poniedziałek, 13 marca 2017

Nehemia - C.D Historii Vincenta

  Dokończyłam jabłko w milczeniu, ze spuszczoną głową. Nie podejrzewałam, że sprawy z federalnymi zaszły tak daleko. Ciągle miałam wrażenie, że oni wciąż są jak dzieci błądzące po ciemku w lesie. A okazało się, że te dzieci miały latarki i dobrze wiedziały czego szukają i gdzie mają tego szukać. Nie wróżyło to niczego dobrego.
- Nehemia. - Stanowczy głos przywódcy zmusił mnie, do spojrzenia na niego. Nie chciałam tego robić z obawy, że wyczyta z moich oczu moje zamiary, więc patrzyłam na niego tylko przez ułamek sekundy. Potem ponownie spuściłam wzrok na ogryzek jabłka.
- Wybacz, ale muszę coś załatwić. - Powiedziałam spokojnie, wstając od stołu, jednak Vincent złapał mnie za nadgarstek, gdy go mijałam.
- Chodzenie samemu teraz nie jest bezpieczne.
Z warknięciem wyrwałam rękę z jego uścisku, prawie wybiegając przed hotel.      

  Na wejściu wpadłam na jakiegoś białowłosego chłopaka, który tylko mruknął coś na mnie, jednak zupełnie nie zwróciłam na niego uwagi. Przybrałam postać czarnego psa i biegiem ruszyłam przed siebie, najszybciej jak tylko potrafiłam, jakbym chciała uciec przed własnymi myślami. Ale przecież tak się nie dało. Natrętne myśli wciąż były ze mną i nic nie mogłam na to poradzić, nawet próby niemyślenia mi nie wychodziły.
   Mogłabym być egoistką. Powinnam nią być i uciec stąd już teraz, zostawić ich na pastwę losu, zupełnie nie przejmując się tym co z nimi będzie. Ale nie potrafiłam. Nie po tym jak widziałam jak Vincent się o nich martwi, jak o nich dba. Nie mogłam zostawić go z tymi wszystkimi kłopotami samego. Nie chciałam. Robił za dużo dobrego, by odpłacać się mu czymś tak chamskim.
Zwolniłam do truchtu, rozglądając się po okolicy. Gdzie ja jestem? Nie miałam zielonego pojęcia, ale gdziekolwiek bym nie była, nie miałam dobrych przeczuć co do tego miejsca. Szczególnie, że było tu zupełnie pusto, tylko krótkie uliczki odchodzące od głównej drogi, na której stało może osiem samochodów, zardzewiałych już zresztą. Nadstawiłam uszu słysząc jakieś niewyraźne rozmowy, dobiegające z jednego z opuszczonych budynków. Miejscówka na urządzenie spotkania po prostu idealna. Przewróciłam oczami, chcąc zignorować te głosy, ale jedno słowo sprawiło, że natychmiast zmieniłam zdanie. Wędrowcy.
Od razu skierowałam łapy w tamtą stronę, stawiając je najciszej jak umiałam.      

  Zastrzygłam uszami, jednak pod postacią psa miałam trochę za wysoko do okna, dlatego zmieniłam się w człowieka, przy okazji 'dodając' sobie kocie uszy, które w tej sytuacji były dużo skuteczniejsze. Przykucnęłam za jakimiś drewnianymi pudłami i nadstawiłam uszu.
- No nie wiem, Barry. Czy nie logiczniej byłoby się schować tam, gdzie nikt by nie szukał? - Zupełnie nie kojarzyłam tego głosu, ale co się dziwić.
- Czyli niby gdzie? - Fuknął, najwyraźniej, Barry.
- W środku miasta?
- Chłopcy, uspokójcie się... - O nie. - Jak tylko złapię tą małą fracnę to...
Mężczyźni zaczęli się głośno śmiać, co wyraźnie uraziło mojego przeciwnika.
- No co?
- Bez urazy, Mack. Ale ścigasz ją już trzy lata i nadal nie możesz jej złapać. - Zaśmiała się jedna z obecnych tam osób, a druga jej zawtórowała.
- Ręce do góry. - Usłyszałam za sobą i momentalnie zesztywniałam. Tradycyjnie.

*dwie godziny później*

   Biegłam ile sił w łapach, znowu pod postacią czarnego psa. Jedyne o czym marzyłam to znaleźć się w hotelu i jak najszybciej pogadać z Vincentem. Muszę z nim pogadać. Muszę powiedzieć mu prawdę nim zniknę. I choć wiem, że będzie miał mi to za złe i prawdopodobnie uzna mnie za kłamce i zdrajcę, to muszę mu to powiedzieć. Gdybym odeszła bez słowa do końca świata miałabym sobie to za złe i nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.
Na szczęście z horyzontu zaczął się wyłaniać hotel, w którym mieszkali Wędrowcy. Całe szczęście. Łapy mi już odpadają, ja nimi nie ruszam, to siła rozpędu. Kilka metrów przed głównym wejściem przybrałam postać człowieka i potykając się o własne nogi, dopadłam drzwi, czepiając się nich jak leniwiec gałęzi drzewa. Nigdy nie myślałam, że tak się będę cieszyć na widok jakiegoś starego budynku. Wsunęłam się do korytarza i stałam tam chyba przez trzy minuty, nie mogąc przyzwyczaić wzroku do ciemności, jaka tam panowała.    

   Kiedy w końcu mi się to udało, na przeciwko prawie na drugim końcu, zobaczyłam fioletowowłosego mężczyznę, jakiegoś chłopaka i dziewczynę, tej dwójki zupełnie nie kojarzyłam.
Wzięłam głęboki wdech, jakbym dopiero teraz zaczęła oddychać, czułam jak moje serce dosłownie uderza w płuca, a krew szumiała mi w uszach. Ja naprawdę nie oddychałam czy kij wie co się stało? Uśmiechnęłam się delikatnie, a może skrzywiłam? Nie czując żadnych mięśni ciężko było to stwierdzić.
- Vincent. - Powiedziałam głośno, trochę smutnym głosem. - Muszę z Tobą pogadać.
- Ty krwawisz? - Czy on a ogóle słyszał co ja powiedziałam?! No co za ignorancja, no... Czekaj. Co?
Spojrzałam w dół na rękę, którą przyciskałam sobie do lewego boku. Była cała zakrwawiona. Ubranie z tej strony zresztą też. Dziwne, nawet nie zarejestrowałam, że coś mnie boli i że trzymam tutaj rękę... Podniosłam ponownie spojrzenie na mężczyznę i uśmiechnęłam się lekko. Tym razem na pewno się uśmiechnęłam.
- Miło Cię widzieć. MUSZĘ z Tobą porozmawiać. - Po tych słowach nogi się pode mną ugięły, przed oczami zrobiło zupełnie ciemno i chyba spadłam w otchłań.



                 Vincent? Trochę z niczym Cię zostawiam, wybacz :c

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz