich swobodnemu opadaniu i wzmożonemu łopotaniu skrzydeł na wietrze, widzę ich smukłe sylwetki przemykające nad piórami towarzyszy.
- Ranny z ciebie ptaszek, co? - dobiega mnie głos gdzieś zza pleców. Obracam się raptownie i staję oko w oko z wysokim, fioletowowłosym mężczyzną, który uśmiecha się przyjaźnie.
- Skąd się tutaj... - chcę go zapytać, ale on po prostu podaje mi rękę. Jest duża i gładka, ściskam ją niepewnie.
- Nazywam się Vincent i zabiorę cię stąd. - mówi. Patrzę na niego szczerze zdumiony. Takie zapewnienie jest cokolwiek niecodzienne, zastanawiam się czy nie powinienem nabrać podejrzeń. Z drugiej strony w moim umyśle pojawia się skromna nadzieja, że może on wie, co się ze mną stało.
- Damian. - odpowiadam cicho. Vincent jest muskularny i rosły, ma duże, ciemnofioletowe oczy i zawadiacki uśmieszek.
- Jesteś tu od niedawna, prawda? Nic jeszcze nie wiesz? - pyta, a ja kiwam w odpowiedzi głową. Unosi rękę wskazując wyjście z plaży. Idziemy cicho po piasku, a on opowiada mi o sobie i swoich przyjaciołach z Nowego Yorku, o tym, że zamieszkam wśród takich jak ja.
  Mówi mi o duszach zmarłych, którzy pozostali na tym świecie aby zaznać wszystkich aspektów życia i spełnić swą rolę we wszechświecie. Dziwię się i wytężam słuch, ale jego słowa są szczere i płynie z nich wiele nauki, którą mój umysł błyskawicznie chłonie. Opowiada o służbach federalnych, które chcą nas zlikwidować - nas, to znaczy Wędrowców. Uważam tą nazwę za bardzo chwytliwą, podoba mi się. Chwilę później poznaję Patricka, białowłosego przyjaciela Vincenta, który posiada wyjątkową umiejętność, jaką jest przenoszenie osób i przedmiotów w różne miejsca na świecie.
  Przedstawiam się mężczyźnie i patrzę w jego szare, melancholijne oczy. Jest znudzony, zupełnie, jakby to była dla niego codzienność. Vincent zaczyna się melodyjnie śmiać i łapie Patricka za ramię. białowłosy wyciąga do mnie dłoń, a ja chwytam ją bez krztyny niepewności.
  Czuję dziwne mrowienie w żołądku, zupełnie, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch. Uczucie to trwa jednak zaledwie kilka sekund, gdy ponownie otwieram oczy, jestem w zupełnie innym mieście; głośnym i rozświetlonym Nowym Yorku, na dworze jest jeszcze jasno, po chodniku idzie kilku śmiejących się przechodniów. Podnoszę głowę i dostrzegam imponujący, rosły budynek z czerwonej cegły.
- Witamy w Hotelu The Hunter. - śmieje się do mnie Vincent i prowadzi do środka. Uśmiecham się do siebie. Właśnie rozpocząłem nowy rozdział, nowe życie, które w całości zależeć będzie ode mnie. W tej chwili jestem przepełniony tylko i wyłącznie bezgranicznym szczęściem.

                                                                   
                                                                    Ktoś ma ochotę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz