wtorek, 14 marca 2017

Patrick - C.D Historii Lucy

    Lucy kluczyła między budynkami idąc żwawo i pewnie. Ludzie kłębili się na chodnikach w ten tłoczny, irytujący sposób. Raz po raz musiałem się przesuwać, zatrzymywać lub kogoś przepuszczać podczas gdy czarnowłosa cały czas pruła przed siebie. Zdziwiło mnie, że jak na taką, która pierwszy raz porusza się po tak ogromnym mieście idzie, jakby tętno Nowego Yorku miała we krwi, a mapę cały czas przed oczami. Jeśli chodzi o tę kawiarnię, miałem na myśli Blue Owl, najlepszą ciastkarnię na Manhattanie, która leżała naprzeciwko parku Avenue. Gdy usiąść przy oknie, co zdarza się rzadko, bo najlepsze miejsca są przeważnie zajęte, można było obserwować cały gąszcz drzew i połyskujące jeziora.
    Lucy zatrzymała się na skrzyżowaniu Sześćdziesiątej Szóstej Ulicy z Siedemdziesiątą Pierwszą. Jeśli skręci w lewo, pomyli trasę. Jeśli pójdzie na wprost pasami i poprowadzi nas przez Central Park, za jakieś dziesięć minut będziemy na miejscu. Jeśli skręci natomiast w prawo i skróci nam drogę przez roboty drogowe, do Blue Owl dotrzemy za pięć do sześciu minut. Kiedy dziewczyna ostro dumała nad kierunkiem dalszej trasy, naraz zdarzyły się dwie rzeczy: wielkomiejski gwar ucichł, a moje zmysły zaczęły ostrzegawczo wskazywać pewną osobę przedzierającą się przez tłum. Oczywiście hałaśliwi przechodnie nigdy nie cichną, dzieje się to tylko w podświadomości większości ludzi, którzy skupiają akurat uwagę na czymś naprawdę istotnym. Istotną rzeczą, a raczej osobą, na której skupiłem swoją uwagę był Luca.
    Stał w pewnej odległości od Lucy, z karmelowymi dłońmi upchanymi w kieszeniach nienagannie skrojonego, czarnego garnituru. Włoch przyglądał się jakiejś tablicy informacyjnej, ale doskonale wiedziałem, że to tylko przykrywka. Momentalnie przyśpieszyłem kroku, dorównując do towarzyszki. Luca rzucił mi przyjazny, ale skromny uśmiech nie odrywając nawet wzroku od oglądanego ogłoszenia. Udając, że rozglądam się po budynkach spojrzałem na niego, pragnąc przekazać mu telepatyczną wiadomość o treści: "znikaj stąd, albo zrobię ci z dupy mordor"
- Musiałam się chwilę zastanowić, a ty już spisujesz mnie na straty? - usłyszałem głos Lucy po swojej lewej.
- Co? Przecież ja nawet nic nie powiedziałem. - zmarszczyłem czoło, po czym ponagliłem ją dłonią. - No, prowadź, bo za ten postój utnę ci czas.
  Kobieta mruknęła coś pod nosem i ruszyła chodnikiem w prawo. Powłóczyłem nogami za nią, po chwili decydując się na spojrzenie w kierunku Luki. Jego opalone lico wciąż uśmiechało się łagodnie, przy uchu trzymał telefon w jaskrawym case'ie, ale najwidoczniej zrezygnował z dyskrecji. Patrzył prosto na mnie.
- A niech cię szlag. - burknąłem cicho, a mój szept błyskawicznie zniknął gdzieś w kłębowisku kurtek, oddechów i urywanych rozmów.
    Z otwartych nowojorskich studzienek buchały kłęby pary. Skąd tyle się tego bierze w ściekach? Roboty drogowe trwały w najlepsze, ale Lucy to nie zniechęciło. Tak jak podejrzewałem, przemknęła śmiało na drugą stronę ulicy i zatrzymała się, czekając na mnie. Powolnym krokiem, z ręką na karku przeprawiłem się przez rozgrzany asfalt. Szła wiosna, ewidentnie mówiło o tym wypełnione spalinami, ciepłe powietrze.
- Jesteś pod wrażeniem, mam rację? - zapytała gdy już dotarłem na miejsce postoju. Była z siebie dumna, poznałem to po nutce satysfakcji w głosie.
- Wprost mnie onieśmielasz! - zmodulowałem ton w stylu "zachwycony samarytanin". - Gdybyś była chłopcem, zgłosiłbym cię do castingu na Kevin Sam w Nowym Yorku 2.
    Zgodnie z moim charyzmatycznym planem, Lucy roześmiała się. Podkusiło mnie, żeby się uśmiechnąć, ale zignorowałem tą potrzebę. Bądź twardy, Pat. Bądź twardy.
W niezłych humorach ruszyliśmy dalej, aż dziewczyna wyprowadziła nas na wprost ulicy Avenue. Słońce świeciło tu jaśniej, w końcu nie ograniczane przez wszędobylskie wieżowce. Tutaj budynki były niższe, a park, mimo, że pozbawiony letniej zieleni, kwitnących kwiatów i bukietów liści na gałęziach drzew nadal zachwycał swoimi rozmiarami, krętymi alejkami z ładnej, żółtej kostki i świergoczącymi ptakami. Mimowolnie rozejrzałem się na boki.
    Nowy York dawno nie wydawał mi się taki... hm, błogi? W ostateczności mogłem zaakceptować tę wyjątkowo wczesną (jak dla mnie) porę.
- Popatrz! - zawołała Lucy wskazując na wystawiony szyld kawiarni i rozpostartą moskitierę. - Mówiłam ci, że jestem świetna w te klocki.
- Jesteś pewna, że to właśnie tą kawiarnię miałem na myśli? - uniosłem podejrzliwie brew, gdy tylko dotarliśmy na próg Blue Owl.
- Haha, bardzo śmieszne. - przewróciła oczami. - Wygrałam prawda?
   Odetchnąłem z trudem i rozłożyłem bezradnie ręce.
- No cóż, ten jeden raz ci się udało. Chodź, czeka na ciebie ciastko. - mruknąłem, wciąż z miną załamanego męczennika. Przepuściłem ją w drzwiach i zamknąłem je za sobą, wsłuchując się jednocześnie w ciche "dzyń" wiszącego nad nimi dzwoneczka.
   Albo to Lucy przynosiła szczęście, albo rankiem nie było tu po prostu takiego tłoku jak zazwyczaj, bo kanapa przy oknie była wolna i nie zarezerwowana. Kobieta zdjęła z siebie kurtę i położyła ja na siedzeniu obok siebie. Kanapy były obite ładną, kremową skórą. Zająłem miejsce na przeciwko niej i w czasie, gdy ta rozkładała tutejsze menu zerknąłem za okno. Po ulicy powoli przemknęła limuzyna. Gdy mijała kawiarnię, jedno z ostatnich okien otworzyło się i pojawił się w nim Luca. Z kolejnym ze swych szelmowskich uśmiechów zasalutował w moim kierunku, po czym zniknął za przyciemnioną szybą. Westchnąłem cicho i złapałem za drugie menu leżące na blacie.
    Tym będę musiał zająć się później.


                                     Lucy? Brawo, wygrałaś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz