wtorek, 14 marca 2017

Nehemia - C.D Historii Vincenta

   "Cokolwiek by się nie działo, Ty każdego dnia musisz budzić się z nową siłą. Bo codziennie musisz stawić czoło światu, który nigdy nie będzie z Tobą współpracował. Wręcz przeciwnie, będzie rzucał Ci kłody pod nogi, za każdym razem coraz większe. Ale Ty musisz walczyć, pokazać innym, ale przede wszystkim sobie, że nie ma takiej rzeczy ani osoby, która by Cię pokonała. Bo jedyną taką osobą jesteś Ty sama, tylko z samym sobą można przegrać. Więc nie dopuść do tego, walcz dla siebie. Nikt nie może Cię dotknąć, nic nie może Cię zatrzymać, masz w sobie siłę większą niż myślisz. A kiedy będziesz miała wpływ na życie innych, walcz też dla nich. Nie pozwól by stało się im cokolwiek złego, bo sam dobrze wiem, że nigdy sobie tego nie wybaczysz. Więc walcz, chroń innych, nie pozwól ich skrzywdzić."
Podniosłam się gwałtownie, łapiąc tak głęboki wdech, że aż zabolały mnie płuca. Przez długą chwilę patrzyłam szeroko otwartymi oczami prosto przed siebie, starając się uzmysłowić sobie, gdzie jestem i co się stało. W uszach wciąż dudniły mi słowa, które słyszałam. A może tylko wydawało mi się, że słyszałam? A może faktycznie je słyszałam, tylko że w przeszłości? Ciężko stwierdzić, nie pamiętając wiele sprzed swojej śmierci.
Dopiero po chwili zorientowałam się, że przywódca siedzi obok i patrzy na mnie swoimi fioletowymi oczami. Zamrugałam kilka razy, wpatrując się w mężczyznę jak w obrazek, jednocześnie uświadamiając sobie, że głos dudniący jeszcze chwilę temu w moich uszach, zastępuje irytujące piszczenie jakiejś maszyny. Czemu to coś tak piszczy? I gdzie ja właściwie się znajduję? Pomieszczenie do złudzenia przypominało salę szpitalną, jednak nie podejrzewałam, że byliby na tyle nierozważni, by zabrać mnie do prawdziwego szpitala.
- Gdzie jesteśmy? - Spytałam cicho, dotykając ręką zabandażowanego boku. I nagle wszystko mi się przypomniało, jakby dotknięcie opatrzonej rany przeniosło ładunek, który pobudził mój mózg do pracy. Mówiąc wszystko mam na myśli oczywiście wszystko to co wydarzyło się od rana. Przypomniało mi się jak tu trafiłam, dlaczego, gdzie załatwiłam sobie pobyt w tym dziwnym miejscu i dlaczego rano uciekłam z jadalni.
- W... - Umilkł na chwile, jakby szukał odpowiedniego słowa. - Specjalnym miejscu pod hotelem. Jak się czujesz?
- Nadal jesteśmy w hotelu?! - Prawie spadłam z łóżka. Mężczyzna tylko skinął głową i osłupiały przez chwilę przyglądał się, jak zaczęłam wygrzebywać się spod koca, którym byłam do połowy przykryta. "Nie, nie, nie." Kiedy złapałam za coś co było podłączone do mojego nadgarstka, od razu oberwałam po rękach od przywódcy, który ze zdenerwowania aż wstał.
- Zostaw to, nie możesz na razie nigdzie iść. - Popatrzył na mnie z góry, wyraźnie nie będąc zadowolonym z mojego nagłego zerwania się. Otworzyłam usta, by coś powiedzieć, jednak wejście jakiegoś białowłosego chłopaka, chyba nawet tego samego, na którego wpadłam rano, przerwało mi, zwracając na niego uwagę.
- Co się tutaj dzieje? - Ostry głos posadził mnie z powrotem na łóżku, jednak nie na długo, bo prawie od razu zeskoczyłam i ponownie przystąpiłam do odpinania się od tej całej aparatury, która zaczęła głośniej piszczeć. - Co ona robi?
- Nie wiem. Emi, musisz wypocząć do końca, nie jesteś jeszcze w pełni sił. - Tym razem dłonie Vincenta spoczęły na moich ramionach, przytrzymując mnie stosunkowo mocno. Zerknęłam w stronę drzwi na białowłosego chłopaka i czarnowłosą dziewczynę, która również weszła do pomieszczenia. Przenosiłam coraz bardziej wystraszone spojrzenie z jednej osoby na drugą i na kolejną, wracając z powrotem do pierwszej. Nagle wyrwałam się z uścisku Wędrowca, cofając się gwałtownie w tył i uderzając w łóżko, które przesunęło się nieznacznie.
- Wolicie mieć na głowie całą hordę federalnych? - Syknęłam, mierząc ich spojrzeniem zmrużonych oczu. Cała trójka patrzyła na mnie w osłupieniu, jakby nie byli pewni czy mówię prawdę, jednak moje rany były wystarczającym dowodem, na to, że moje słowa to prawda.
                    






*kilkanaście minut później*

    Z pomocą białowłosego, którym okazał się nie kto inny jak słynny Patrick, w mgnieniu oka znaleźliśmy się na drugim końcu miasta, co nieco mnie uspokoiło. Ale tylko obawę dotyczącą bezpieczeństwa pozostałych Wędrowców, w dalszym ciągu pozostawała jeszcze obawa o to, jak zareaguje mężczyzna na moje wyznanie. Staliśmy na dachu jakiegoś budynku, kiepskie miejsce jeśli chodzi o schowanie się, ale mnie właśnie o to chodziło. Nie chciałam się chować, chciałam być jak najbardziej widoczna. Oczywiście nie tyczyło się to Vincenta, więc znalazłam takie miejsce, gdzie on stojąc za jakimiś pudełkami z maszynerią, był zupełnie niewidoczny.
- Więc o czym chciałaś porozmawiać? - Zapytał, po długiej ciszy, przerywanej tylko ponurym buczeniem maszyn i silnymi podmuchami wiatru, rozwiewającego moje włosy. Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam powoli z delikatnym, przepraszającym uśmiechem.
- Cokolwiek teraz ode mnie usłyszysz, proszę pamiętaj, że wszystko to robiłam, bo nie chciałam was martwić. Ale teraz widzę, że to był błąd. Zostawanie z wami, z tobą. - Uśmiechnęłam się nieco szerzej i pokręciłam głową, dając tym samym chłopakowi znak, że nie dopuszczę go do głosu nim nie skończę. - Na początek, przepraszam, że cię okłamałam. Nie powiedziałam wszystkiego, zataiłam prawdę. - Vincent uniósł brew pytająco, gdy zamilkłam na dłuższą chwilę, starając się opanować głos i ciało, by nie drżało. - Od trzech lat ściga mnie jeden z agentów, podąża za mną krok w krok, od czasu do czasu gubiąc mój ślad, jednak zawsze mnie odnajduje. Nie chciałam was narażać na to niebezpieczeństwo, miałam w planach zostać jeden dzień, maksymalnie dwa, ale... Ale kiedy cię poznałam, ich wszystkich, zobaczyłam jak żyjecie. Jak się o nich troszczysz... Coś się zmieniło, odezwała się we mnie chęć posiadania w końcu normalnego domu, chociaż raz... Ja naprawdę nie chciałam was narażać i nadal nie chcę, a dzisiaj uświadomiłeś mi jak wielkie niebezpieczeństwo wisi nad waszym domem. - Otarłam policzki mokre od łez, nawet nie zorientowałam się, w którym momencie zaczęłam płakać. Ale teraz było mi już wszystko jedno, chciałam powiedzieć mu wszystko i po prostu zniknąć. - Dzisiaj znowu wpadłam na niego, na mojego prześladowcę. Złapali mnie przez moją własną głupotę, domyślili się, że skoro od ostatniego spotkania nie zmieniłam miasta, tak jak miałam to w zwyczaju, to musiałam się gdzieś osiedlić. Założyli mi nadajnik, żeby znaleźć miejsce, gdzie przebywa większa ilość Wędrowców. Ale spokojnie, nie działał, kiedy byliśmy w hotelu... - Do naszych uszu dotarło ciche pikanie, podobne do tego z sali medycznej w kotłowni hotelu. Uśmiechnęłam się smutno, cofając powoli w stronę krawędzi dachu. - Schowaj się, oni pewnie już tutaj lecą, nie chcę, żeby coś ci się stało. Komukolwiek z was. I przepraszam cię za to co zrobię... - Stanęłam na krawędzi, wyciągając kluczyk w kieszeni, który natychmiast przetransformował się w broń. Ze łzami w oczach wycelowałam lufą w zdziwionego przywódcę. Jednak nim zdążyłam pociągnąć za spust, tuż obok mnie śmignęło zielone światło i uderzyło prosto w chłopaka. "Nie..." Podmuch, który wywołało uderzenie, popchnęło mnie w tył, zrzucając z dachu. Na szczęście zmiennokształtność miałam na tyle opanowaną, by zmieniać poszczególne części ciała, chociaż tego jeszcze nie próbowałam, ale na zastanawianie się nie miałam czasu.
Kilka metrów nad ziemią rozłożyłam wielkie krucze skrzydła, po czym wzleciałam w powietrze, odbijając się nogami od chodnika pod blokiem. Wzleciałam wysoko w powietrze, ogarniając jednym spojrzeniem cały oddział FBI i jeszcze dwa oddziały jakichś innych tajnych sił, przeznaczonych specjalnie do walki z nami. Dostrzegłam też Vincenta, otoczonego przez kilku mężczyzn, którzy mierzyli do niego z FB66. Chłopak był przytomny, jednak po oberwaniu z tego dziwnego zielonego działa, nie wyglądał najlepiej. Szybko także odnalazłam swoją broń, do której także zbliżało się dwóch mężczyzn w mundurach. "Po moim trupie"
W mgnieniu oka znalazłam się nad Vincentem, który mamrotał coś o swoim bracie z obłędem w oczach. Dostrzegłam też, że białka jego oczy przybrały bardziej zieloną barwę, co w zestawieniu z fioletowymi tęczówkami wyglądało przerażająco. Nie przyglądałam mu się już dłużej, gdyż oberwałam z lufy jakiejś broni w twarz. Cofnęłam się o krok, po czym warknęłam głośno, tworząc z cienia kosę i mając cichą nadzieję, że nie rozpłynie się ona w powietrzu w ciągu minuty jak inne przedmioty. Zrobiłam obrót, a wszyscy, którzy nas otaczali polecieli w tył. Część z nich miała rozcięte pancerze na wysokości klatki piersiowej, a inni mieli rozcięte gardła, z których wylewała się ciemnoczerwona krew. Zmrużyłam oczy, kątem oka dostrzegając, że dwójka agentów próbuje dobrać się do mojej broni. Utworzyłam nad nimi czarne miecze, które z impetem wbiły się w dach budynku, skutecznie odstraszając mężczyzn i przy okazji zadając im poważne obrażenia.
Nadstawiłam uszu, słysząc charakterystyczne odgłosy śmigieł helikoptera, lecz nie zdążyłam się nawet odwrócić, kiedy strzelono mi prosto pod nogi. Z piskiem poleciałam w tył, lądując przy krawędzi dachu, w którą uderzyłam głową. "Choler.a jasna..." Wszystkie przedmioty, które wytworzyłam z cienia natychmiast zniknęły, rozpływając się w powietrzu.
- Emi, daj sobie spokój... Przecież możemy się dogadać, po co ta walka? - Rozgrzmiał podniesiony głos mężczyzny, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. "Kim jesteś i skąd znasz moje imię?" Ktokolwiek to był nie pokazywał się, prawdopodobnie bojąc się zdemaskowania. A miałam dziwne wrażenie, że już kiedyś słyszałam ten głos.
- Prędzej zginę. - Wysyczałam, podnosząc się i biegnąc po swoją broń, którą pochwyciłam w obie ręce, wzbijając się w powietrze na skrzydłach, tym razem stworzonych z cienia. Kosztowało mnie to mniej energii niż zmiana postaci w zwierzęta, mimo że było mniej trwałe. Unosiłam się centralnie nad fioletowowłosym, przekręcając pokrętło na broni.
- Emi, nie bądź głupia. - Upomniał głos, jednak uśmiechnęłam się tylko, celując w helikopter. Jeśli kiedykolwiek to życie się skończy, nie trafię do nieba, to pewne. Pociągnęłam za spust, złotożółty promień powędrował prosto na latającą maszynę, która już po chwili zniknęła w czarnych kłębach dymu. Następni na celowniku znaleźli się agenci, którzy, ci co jeszcze pozostali przy życiu i mogli się ruszać, zaczęli zwyczajnie uciekać. Czarne chmury otoczyły cały budynek, zupełnie zasłaniając słońce.
Zupełnie wyczerpana wylądowałam na dachu. Kolana nawet na ułamek sekundy mnie nie utrzymały, kiedy tylko moje stopy zetknęły się z chropowatym podłożem, runęłam prosto na twarz, przytrzymując się na dłoniach. Jeszcze nigdy nie byłam tak bez sił po walce. Zerknęłam w tył na przywódcę z myślą, że w takim stanie nie mogę do tu zostawić i z przerażeniem stwierdziłam, że mężczyzna jest nieprzytomny. Natychmiast się podniosłam i podbiegłam do niego, potykając się o własne nogi. "Błagam, oby nic mu nie było, bo jeśli tylko..."


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz