niedziela, 30 kwietnia 2017

Si - CD. Historii Karo

    Patrząc na wykrzywioną w grymasie nagłej dezorientacji twarz starca, Si pomyślał, że tego dnia nie mógł wymarzyć sobie piękniejszego obrazka. Zupełnie nie zwraca uwagi na niższą od niego kobietę, o miękkich, czarnych włosach spływających po ramionach. Ich końcówki kręcą się lekko, w bliskim kontakcie z lejącym deszczem.
Gdy usłyszał jak czarnowłosa interweniuje, był szczerze zdziwiony: nigdy dotąd nie był świadkiem, aby zwykły, szary przechodzień zabierał głos w tak ludzkich sprawach. Dla Si ludzie nie od dziś byli zwykłymi, przeklętymi maszynami, którym jakiś nieopaczny konstruktor pozwolił swobodnie stąpać po świecie.
- A ty czego tu, pieprzony dziwaku? - dziadyga marszczy swoje spękane niczym dębowa kora oblicze i mocniej zaciska łapsko na popiskującym zwierzęciu. Pieprzony dziwaku? Dla Deryla to niemalże komplement.
Ignorując mężczyznę, przenosi wzrok na dziewczynkę i odrobinę zmiękczając głos pyta:
- Czy ten pan często uprzykrza ci życie, dziecino? - nim przerażone usteczka mają szansę się otworzyć, starzec wcina się w słowo.
- Uprzykrza życie to mi ta mała smarkula i jej durny kundel! - Si nie zwleka. Ta zabawa zaczyna go nudzić, a szklące się oczęta dziecka powodują, że kraja mu się serce... Lub to coś, co po nim pozostało.
- Z radością ulżę twemu cierpieniu. - mówi z promiennym uśmiechem i koncentrując całą siłę w podbiciu dłoni, bez ostrzeżenia częstuje mocnym ciosem splot słoneczny przygarbionego człowieka.
    Ogromnie ucieszony patrzy, jak staruch zaczyna dławić się powietrzem i pada w stojące u wylotu uliczki kartony. Psina wyrywa się z jego uścisku i Si ma właśnie zamiar go złapać, gdy jego precyzyjny ruch uprzedza ta sama istota, na którą nie zwracał do tej pory uwagi. Jest nią czarnowłosa, która przykuca i wyciąga ręce, łapiąc przerażone stworzenie.
Dziewczynka wykrzykuje imię zwierzątka i przejmuje je od kobiety. Si kątem oka spostrzega, jak na twarzy dziecka radość mąci się z szokiem. Wie, że to było konieczne, ale może mimowolnie czuje, że to jeszcze nie koniec? Może nawet to niewinne dziecko zostało ogarnięte mroczną aurą, jaką spowity jest chemik?
Mężczyzna porusza się w kartonach, najwyraźniej otrząsając z nieskrywanego zdziwienia i furii.
Odległość jaką pokonał w locie jest na tyle duża, że żaden z przechodniów nie powiązuje go z ich trójką. Czwórką, jeśli liczyć psa. Si kuca i bierze w dłonie drżące ramionka dziecka. Kobieta do tej pory uspokajała małą, ale on ponownie zupełnie to zignorował.
- Leć do domu i pilnuj psiaka. Powiesz mi jak się wabi? - zadaje to pytanie z czystą sympatią i troską, choć w rzeczywistości czuje tylko naglącą chęć wykończenia pruchna.
- Szczęściarz. - niemalże wyszeptuje to imię, ostrożnie spoglądając w wężowe oczy.
Si uśmiecha się do niej, przekrzywiając nieco głowę, aby ciemne, przemoknięte włosy zakryły cokolwiek dziwaczne źrenice.
- W takim razie ty też musisz być szczęśliwa. Uciekaj. - podnosi się i patrzy, jak skryta pod kapturem przeciwdeszczowej kurteczki dziecinka tuli do siebie Szczęściarza.
Wypowiadając słowo 'uciekaj' miał na myśli coś więcej niż pomknięcie przez kałuże do domu. Dziewczynka zatrzymuje się kilka metrów dalej i macha mokrą rączką do stojącej po lewicy chemika kobiety. Następnie zerka w jego stronę i z lekkim wahaniem w głosie dziękuję mu, a on odpowiada skromnym uśmiechem. Przez zaledwie moment wraz z czarnowłosą odprowadzają niknącą w tłumie postać dziewczynki.
- Koniec tej żałosnej szopki. - jego źrenice zwężają się, a w oczach pojawia się złowrogi płomień. Żałosną szopką określił bezsensowny i ciągnący się o wiele za długo żywot starca, a nie samą sytuację do jakiej doszło.
Odwraca się w kierunku kartonów, zupełnie nie obchodzi go czy kobieta zrozumiała sens jego wypowiedzi.
- Ej! - woła nieskromnie, a Si błyskawicznie określa jej głos mianem melodyjnego. - Dokąd idziesz?!
    Rzecz jasna nie odpowiada, bo i po co, skoro zaraz odbędzie się nie lada pokaz?  Słyszy za sobą kroki, ale i to nie zasługuje na jego uwagę. Patrząc przed siebie przechodzi przez kartony i nie zwalniając kroku, łapie ciężko oddychającego starca za ramię. Wbija palce w łopatki, naciskając na kość z mocą imadła i ciągnie za sobą wierzgającego człowieka w głąb zaułka. Si nie lubi działać pod okiem publiki, woli demonstrować gotowe dzieło.
- Co robisz, pojebie?! - krzyczy staruch, a jego tembr aż kłuje chemika w uszy. Tak jazgotliwego głosu dawno nie przyszło mu słuchać.
Gdy tylko odległość od tłumu się zwiększa, Si prostuje ramię i rzuca wątłym starcem przed siebie. Ciało mężczyzny gruchoce podczas uderzenia w kamienną ścianę zaułka.
- Odpowiedź jest prosta, ale pozwolę ci delektować się jej odkrywaniem. - przekrwione oczy starca spoglądają gdzieś za niego, co może znaczyć, że kobieta wciąż jest w pobliżu. Wyciąga rękę i usiłuje wychrypieć kilka słów, ale Si nie ma ochoty tego słuchać. Zmniejsza dzielący ich dystans i uderza bokiem stopy w twarz mężczyzny, radując uszy nagłym okrzykiem bólu. Prawdopodobnie ma połamane żebra, a przy odrobinie szczęścia może pękła mu miednica. Koniec końców uderzyć w mur starymi koścmi, to jak tłuc wyschniętym patyczkiem w potężny głaz.
Głowa starca opada na pierś, a z ust skapuje mu krew. Jęczy cicho, co powoduje u Si napływ satysfakcji. Uśmiecha się szeroko, czując ciepło na podeszwie buta. Przenosi ciężar na drugą nogę i ponownie kopie starucha w twarz, tym razem w drugi policzek.
- Znasz już odpowiedź? - pyta ze śmiechem, ale prędko traci entuzjazm, w odpowiedzi słysząc tylko bolesny jęk. Si pochyla się i łapie leżącego za głowę, po czym zginając nogę w kolanie z furią funduje mu kilka potężnych uderzeń. - Pytałem, czy znasz odpowiedź!?
'Zabijam cię'. Dwa proste słowa. To właśnie robi szwed. Z przerażającym uśmiechem wgapia się w zamglone oczy mężczyzny.
- Zadałem pytanie! - krzyczy z wariackim uśmiechem i posyła zaciśniętą pięść w twarz człowieka, gdy coś, a raczej ktoś łapie go za ramię.
Zbulwersowany odwraca twarz ku kobiecie, tej samej, którą spotkał kilkanaście minut temu. Twarz skrywa w burzy włosów, przez co Si nie wie, dlaczego tamta śmie mu przeszkadzać. Zawiesza wzrok na jej obliczu. Czego chce? Powstrzymać go? Czy może poczynić honory?
Si wie, że w razie czego nie będzie się wahał. Nie daruje mężczyźnie życia, wydał już wyrok.
Wyrok, którego nie da się odwołać.

Karo? Wybacz, że tak długo.

czwartek, 27 kwietnia 2017

Patrick - C.D Historii Lucy

      Nic nie miało większego znaczenia. Jakby się nad tym zastanowić, to właśnie spieprzyłem swoje (które to już z kolei?) życie. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nic: pogruchotać serce najlepszego przyjaciela, zranić go słowami, których przysięgło się nigdy nie używać, zostawić w tyle miejsce, do którego zawsze mogłem wrócić - miejsce, w którym podobno mogłem się odnaleźć i wyciszyć - tym miejscem był hotel, nazywany do tej pory domem. Co jeszcze zrobiłem?
Ah, no tak, byłbym zapomniał: zjechałem i odtrąciłem Bogu ducha winną dziewczynę, przy której stopniowo zaczynałem czuć się... niemalże ludzko. Stopniowo zacząłem zapominać, jak odstręczający jest ten świat. Jak odstręczający jestem ja sam. Dziewczynę, która ocaliła mi życie i wydawała się... może nawet mnie lubić. Co dokładnie jej powiedziałem? Nie miałem pojęcia, wszystko umknęło mojej pamięci ustępując miejsca powykrzywianym w wyrazie rozpaczy twarzom dwójki dzieciaków, które zginęły z mojej winy. Teraz, kiedy śmierdzący perfumami golf należący do Nory zatrzymał się pod ceglaną kamienicą, mniej więcej zacząłem uświadamiać sobie jak bardzo żałosny jestem.
        Wysiadłem z samochodu, a raczej zrobiło to moje ciało, bo ja sam... to coś, co było mną nie okazywało najmniejszego zainteresowania zewnętrznym światem. Bardzo dobrze. Bądź zimny. Bądź oschły i egoistyczny. Myśl tylko o sobie. W ten sposób wygrasz Hamlecie, a twoja rola zostanie sowicie wynagrodzona.
Zarzuciłem torbę na ramię i po prostu wstąpiłem po schodkach do bloku, skąd powędrowałem na drugie piętro. Nora krzyknęła coś za mną, zresztą... ona cały czas coś mówiła i zadawała te niezliczone pytania. Miałem to w dupie. Co więcej, zaczynało mi się to podobać. Która mniej więcej mogła być godzina? Około siódmej rano? Świetnie, do dziewiątej będę największą zmorą jaką mogła wpuścić do mieszkania. Brązowowłosa dziewczyna dotarła do mnie, sapiąc i wymachując rękami.
- Ale ty pędzisz! - nawet, gdy starała się brzmieć poważnie była taką śmieszną, małą idiotką. Jak wszystkie inne, musiała być głupia na swój sposób. - Nie powiedziałeś mi nawet o co chodzi.
Nie spojrzałem na nią.
Bo po co? Liczyło się tylko to, aby wpuściła mnie do środka i dała w końcu spokój. Jakiś cichy głos w mojej głowie kąśliwie zauważył, że wykorzystywanie niezwiązanej ze sprawą dziewczyny to nie jest szczyt kultury. Jeebać to. Walić ich wszystkich. Niech sczezną jak zapchlone kundle, to nie mój interes, czy tak?
Po karku przemknął mi niemiły dreszcz. Umysł podświadomie ostrzegał, że wcale tak nie myślę. Przez moment miałem ochotę odwrócić się, biegiem dostać do hotelu, paść na kolana i błagać ich o wybaczenie. A może właśnie nie? Może to Patrick miał ochotę tam wrócić. Może to on wierzył, że może się zmienić, żyć jak inni; mieć przyjaciół i własny kąt? Nie ważne która część mnie w to wierzyła, była wyjątkowo żałosna. W praktyce nigdy się nie zmieniasz. Jeśli utrzesz w sobie dany nawyk, pozostanie on twoją częścią już na zawsze.
Wpełznie do twojego serca i zasieje w nim ziarno nienawiści, które kiełkując spowije cię mrokiem i ciemnością.
Ciemnością tak gęstą, że już nigdy nie uda ci się przez nią przedrzeć. Jeśli jednak sprytnie wykorzystasz cały ten mrok, możesz na nim sporo zarobić.
      Na ulicy pożąda się ludzi nie posiadających skrupułów, takich, którzy stracili co tylko się dało i wszystko im jedno, przeżyją czy nie. Zaraz... czy nie tak zacząłem zarabiać pierwsze pieniądze? Przeszłość mąciła mi się z teraźniejszością, ale wziąłem to za dobry znak.
Im szybciej się zatracę, tym łatwiej będzie mi wykreować obraz nowego siebie.
Szczebiotała coś dalej, ale ja uparcie wpatrywałem się w klamkę. W końcu musiała odpuścić i włożyć klucz do zamka, bo nagle przestałem słyszeć ten piskliwy skrzek. Wkroczyłem do mieszkania jeszcze przed Norą, już na wstępie krzywiąc się i pociągając nosem. Ściany były kremowo-różowe, na ziemi leżały kapcie i zabawki dla psów.
- Co za burdel. - mruknąłem, starając się nie wąchać tego cukrowego zapachu.
- No, może to nie jest wymarzony standard, ale przynajmniej jest gdzie spać. - Nora wyraźnie siliła się na pozytywny ton. Czas zabić w niej tą cząstkę radości.
- To po prostu istny syf. Wydaje ci się, że mieszkasz w tęczowej krainie? - obróciłem się przez ramię i spojrzałem na nią, oglądając jak powoli opadają jej ręce, a promienny uśmiech znika z twarzy. Szerzej otworzyła oczy.
- Coś cię dzisiaj ugryzło? - teraz była jeszcze śmiała. Ale spokojnie, już niedługo gówniara nauczy się, jakim tonem powinna się do mnie zwracać. O taak, czułem to. Czułem jak podłość w czystej postaci wypiera ze mnie resztki współczucia i wyrozumiałości. Moje ciało zdawało się wprost nawoływać Vincenta i Lucy, aby patrzyli w kim pokładali jakiekolwiek nadzieje.
- To nie jest twój zasrany interes. - warknąłem, nadal patrząc przez ramię. Momentalnie jej postura zmniejszyła się, a delikatne ramiona siedemnastolatki zadrżały. Dawała mi dom i schronienie, przybyła od razu na moje wezwanie, zawsze miłowała mnie i okazywała maksimum dobroci. Tępa dziwka.
- Rick... może porozmawiamy o tym na spokojnie?
Skrzywiłem się, patrząc na tą dziewczęcą buzię o przesłodko nadętych policzkach. Zacisnąłem dłonie w pięści i wysiliłem całą siłę swego spojrzenia.
- Nie wpierdalaj się w nieswoje sprawy! Już ci to powiedziałem, masz problemy ze słuchem? - krzyknąłem, kopniakiem otwierając drzwi do pustego lokalu.
Na niskim, drewnianym podeście leżał materac z kocem i poduszką, pod ścianą z ogromnym oknem stał blat ze zlewozmywakiem i mikrofalówką, a środek pokoju zajmował trawiasty dywan w zielonej barwie. Na ścianie wisiały ledowe lampki. Cisnąłem torbą gdzieś w bok i wsunąłem się do pomieszczenia, odwracając tylko aby zamknąć za sobą drzwi. Zobaczyłem, jak oczy brązowowłosej szkląc się, odprowadzają mnie swym smutnym spojrzeniem. Nie rozumiała co się dzieje, była wystraszona i niepewna.
Zamknąłem przejście z trzaskiem i zamarłem, z dłonią przyciśniętą do framugi.
      Co ja najlepszego wyprawiałem? Czy właśnie potraktowałem z największą pogardą jedyną pozostałą mi na tym świecie osobę? Czy podświadomie wyzwałem ją od dziwki i wyobraziłem sobie, jaką przyjemność sprawi mi zmieszanie ją z błotem? Do cholery, co tu się działo? Jeszcze przed piętnastoma minutami chciałem zrobić wszystko, aby cały świat był przeciwko mnie, pragnąłem doprowadzić wszystkich swą osobą do szału, sprawić, aby mnie nienawidzili.
Dlaczego już po chwili zaczynałem tego żałować? Niczego nie rozumiałem, byłem taki wykończony... Osunąłem się powoli na podłogę, przywierając plecami do drzwi.
Co z tobą, Hamlecie? zwrócił się do mnie w jednej chwili jakiś głos. Podniosłem wzrok nie mogąc nadziwić się autentyczności dźwięku. Naprawdę to słyszałem? Zapomniałeś o swojej roli?
Jak to możliwe... dlaczego to przychodziło do mnie właśnie teraz? Całe lata nie słyszałem tych podstępnych głosów, które niegdyś zakradały się do mojej głowy i sprawiały, że traciłem kontrolę nad własnymi czynami. Podciągnąłem kolana pod brodę, nie mogąc wyzbyć się potwornego uczucia, jakim była złowroga świadomość nadchodzącej tragedii.
       Kiedyś, gdy miałem osiemnaście lat, trudno było mi znieść obowiązki przywódcy. Wszyscy liczyli na mnie, oczekiwali, że nieważne czego się złapię, przyniosę korzyść nam wszystkim. Na kilka miesięcy przed tym, jak Frank Hoove wysłał rejsem przez Atlantyk cztery tony czystej kokainy, wartej wówczas dwadzieścia milionów dolarów, wykradzionej z przemytu, jaki miał trafić w moje ręce, w konsekwencji czego wraz z trójką moich przyjaciół - Caroline, Rozalie i Eddem zdecydowaliśmy się podjąć próby odbicia towaru, głosy pojawiły się po raz pierwszy.
Pamiętam ten dzień jak dziś: siedziałem w pustym pokoju, skulony w rogu, zaciskając palce na materiale spodni i ukrywając twarz w kolanach. Rolety były zasłonięte, od dwóch dni nie widziałem słonecznego światła. Nie jadłem i nie piłem, choć obok mnie stała szklanka wody. Nadchodziła pierwsza rocznica śmierci Edny i Gabe'a, której po dziś dzień nie mogłem sobie wybaczyć.
Ciężar śmierci wielu istnień, opadających w morze, tak bezbronnych ciał przygniótł mnie do ziemi. Sprawił, że wszystkie dusze walczące tamtego dnia w moim imieniu przeistoczyły się w kamień, który legł na mojej pełnej ran piersi, skutecznie uniemożliwiając oddychanie. Siedziałem tam, aby nikt nie mógł zobaczyć, co świat ze mną robił. Jak własne szaleństwo zabawiało się moim zdrowiem, powodując, że do głowy napływały mi coraz przeraźliwsze myśli. Nie jestem pewien, czy płakałem gdy pierwszy raz usłyszałem ten cichy szept, czy zacząłem to robić dopiero sięgając po szklankę. Zdaje się, że mówił 'Tak, pamiętam ich twarze. Czy tobie także się podobały?'. Trudno orzec, czy miał na myśli moich ukochanych uczniów, drogich podopiecznych, czy też pozostałych członków wówczas tak skromnej mafii. Teraz naszło mnie, że może chodziło mu o ich wszystkich razem wziętych.
       Dla głosu nie byłem jednak wtedy Hamletem, a jedynie sobą. Zwykłym Plague, który był tak słaby, że nie potrafił odtrącić od siebie myśli o setkach ofiar; ich przepalonych na wiór twarzach, w rozpaczy zwróconych właśnie ku niemu. Niemu, czyli mnie, choć ostatnio nie umiałem stwierdzić, kim właściwie jestem. Głos był taki spokojny i cierpki, prawie przyjazny, ale to co mówił... Jego słowa, każde straszniejsze od drugiego sprawiły, że zacząłem drżeć. Wtedy mimowolnie wzrokiem natrafiłem na szklankę z wodą. Pamiętam, że była dość chłodna. Przez chwilę obracałem ją w dłoniach, aż w końcu chlusnąłem jej zawartością gdzieś przed siebie i zbliżając naczynie do twarzy, z całych sił ścisnąłem w dłoniach.
Szkło prysnęło, a kilka malutkich odłamków wbiło się w moje policzki. Krew popędziła gęstymi strugami z posiekanych palców. Większość odłamków upuściłem na podłogę, pozwalając aby zalśniły w pojedynczym promieniu wkradającym się przez rolety.
Głos krzyczał na mnie, ale zapomniałem już w jaki sposób się wyrażał. Wtedy po raz pierwszy z własnej woli sprowokowałem swoje żyły do upuszczenia kilkunastu gorących kropel, które wkrótce przemieniły się w wąskie strumyki. Dociskałem szkło do skóry mocno, błagając Głos aby odszedł.
Na początku nie słuchał, więc błądziłem ostrym jak brzytwa fragmentem na oślep po przedramieniu, sycząc z bólu, który wycisnął mi z oczu kolejne łzy.
Żałosne, zawołał śpiewnie Głos w tej chwili, tutaj, w mieszkaniu Nory. Gdy krew przelewała się po moich rękach zawsze milkł na długie miesiące. To był jedyny sposób. Gdy pozwalałem Głosowi zostać ze sobą na dłużej, robił straszne rzeczy. Wyprostowałem nogi i przez chwilę wgapiałem się w lampki wiszące na ścianie.
Były naprawdę ładne. Rzucały takie delikatne, klimatyczne światło.    
      Spodobałyby się Lucy. Uśmiechnąłem się do siebie. Jeśli odejdę, ona za jakiś czas będzie szczęśliwa. Może pozna innego Adonisa, który zabierze ją na kawę i ciastko, do Blue Owl. Może on będzie normlany, zapłaci za nią i pomoże jej założyć kurtkę. Może później to on zaprosi ją na prawdziwą randkę, na której miło spędzą czas, jak całkiem zwyczajni, woli ludzie? A gdy wrócą do Hotelu, pozna Vincenta, z którym rozegra mały mecz koszykówki, zaciśnie więzi i wkrótce się z nim zaprzyjaźni? Ale... dlaczego nawet w takiej chwili to ona przychodzi mi na myśl?
Może wewnętrznie czuję, że muszę ją przeprosić za to, co zamierzam zrobić?
- Przepraszam. - rzuciłem w przestrzeń, podciągając rękawy bluzy.

             

- Naprawdę tego nie chciałem. - szepnąłem krótką chwilę później, gdy wstając udałem się do zlewozmywaka. To było takie niesprawiedliwe. Dlaczego aby chronić najbliższych, musiałem tak cholernie ich ranić? A może byłem takim egoistą, że bardziej raniłem siebie, widząc na jakie cierpienie ich skazuję?
Teraz nie mogłem tego rozpatrywać. Musiałem wyrównać rachunki z Frankiem i przywrócić sobie tytuł ulicznego króla. Westchnąłem cicho, słysząc, jak Głos chichocze radośnie na widok mojej żałosnej postawy. Jego śmiech mnie jednak nie przejął. Zaraz go tu nie będzie.
Odkręciłem kurek z wodą i sięgnąłem po stojącą na blacie szklankę.


               Lucy? Wahania osobowości? Nie martw się, same ;v

Lucy - C.D Historii Patricka

         Wraz z zamknięciem drzwi w pomieszczeniu zapanowała całkowita cisza. Fala emocji i zrozpaczone aury nie działały na mnie dobrze. Uczucia, których sama przed chwilą ledwo się pozbyłam jakby znów na mnie naparły. Te jednak czymś się różniły. Były bardziej… niezrozumiałe, bezradne w panującej obecnie sytuacji.
- Świetnie. - powiedziałam, drżącymi dłońmi odgarniając włosy i odsłaniając twarz. Czy ja właściwie jestem teraz zdolna nad sobą panować? - W końcu wyszedł. - na moje usta wkradł się nerwowy uśmiech i wydobył chwilowy śmiech. Zwróciłam tym uwagę pozostałej dwójki, która nadal przebywała w jadalni. W ich przelotnym spojrzeniu zauważyłam znak zapytania.
- Czyli co teraz zrobimy? - Nehemia jako pierwsza się z tego wszystkiego pozbierała. Ogarnęła panującą sytuację najszybciej z nas wszystkich, ja tymczasem czułam jak emocje przypierają mnie do ściany.
- A jak myślisz? - przywódca podszedł w jej stronę, brodząc w rozlanym alkoholu.
- Vincent wyraził się chyba jasno. - powiedziałam gładząc w dłoni złoty zegarek, zawieszony na mojej szyi. - Skoro wyszedł może już nigdy nie wracać. - mruknęłam, teraz mimika mojej twarzy była bardziej… oschła. - Wybaczycie mi, jeśli zostawię was sama w tym burdelu? Mam kilka ważniejszych spraw na głowie niż przejmowanie się tą… Mendą. - mruknęłam i nawet nie czekałam na odpowiedź. Odwróciłam się na pięcie, depcząc pobite szkło, które stanęło mi na drodze. Popchnęłam drzwi i wyszłam, tak po prostu. Chociaż raczej porównałabym to do ucieczki. Drewnianym krokiem przedostałam się na pierwsze piętro, potem drugie. Na korytarzu nikogo nie było. Nie miałam pojęcia, czy to wina wczesnej godziny czy nagle wszyscy zniknęli. Tylko czy to jest istotne? Powłóczyłam nogami po czerwonej wykładzinie, przechodząc jeszcze kilka kroków. Dłonie zaciśnięte miałam w pięści. W pewnym momencie, w akcie wyładowania mej złości po prostu uderzyłam w ścianę. Poczułam chwilowy ból, rozchodzący się od palców, aż po sam nadgarstek. Psiakrew! Właściwie dlaczego tak na to reaguję? Próbuję go wyrzucić z myśli, ale to co wydarzyło się przed chwilą jest dla mnie niezrozumiałe. Co mu się nagle stało? Czyżbym właśnie zobaczyła jedną z jego twarzy, których nie pokazywał? Nawet jeśli… Ach, tylko brakuje, żeby szare tęczówki skąpały się pod kosmykami włosów o kolorze pięknego, truskawkowego blondu. Chociaż, gdy patrzę na to z takiej perspektywy… Dlaczego cały czas porównywałam Patricka i Michaela? Czy stałam w tym samym miejscu? A może dlatego, że Mike był dla mnie niczym miara na przyjaciela i żeby zawrzeć z kimś znajomość, z obawy przed zranieniem sugerowałam się na chłopaku, który był ze mną odkąd pamiętam? Chociaż to absurdalne.
Otworzyłam drzwi mojego pokoju, wchodząc do środka.
Teraz widzę tę kolosalną różnicę. Mike nigdy nie był takim dupkiem. Ale dlaczego mimo tego jak zachował się Rick, w dalszym ciągu nie potrafię szczerze się na niego wściec? Mogę jedynie pod kilkoma wyzwiskami i z zadartą do góry głową udawać jak głęboko w poważaniu go mam. Do głowy przyszła mi jedna myśl, ale była ona zbyt absurdalna. Swoją drogą, znowu musiałam wyminąć się z Caroline, tak miała na imię jeśli dobrze zapamiętałam, w obecnej sytuacji wszystkie informacje zaczynają mi się mieszać. W tej chwili pewnie nie rozpoznałabym nikogo po imieniu. Prawie nikogo. Ogólnie jakoś rzadko z nią rozmawiam. Jesteśmy osobnikami, które raczej nie złapały kontaktu. Nie wiem czy to ulegnie zmianie, teraz przejmuję się natłokiem wydarzeń ostatnich dni. Może byłoby to złośliwe z mojej strony, ale cieszę się, że zarówno pies jak i jego właścicielka nie znajdują się w pokoju. Mogę dzięki temu w samotności oraz ciszy się uspokoić. Chwyciłam materiał koszulki, ściskając go mocno. Serce waliło mi jak oszalałe. Gdzieś w głowie krzyknęłam głośne „Dość!”. Dopiero wtedy się otrząsnęłam. Przez mój stan nie mogłam przestać przyswajać emocji ludzi będących dookoła mnie. Chociaż teraz to zatrzymałam nadal dziwnie się czułam, a serce nie przestało szaleć. No fakt, złapał mnie za ramiona, odepchnął, a to przecież wiąże się z dotykiem. Czyli czymś czego tak cholernie się boję. Ale przecież wiedziałam, że wyskakując tak przed Patricka, coś będzie musiał zrobić żeby mnie ominąć. Kiedy zabroniłam mu wstać, już wtedy wiedziałam, że jest zbyt zdeterminowany żeby mnie posłuchać, albo może wściekły? A mimo to zablokowałam mu drogę, chciałam go zatrzymać. Czy mogę zaryzykować stwierdzenie, że wówczas nie bałam się, że ktoś się do mnie zbliży? Całe życie staram się unikać dotyku ze strony drugiego człowieka, a tu przydarza mi się takie oś. Grr..! Momentami za moją lekkomyślność należałaby mi się chłosta. Wszystko lepsze niż cierpkie wspomnienia, które nie pozwalają mi nikomu zaufać w takim stopniu, aby pozwolić temu komuś się do mnie zbliżyć. Wyjątkiem był tylko mój przyjaciel z dzieciństwa. Ale teraz nie wiem nawet jak toczy się jego życie. A może nadal prowadzi je w ryzykownym stylu i w końcu ktoś go dopadł? Przecież już tylu ludziom zaszedł za skórę. Może udało mu się je ułożyć? Na przykład z Sophie, przecież kiedy wyjeżdżałam widziałam jak blisko są. Cholera, czy moje życie potoczyłoby się tak samo gdybym 10 lat temu się nie wycofała? Nie zareagowała strachem? Przecież to przez to Mike poznał ludzi, którzy go zmienili, co odbiło się na mnie tym, że wciągnęło mnie w całe to pieprzone ‘Podziemie’. Właściwie tak się to TERAZ nazywa. Jak mnie zwerbowano byliśmy jedną organizacją o dość dziwnej nazwie, bo w końcu wieloletniej, ale jednak. Potem wszystko runęło i nastąpił rozłam niczym w kościele katolickim. Podzieliliśmy się na Górę i Podziemie. Czy więc jedna decyzja zaważyła na tym jak skończyłam? Już kiedyś zadawałam sobie to pytanie. Nie zdążyłam uzyskać odpowiedzi. Byłam za słaba i mój organizm się poddał. Tak, to dlatego umarłam. W końcu ja chciałam walczyć. Byleby zatłuc te szemrane mendy, które wybiły mi tylu przyjaciół.
         Teraz przed oczami malował mi się tylko obraz zakrwawionych ciał. Zimne, blade. Niektóre z wciąż uniesionymi powiekami i przeszywającym mnie pustym spojrzeniem, w którym już nigdy nie zobaczę iskry życia. Inne natomiast… Rozczłonkowane, z pociętymi twarzami, które ledwo mogłam rozpoznać. Byli i wisielcy zawieszeni na metalowym szkielecie budynku, albo ci oskalpowani ze skóry, która leżała w kawałkach kilka metrów dalej. Jak ktoś może być takim potworem, zrobić to drugiej osobie i nie stracić człowieczeństwa? Chciałam wyrżnąć te ku.rwy. Po tym co zobaczyłam w poważaniu miałam całą sprawiedliwość, którą się kierowałam. Moją siłą napędową stała się zemsta. Może to właśnie dlatego rzuciłam się na oprawcę nawet z połamanymi piszczelami, nie czując już bólu. Ale przeszywające całe ciało uczucie nie zniknęło tylko z powodu mojej zawziętości. Nie mogłam go zaatakować. Właściwie nic nie mogłam. To była ta chwila, w której umarłam. Nigdy bym się nie zorientowała, gdybym nie zobaczyła własnego ciała. Jacob trzymał moje zimne truchło. To był jeden z momentów kiedy czas mógłby się zatrzymać. Wszystko stało się w spowolnionym tempie. Kiedy ja bezradnie stałam z boku, nie wierząc w to co widzę mogłam zaobserwować błysk w oku mężczyzny, który niczym rycerz w skórzanym płaszczu służącym za istny magazyn broni przybił tu wybić każdą Żmiję. Właściwie nigdy nie rozumiałam zachwytu moich towarzyszy, których wzrok zawsze kierował się ku wszelkiej maści broni palnej, ja wybierałam białą gdy tylko mogłam. Dlatego dane jest mi powiedzieć, że się zdziwiłam gdy po odrzuceniu materiału do tyłu, Jacob wyciągnął z pochwy przyczepionej do uda, stalowe ostrze. Wszystko trwało zaledwie sekundy. Jego wyskok porównałabym do atakującego tygrysa, ale czy nawet teraz jestem w stanie bawić się w te głupie metafory? Najbardziej z tej sceny pamiętam jak szpikulec wbił się w oczodół przeciwnika, a krew, która pod wpływem ciśnienia opuściła zwłoki wylądowała na twarzy szatyna nadając jej jeszcze bardziej przerażającego wyglądu. W bezpośrednim starciu banalnym było dla niego zabić kogoś jednym uderzeniem. Kochałam precyzję z jaką wykonywał cios. Właściwie za późno zrozumiałam, że kochałam go całego. Kiedy metalowe drzwi otworzyły się, wpuszczając do celi więcej światła… Od tamtego momentu pamiętam wszystko jak przez mgłę. Ale nigdy nie zapomnę tych dwóch lat, kiedy to cały czas podążałam za mężczyzną, który pierwszy dostał się do sali, gdzie mnie uwięziono. Martwiłam się, albo po prostu nie mogłam strawić tego jaką idiotką byłam, że dopiero po śmierci zrozumiałam, że go straciłam. Ile bym oddała żeby znów znaleźć się w tym pociągu, razem z nim.
Zsunęłam się po ścianie, podkulając nogi i ciężko oddychając. Otwartą dłonią wytarłam pierwsze łzy, które mimowolnie zaczęły płynąć i pozostawiły po sobie mokry ślad na policzku. Nie mam najmniejszej ochoty pokazywać jak wrażliwa jestem. Nie chciałam już więcej płakać. Nigdy. Za wiele łez wylałam za poprzedniego życia.
Starałam się uspokoić. Nie mogę dać się temu tak łatwo ponieść. Hello, w końcu chcę być znów taka jak przed śmiercią. Nienawidzę mojej pechowej umiejętności. Miło jest móc sprawić, że ktoś poczuje się, zachowa tak jak chcę, ale skoro działa to w dwie strony w chwilach stresu, naprawdę jestem w stanie się pogubić.
Obracałam w dłoni złotą ozdobę. Kaprys losu, kiedy rzuciłam zegarkiem o drzewo sprawił, że czas zatrzymał się na godzinie 11:15. Nie chciałam go naprawić. Właściwie czy melodyjka, którą zamontował Joe działałaby, czy również cały mechanizm musiałby pójść do kosza? Z niewielką nadzieją sprawdziłam to. Nic się nie stało. Choć chciałabym znów usłyszeć ten dźwięk, niestety to niemożliwe. Mogłam się tego jednak spodziewać.
Leniwie uderzyłam kilka razy głową o ścianę. Trochę dałam radę się ogarnąć. To było niczym niechciany reset dla mojego umysłu. Dopiero teraz zaczęłam po kolei katalogować informacje ze zdarzenia sprzed paru chwil… A może już godziny? Ale kto by się tym przejmował. Chciałabym dowiedzieć się dlaczego Rick tak dziwnie zareagował. Było kilka momentów, w których uważnie wpatrzona w każdy jego ruch i mimikę twarzy zorientowałam się, że nawet jak na niego – właściwie znajomego tylko przez kilka dni (choć też takiego, do którego zdążyłam się w pewnym sensie przywiązać) – zachowuje się dziwacznie. Do tego oczy mu się zaszkliły. Lub mi się wydawało, tak to musiały być zwykłe zwidy, chociaż przyznaję, że myśl o tym ukuła mnie w serce. Zachowywał się jakby chciał by wszyscy go znienawidzili. Jeszcze najwidoczniej nie dał rady poznać mnie na tyle, żeby wiedzieć, że ja tego nie zrobię. Sprzeciwianie się innym to moje hobby. I będę się tego długo trzymać. Nawet jeśli po raz kolejny myśli będą płatać mi figle. Może zwykłe słowa „Nienawidzę Cię”, wystarczą, aby złamać mojego ducha, ale dopóki nie powie mi tego w twarz nie ma co liczyć na równą wrogość z mojej strony.
Zimny wiatr, który dostał się przez okno wybudził mnie z transu, w który się zapędziłam, przypominając mi o tym, co chciałam zrobić wczorajszej nocy… Zanim natrafiłam na Patricka. Ogarnęło mnie chwilowe poczucie niepokoju. Muszę załatwić sprawę z Zakonem i nie pozwolę sobie, aby moje rozmyślania mi w tym przeszkodziły. Na list kodowany specjalnie do Kursora X nie mam czasu. Zostaje mi więc jedno wyjście. Jest tylko pewien problem, nie wiem czy będę mogła to powtórzyć. Próbowałam raz, i raz mi się udało. Ale to są kilometry, tysiące kilometrów. Nie mam nic innego, droga mailowa odpada z związku na ryzyko ze strony wysp. Obym dała radę przejąć kontrolę nad Jacobem, to jedyny sposób, aby czegoś się dowiedzieć.
~*~
Dochodziła już dziewiąta, a ja nadal nie potrafiłam nic zrobić. To irytujące. W głowie został mi już tylko jeden zamysł. Ostatnia próba. Jeśli się nie uda, będę musiała sięgnąć po drastyczne środki.
Porwałam w rękę świtek papieru, wytarmoszoną apaszkę z symbolem Żmij i wyskoczyłam na zewnątrz, wspinając się na dach po schodach pożarowych. Tam często udawałam się w nocy, aby złagodzić rozkołatane myśli. Niekoniecznie był to dach naszego hotelu, ale teraz nie czas na wybieranie miejsca pobytowego.
Uklękłam na zimnym betonie, kładąc przed sobą rysunek, który wykonała dla mnie Diana przed laty i zabezpieczyłam go kamieniem, gdyby psotny wiatr chciał mi go sprzątnąć sprzed nosa. Po raz kolejny się uspokajałam, starając się nie myśleć o porannej kłótni, która dała radę wywołać u mnie łzy i obrzydzić na moment własny obraz mej osoby. Wpatrywałam się w portret Jacoba, jakbym bała się, że się pomylę, albo nie będę go pamiętać.

                 

 Nie mogłam dalej zwlekać. Wiedziałam, że przez najbliższy czas po tym jak to zrobię będę nieswoja oraz bezbarwna – ten przeskok przez jakąś chwilę zablokuje mi wszelkie odczuwanie emocji. Jestem gotowa.
Właściwie było to niczym ukłucie między kręgami piersiowymi, a lędźwiowymi. Jakby jakiś szpikulec przedziurawił mnie na wylot. Kiedy promieniujący ból przeszył mi każdą komórkę, zaczynając od płatu potylicznego, właściwie już nie wiedziałam co się ze mną dzieje.
~*~
         Dziwne uczucie zamglenia. Gdzie się teraz znajduję? Mam nadzieję, że nie zgubiłam się w myślach.
Wszystkie bodźce odbierałam z trudem, nie mogłam też w pełni zapanować nad ruchami. Obrzuciłam pomieszczenie spojrzeniem. Szafki z aktami. Niedaleko jest sala gospodarza, niegdyś moje własne biuro. Muszę się tam dostać i zdobyć potrzebne dla mnie informacje póki mam jeszcze na to siły i jestem w pełni kompetentna. Odszukałam niebieskie drzwi, wychodząc z labiryntu kartotek i wypadając na korytarz. Cały czas dotykałam ręką ściany, aby nie stracić równowagi, a zarazem starałam się nie wzbudzać niczyich podejrzeń. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że właśnie kieruję ciałem Jacoba… Dość ciężkim swoją drogą. Po drodze minęłam kilka osób, które kiwały porozumiewawczo głową, w stronę kasztanowłosego. Wszystko odbyło się bez większych komplikacji. Jedynie przed głównymi drzwiami natrafiłam na tą poczwarę. Nienawidziłam jej całym sercem już od kiedy tutaj trafiłam. Bonnie, znana też jako Alice Braus, choć ja osobiście wolałam wyrażać się o niej w trochę bardziej wulgarny sposób...
-Nie zbliżaj się do mnie, jeżeli nie chcesz poczuć zimnego ostrza na gardle. - mruknęłam. Ciężko było mi wydusić z siebie te słowa, ale żeby tylko uniknąć kontaktu z tą wredną francą – było warto. Teraz ten rudzielec nie będzie mi przeszkadzał.
Rozsunęłam metalowe przejście, aby trafić do zdecydowanie najbardziej oświetlonego miejsca w całych podziemiach. Nie mogłam tracić czasu. Było mi duszno i słabo. Szybko zasiadłam do komputera, przerzucając dane na wielki, szklany ekran na środku gabinetu. Jeszcze tylko trochę, muszę się skupić. To w końcu nie jest jakieś włamywanie się, a przeszukiwanie prywatnej bazy danych, na której stworzenie sama podrzuciłam pomysł. Annabeth Pixiv… Mam. Cyfrowa wersja wszystkich tych papierów się opłaciła. Teraz tylko aktualny adres zamieszkania… To jakaś część Nowego Yorku, nie przypominam sobie żebym tam była. Ewidentnie będę musiała skorzystać z mapy. Ale nie tutaj. To co robię Jacobowi wywołuje u mnie nieprzyjemnie wspomnienia z jego udziałem.
Fala tęsknoty powracała i niczym kamień ciążyła na mojej klatce piersiowej, łamiąc po kolei każde żebro i dziurawiąc płuca.
~*~
Siedziałam pod jednym z wentylatorów, opierając o niego głowę, która niemiłosiernie mnie bolała. Co się… Czyli się udało? Nie byłby to sen? Lyddit! Psiakrew! Muszę ją znaleźć! Natych… Ale dlaczego nie mogę się ruszać? Niedowład w kończynach dolnych… Moje nogi się mnie nie słuchają. Nie! Nie teraz, ona może w każdej chwili wymyślić coś szalonego. Muszę… Nie mogę pozwolić sobie na takie zmęczenie.
Zdołałam zaledwie podnieść ręce, aby dotknąć twarzy. Czerwona stróżka leciała mi z nosa i uszu. Potem tylko to odrętwienie. Właściwie nigdy nie chciało mi się spać jak w tej chwili, a ciemność nadeszła dość szybko.


        Patrick?
„A co on mnie obchodzi" *mówi Lucy, dusząc w sobie nienawiść i łzy* XD

Limbo - C.D Historii Shirley

Limbo pokręciła przecząco głową. A potem czując, że przekaz nie doszedł do dziewczyny, powiedziała:
- Od przed chwilą - odpowiedziała cicho. Nie podobało jej się to, że ta zazwyczaj boska ciemność zmusza ją teraz do mówienia.
- Mieszkasz tu? Znaczy pod tym stołem - dopytywała dalej nowopoznana.
- Nie. - Limbo spojrzała ponuro na Shirley. - W schowku.
- Pod schodami? - Dziewczyna roześmiała się, podczas gdy czarnowłosa próbowała skojarzyć fakty.
- Nie ma tu schowka pod schodami - zauważyła, analizując rozkład piwnicy.
- Nie o to mi chodziło. - W powietrzu pojawiła się mroczna sugestia machnięcia ręką.
- O chłopca, który przeżył? - Oczywiście, że za życia Limbo czytała wiele książek, jednak preferowała poezję, zwykle nie lubianą przez młodzież. Inne książki raczej rzadko czytała, a nie miała z kim o nich rozmawiać, bo cóż... była odludkiem.
- Więc jednak czytałaś? - Ucieszyła się Shirley. - Lubisz książki?
- Lubię ich zapach. Cichy szum stronic, gdy opowieść mknie do przodu. Delikatną szorstkość kart - Czarnowłosa zaczynała się rozkręcać. Mimo dyskomfortu i nieufności jednak w jakiś sposób... doceniała to, że ktoś do niej zagadał. I że siedzi z nią w tych ciemnościach. Dla dziewczyny było to całkowicie nowe doznanie. Nie być samemu. Między dziewczynami ponownie zaległa cisza. Jednak tylko na chwilę. Myśli Shirley znowu przeskoczyły na inny tor.
- Jesteś martwa, prawda? - spytała. Widać już od jakiegoś czasu to pytanie chodziło jej po głowie, jednak chyba nie chciała go wcześniej zadawać.
- Yhym - mruknęła Limbo. - Jednak przeżyłam całą moją rodzinę.
Smutek na twarzy dziewczyny nabrał głębszego wymiaru, pełnego od dawna noszonego w sercu cierpienia po stracie najbliższych.
- Ty też pewnie - to było bardziej stwierdzenie, niż pytanie. Właściwie do przewidzenia było, że w miejscu takim jak to, będącym azylem dla duchów, raczej ich liczba będzie przeważać nad żywymi. Jeśli w ogóle jacyś żywi tu są.
- Yhym. Nie wydaje ci się, że w tej ciemności może się coś czaić? - zapytała niespodziewanie Shirley. Limbo spojrzała w pustkę przed nią.
- Banda głodnych demonów, pełzających cicho przez mrok, niczym stado ogarów, szykująca się by zrobić skok. - Głos czarnowłosej stał się nieco bardziej melodyczny, jednak na ostatnim wyrazie jakby nieco zazgrzytał i dziewczyna umilkła. O ile początek był nawet dobry, to końcówce nie dałaby więcej jak 2/10, nawet gdyby oferowali jej skarby avalonu.

      Shirley? #Początki bywają trudne. Jak nie masz weny zawsze możesz zrobić coś głupiego :3 Tzn jeśli ci to odpowiada, bo na razie za bardzo boję się robić twoją postacią głupoty XP

William Corsair Brooke

,᷿
Tożsamość: William Corsair Brooke
Wiek: 26 lat
Płeć: mężczyzna
Funkcja: Wędrowiec
Charakter: Mężczyzna, któremu z pewnością daleko do miana osoby statycznej. Przeszedł w życiu wiele dróg, w tym setki zwodniczych i prowadzących donikąd. Podjął dziesiątki złych decyzji, wielokrotnie dokonał złego wyboru. Niejednokrotnie pożałował, że w danej chwili nie postąpił inaczej, ale mimo, że cała jego dotychczasowa egzystencja była plątaniną błędów i prób - William nigdy się nie poddał. Co prawda nie posiadał wrodzonego talentu, nie był także urodzonym zdobywcą, ale wraz z biegiem czasu w jego osobowości wykształciły się trzy, niezmienne cechy: wiara, determinacja i nadzieja.
Już jako dzieciak nauczył się, że najgorszym co można zrobić to poddać się. Wyznaje zasadę „albo dojdę na szczyt, albo zginę po drodze". Posiada nieugięty temperament, wiarę w siebie i wolę walki, jakiej pozazdrościłby nawet Leonidas. Cały czas się doskonali, uważa, że nigdy nie jest za późno by stać się lepszym, stąd też w jego grafiku mnóstwo czasu przeznaczonego na wyczerpujące treningi. Will nie potrafi sobie odpuścić, jeśli uzna, że coś leży w jego zakresie obowiązków (nawet gdy jest wprost odwrotnie i miał się tego nie tykać) to dołoży wszelkich starań, aby cel został osiągnięty, a zadanie wykonane.
W jego słowniku nie obowiązuje termin „granica" chyba, że zostanie ona wyznaczona przez jego własne sumienie. William zawsze postępuje zgodnie z własnym rozumem, trudno przekonać go do przyjęcia czyjegoś zdania, choć mężczyzna zawsze obiektywnie wysłuchuje poglądów innych. Jest uparty i samozwańczy, w dodatku potrafi precyzyjnie uderzać „prosto w duszę" co zawdzięcza błyskotliwemu umysłowi i swej ciętej gadce. Szalenie inteligentny oraz spostrzegawczy, lata działań dla służb specjalnych wypielęgnowały u niego zdolność do odgadywania ludzkich myśli i umiejętne wyczuwanie kłamstwa. Oszustwo zwęszy nosem chociażby z drugiego końca miasta, żaden szczegół nie umknie jego uwadze. Wykorzystuje zaawansowany system mnemoniczny znany pod nazwą pałacu pamięci, dzięki czemu wszystkie widziane przez niego obrazy, poznane zachowania czy prawdopodobne biegi zdarzeń na zawsze zostają zachowane w jego pamięci. Jest nauczony myśleć przyszłościowo, korzysta z własnego doświadczenia i coraz to częściej używa swojej pośmiertnej umiejętności.
Uchodzi za mężczyznę odpowiedzialnego, stanowczego i oziębłego. Jest w tym sporo racji, a przynajmniej dla tych, którym dopiero przyszło poznawać Williama. On sam budową swej osobowości przypomina korę drzewa: składa się z dziesiątek warstw, która jedna po drugiej coraz bardziej różnią się od poprzedniej.
Na przestrzeni lat jego charakter wielokrotnie ulegał zmianom: od pokornego, skrytego chłopaka przez dowcipnego, ekspresyjnego faceta, aż do zamkniętego w sobie, samowystarczalnego i pewnego siebie mężczyzny, którym jest teraz. W trakcie służby FBI nabawił się syndromu Batmana, czyli przymusowej ochrony wszelkiego stworzenia, niesienia ratunku i bezinteresownego udzielania pomocy. Jest honorowy i mężny, przy okazji aż zanadto altruistyczny. Choć na co dzień może traktować cię jak powietrze, albo nawet z chęcią cię niweczyć, gdy przyjdzie co do czego rzuci się w płomienie, by ratować twe życie. Na co dzień zdarza mu się prezentować jako samotnik i outsider, choć w rzeczywistości bardzo ceni sobie dobre towarzystwo. Lubi pracować w grupach, ma żyłkę w dziedzinie dowództwa; dobry strateg i koordynator działań. Chętnie próbuje nowych rzeczy, uczy się z radością i bez przymusu, jest także ryzykantem i miłośnikiem jazdy bez trzymanki, więc gdy dzieje się coś zgoła niebezpiecznego i niespodziewanego... cóż, Will zapewne maczał w tym palce. W głębi duszy jest tym nieśmiałym dzieckiem ze szkolnych czasów; ma pewne opory przed zaciskaniem więzi. O ile w większym towarzystwie radzi sobie całkiem nieźle, jest charyzmatyczny i wygadany, o tyle gdy przychodzi poznawać mu kogoś bliżej, automatycznie się blokuje: momentalnie z osoby z lekka tajemniczej i zimnej, acz dobrotliwej i sprawiającej sympatyczne wrażenie, staje się opryskliwy i nieprzystępny, przez co odpycha od siebie znaczne rzesze ludzi.
Wyznaje zasady typowe dla staroświeckich rycerzy: kobiety przepuszczamy w drzwiach, dzieci ratujemy pierwsze, a piwo pijemy tylko z najlepszym kumplem. Jest romantykiem, choć uparcie udaje, że płeć przeciwna zupełnie go nie interesuje. Wrażliwy na piękno i dobro ogółu, ma w sobie wiele poetyckich cech, które jednak sprytnie ukrywa pod maską hardości i zaciętości. Wiadomo, że niezależnie od dnia i godziny można na nim polegać, ale jeśli nie ma się wystarczająco dużo samozaparcia i silnej woli, lepiej nie nastawiać się na bliższą znajomość. Do Williama niełatwo jest dotrzeć, przebić się przez całą tą jego zimną skorupę względnej ignorancji.
Trudno wyprowadzić go z równowagi, jest cierpliwy i wyrozumiały, co czyni z niego dobrego przywódcę. Ma łeb na karku, ale to kolejna ściema w jego wykonaniu: były agent uwielbia pogrążać się w marzeniach, uciekać myślami jak najdalej od realności, więc gdy dobrze mu się przyjrzeć, można dostrzec jak zamyślony zasiada na parapecie i wlepia spojrzenie w mknące po niebie chmury.
Jest żywiołowy i zabawny, w niektórych momentach przekomiczny. Problem w tym, że już od dawien dawna nie miał okazji ukazać tych pozytywnych, radosnych cech - wojsko i służba wycisnęły z niego ostatnią kroplę szczęścia, pozostawiając tylko ów oschłą skorupę, która usiłuje odkupić swe grzechy niosąc pomoc wszystkiemu co żywe. Są dni, kiedy czuje się wypłukany ze wszelkich uczuć, beznamiętnie traktuje wszystko co się wokół niego dzieje. Można wręcz przypisać do niego słowa „pomagając dla zasady, lecz nie współczując bliźnim" czy też „i nawet gdy usłyszę dźwięk rozbijanych szyb; mogą zgrabić wszystko, lecz mej duszy nie ukradnie nikt - bo jej we mnie nie ma[...]". Taak, William lubi popadać w poetycki bełkot.
Gdy wymaga tego sytuacja w sekundę potrafi przeistoczyć się w bezlitosnego najemnika, któremu absolutnie nic nie stanie na drodze. Pomiędzy wrodzoną kłótliwością i cynizmem ulokowała się także cecha, jaką jest nieustępliwość. Mimo, że nie daje się łatwo sprowokować, gdy już wytoczy sobie z kimś słowną wojnę, najczęściej nie potrafi sobie odpuścić.
Zacięcie broni wszystkiego w co wierzy, nawet jeśli najpiękniejsza prawda do szaleństwo. Jej do bólu szczery, oddany i lojalny. Wiara w siebie i wierność bliskim to chyba największe z jego atutów. Prędzej zginie, niż zdradzi swych przyjaciół, których tak trudno mu posiąść.
William po prostu nie potrafi wyzbyć się lęku, który uparcie zabrania mu wejść z kimkolwiek w bliższe relacje - cały czas wydaje mu się, gdy naprawdę kogoś polubi, któregoś dnia popełni błąd i straci ukochane osoby. Tego nie potrafiłby sobie wybaczyć.
Charakterystyczne zachowanie: Bardzo często rozmasowuje kark dłonią, spięcie mięśni bardzo mu przeszkadza i przynosi duży dyskomfort, który wówczas nieco ustępuje. Uśmiecha się jak mały chłopiec, bowiem gdy tylko unosi usta w jego policzkach pojawiają się dołeczki.
Umiejętności: Jest to bardzo nieprzewidywalna moc, a mianowicie możność widzenia przyszłości. Jak to z przyszłością bywa, jest niejasna i trudna do zrozumienia, a każda, nawet najmniejsza decyzja potrafi nieodwracalnie ją zmienić, dlatego też obrazy w głowie Williama pojawiają się dopiero wtedy, gdy zapadnie ta ostateczna, a coś zostanie już dokładnie zaplanowane (w stylu Alice ze Zmierzchu)
Narodowość: Anglik
Data urodzenia: 23.04.1991r
Data śmierci: 25.04.2017r
Bliscy: Matką jest Sarah Brooke, żyjąca obecnie w okolicach hrabstwa Yorkshire. Jego ojciec, Robert Brooke był wykwalifikowanym żołnierzem, kapralem Wojska Generalnego, zginął na służbie. Bliskie sercu Williama miejsce zajął Erwin Smith, dawny przyjaciel ojca ze służby, który po jego śmierci ożenił się z matką chłopca i wziął go pod swoje skrzydła. Z drugiego małżeństwa matki narodziła się istny cud - jego malutki brat, aktualnie ośmioletni Daniele.
Druga połowa: Trudno powiedzieć co z tego wyjdzie, ale całkiem prawdopodobne, że mężczyzna stara się być... hm, otwarty na nowe znajomości.
Historia Przejścia: Po śmierci Will nie odciął się od swej przeszłości, przeciwnie, postanowił wyciągnąć z niej jak najwięcej i czerpać siłę ze swych wspomnień.
Jako chłopiec był małym rozrabiaką, uwielbiał się ruszać i uprawiać każdy możliwy sport, zwłaszcza lekko atletykę. Był najlepszy w grupie atletycznej na którą chodził, od dziecka słyszał, że ma niesłychany talent. Dzieciństwo biegło mu całkiem spokojnie i radośnie, rodzice obdarzali go ogromem miłości i cierpliwości. Przywiązany był zwłaszcza do swego ojca, Roberta, który był zawodowym żołnierzem. Wspólnie każde popołudnie spędzali trenując w ogrodzie, początkowo tylko dla zabawy, ale z czasem ta sztuka wojenna stała się da Willa pasją i jego osobistym hobby. Pierwszym rozłamem, jakim przeżył była strata ojca, gdy William miał piętnaście lat. Były to czasy walk w Afganistanie, na których jego rodziciel, wysłużony kapral stracił życie. Strata ojca, w którą początkowo William nie mógł uwierzyć była przyczyną jego załamania psychicznego, które w efekcie doprowadziło do depresji i silnych stanów lękowych. Will nie miał zbyt bliskich przyjaciół, głównie ze względu na fakt, że cały wolny czas spędzał z ojcem, sądził, że będą razem już na wieki. Matka chłopaka, równie załamana co on nie potrafiła mu pomóc. Ciężki okres przechodził więc sam, z tygodnia na tydzień czując się coraz gorzej; przestał jeść, nie mógł spać, bał się spojrzeć w lustro. Czuł, że dorastając sprawia ból matce, która patrząc na niego widziała ogromne podobieństwo do Roberta. Nie wiadomo gdzie stoczyłby się Will gdyby nie Erwin. Mężczyzna pojawił się na progu ich domostwa dwa lata po tragicznej śmierci ojca chłopaka, przynosząc jego rzeczy i informując o krzyżach zasługi jakimi odznaczono zmarłego żołnierza. Początkowo Will nie mógł znieść widoku nowopoznanego mężczyzny, nie chciał znać ani jego, ani wysłuchiwać związanych z wojną historii. Coś jednak sprawiło, że między Erwinem a matką Williama narodziła się pewna zażyłość, która sprawiła, że mężczyzna ten zaczął spędzać w ich domu dużo więcej czasu; był pomocny, silny i uczuciowy. Któregoś wieczora siedemnastoletni wówczas chłopak, patrząc na ogród z okna swego pokoju dostrzegł, jak Erwin używa kubotanów należących niegdyś do jego ojca. To stopniowo zaczęło przekonywać go do zaciśnięcia więzów z mężczyzną; zaczęli wspólnie rozmawiać, trenować, a także walczyć. Nie minęło półtora roku, a nowa relacja przerodziła się w serdeczną przyjaźń i oddanie, w przypadku matki Willa także w miłość. Sarah i Erwin pobrali się, a owocem szczęśliwego małżeństwa okazał się być Daniele, który przyszedł na świat gdy Will miał osiemnaście lat. Między starszym chłopakiem, a jego przyrodnim bratem od razu narodziła się wzajemna miłość i opiekuńczość. Zawsze byli sobie bliscy, Will robił co się dało, aby jego brat dorastał w szczęściu i bliskości. Gdy przyszło mu skończyć szkołę i udać się na studia, pokłócił się z Erwinem. Była to jedyna kłótnia do jakiej kiedykolwiek doszło - Erwin uważał, że Will powinien zaciągnąć się do wojska, o czym tamten nie chciał słyszeć. Trafił na studia w Oksfordzie, zamierzał studiować antropologię sądową, gdy pod koniec pierwszego roku, odezwali się do niego przysłowiowi faceci w czerni. Ściągnęli go do swej siedziby jeszcze tego samego dnia, absolutnie nic nie wyjaśniając. Wtedy, jakimś dziwnym trafem u jego matki stwierdzono włókniaka, którego leczenie wymagało horrendalnych kwot, a federalni oferowali całkiem sporo. William nie miał wyboru, był pewien, że zrobi wszystko aby pomóc matce. Tak zaczęły się jego treningi i szkolenia, które przechodził z wynikiem dużo wyższym od pozostałych kadetów. Trafił pod oko patologa, dużo czasu spędzał w prosektorium, gdzie zgłębił tajemnice ludzkiego ciała, poznał jego dokładną budowę i nauczył się jak wykorzystywać swą wiedzę w boju. Dwudziestojednolatka prędko wdrążono w program "Ochrony Cywili" czyli "Protokół Alfa" mający zwalczać istoty zamieszkujące ten świat, lecz nie należące do niego. Tak Brooke poznał tajemnice Wędrowców oczami ludzkości. Początkowo robił co mu kazano; dowiedział się jak używać skomplikowanego rodzaju broni, która wymierzona w ludzką duszę rozsadzała ją, dezintegrowała. Nauczono go obsługi sprzętów namierzających oraz metod walki z tymi istotami. Mimo wszystko Williamowi od początku coś w tym nie grało, zaczął węszyć i podejrzewać, buntować się i działać na własną rękę. Jego pomysł na zrozumienie istnienia Wędrowców, pokojowe pertraktacje z nimi spotkały się z odmową ze strony dowództwa, a także wyśmianiem ze strony współpracowników. Dość szybko jego idee uznano za szaloną i idiotyczną, przez co padł ofiarą licznych kpin ze strony pozostałych agentów. Na jego nieszczęście w czasie służby poznał Rosemary, która jako jedyna traktowała go obiektywnie i sprawiedliwie, a z czasem obdarzyła sympatią i przyjaźnią. Stopniowo William zaczął jej ufać, współdziałać z nią i dzielić się wynikami swych prywatnych badań. Ukazanie jej ich było największym błędem jaki mógł popełnić; szczerze zaintrygowana Rosemary zaczęła spędzać z Williamem ogrom czasu, a jej dobroć zauroczyła mężczyznę, co w efekcie zaczął okazywać. Rose pochwyciła go jak muchołapka, sprawiła, że był na każde jej skinienie, podczas gdy Will odbierał to jako miłość. Ich związek był dla niej wygodny, jemu zaś wydawało się, że to miłość aż po kres. Rosemary szybko wybiła się na nieszczęśliwej chwale Willa, była także na bieżąco z każdą jego nową hipotezą dotyczącą świata Wędrowców.
To błędne koło ciągnęłoby się zapewne dalej, gdyby nie feralne wydarzenie dwa dni po urodzinach Brooke'a. Radary wykryły obecność Wędrowców w centrum Nowego Yorku, gdzie wysłana została elitarna ekipa, w skład której wchodził William i oczywiście jego partnerka, Rosemary. Ścigali mężczyznę, który chciał wykraść z centrum dowodzenia wyniki badań, ukryte w teczce jaką miał ze sobą William. Jego planem było solowe odnalezienie istoty i próba porozmawiania z nią, przeciągnięcia na dobrą stronę. Niestety jego cel znała Rosemary, która uprzedziła Williama i udało jej się pojmać ludzką duszę. Will wiedział, że jeśli go zniszczą lub pojmą jako jeńca wszystko pójdzie na marne. Skoczył przed niego, by oswobodzić mężczyznę. Rose i pozostali kazali mu go zostawić, bo przyjmą to jako zdradę i zjednoczenie się z wrogiem. Will nie słuchał. Gdy udało mu się wyszarpać Wędrowca z więzów, przez krótką chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym tamten porwał walizkę i miał właśnie zniknąć, gdy Rose podjęła się ostatecznej próby zwalczenia istoty: broń służąca do niszczenia dusz wypaliła, Wędrowiec nie miał szans uciec na czas. Wiedziony silnym impulsem, podążający za swym podołaniem William odepchnął go i sam przyjął strzał z enigmatycznego pocisku. Wszystko to trwało co najwyżej chwilę - momentalnie jego świat legł w gruzach, odbijając się w oziębłych oczach Rose. Wszystkie obrazy zbladły i rozbiły się na setki kawałków niczym zbite lustro.
Tamtego dnia Will stracił życie, stając w obronie rzekomo, największego współczesnego wroga ludzkości.
Waga: 85kg
Wzrost: 190cm
Fundusze: 100$
Upodobania: Szczerość; śmiałość i odwaga cywilna; chęć współpracy; działania w grupach; obcisłe koszulki; treningi; walka wręcz; wspinaczka; lekko atletyka; piłka ręczna; łyżwiarstwo; świeże powietrze; soki ze świeżo wyciśniętych owoców; kwiaty; powieści sensacyjne; muzyka rockowa; ciasta bezowe; sowy; komiksy; precyzja; lody waniliowe; skromność i delikatność; imponuje mu silna wola i umiejętność podejmowania słusznych decyzji
Awersje: Nienawidzi niesprawiedliwości, oceniania ludzi po pozorach i ogólnego płycizmu; jest przeciwny wojnie i niepotrzebnemu rozlewowi krwi; nosi w sercu wielki uraz w stosunku do kobiet, którym po prostu nie ufa; nie podobają mu się wahania pogody; niedopełnianie obowiązków; kłamliwość; oszustwa; nie lubi gryzoni, mają w sobie coś co go odstręcza; tandety, przerysowanych elementów - zarówno ubioru jak i w np. fabułach filmów; gotowany kurczak - przecież powinno się jeść pieczonego z chrupiącą skórką; zapach nafty i benzyny; wulgaryzm wśród młodzieży; gdy ktoś pcha się przed szereg i nie wypełnia poleceń; ustawiania po kątach; wywyższania się; lubi sok z pomarańczy, natomiast sam owoc mu nie smakuje; niczym nie usprawiedliwionego chamstwa także nie znosi; nie lubi sprzątać... bo nie; w jego gust nie wpada także gorzka herbata; jakimś dziwnym cudem totalnie nie toleruje ciastek czekoladowych, woli te maślane; lenistwo
Pokój: nr. 10
Inne:
- Od dziecka uprawia lekko akrobatykę, uwielbia także jazdę na łyżwach.
- Poza doskonałymi kwalifikacjami jakie spełniał będąc agentem służb specjalnych, jest także wyszkolonym najemnikiem
- Najczęściej w walce wręcz używa dwóch kubotanów
- Każdy dzień kończy i zaczyna od treningu siłowego
- Jest wyposażony w nowoczesny sprzęt należący do tajnych agentów, przeważnie zawsze ma przy sobie jakiś gadżet
- Lubi działać spontaniczne, z rozmachem i szokować ludzi wokół
- Nigdy się nie garbi. Absolutnie nigdy.
- Jego ulubiony kolor to niebieski, spośród zwierząt najbardziej lubi ptactwo; a zwłaszcza sowy i wróble
- Ma w dziwnym nawyku do mieszkania wchodzić oknem
- Wiecznie jest spięty, przydałyby mu się masaże
- Stroni od dotyku, zwłaszcza jeśli chodzi o bliskość z kobietą
- Istnieje pewne prawdopodobieństwo, jakoby Will był biseksualny
- Choć nie lubi trwonić czasu, są dni kiedy godzinami potrafi stać pod prysznicem
- Bardzo lubi kontakt z wodą, pływanie czy kąpiele odprężają go
- Uwielbia serniki bezowe, jeśli idzie do kawiarni czy ciastkarni, zapewne wybierze właśnie ten rodzaj ciasta
- Fan komiksowej serii przygód Batmana
- Jeśli chodzi o herbatę, pije ją wyjątkowo często - musi być ona jednak z miodem lub cytryną, bo zwykła, gorzka nie przejdzie.
Źródło: Radża

środa, 26 kwietnia 2017

Roma - C.D Historii Otoi

     Charakterystyczny zgrzyt przemieszczających się ziaren piachu wraz z odgłosem rozpryskującej się na wszystkie możliwe strony świadczyły o tym, że ktoś szedł w stronę dziewczyny, która powoli uniosła głowę i spojrzała w stronę źródła dźwięku. Był to chłopak, ten sam, którego wcześniej zignorowała, bo myślała, że i tak jej nie zauważy. Przyglądała się mu z niemałym zdziwieniem, z resztą on również wydawał się lekko zdziwiony, może nawet bardziej zaciekawiony jej osobą. Przez dłuższy czas po prostu stał, wpatrując się jej w oczy, jakoby były czymś niezwykłym, a ona uważała, że jest wręcz przeciwnie — dla niej były czymś normalnym. W końcu kolor tęczówek nic nikomu do życia nie wnosi, nie czyni nikogo lepszym, czy w gorszym, nie wpływa również na inteligencję. Ważne jedynie to, że ma się wzrok. Cała ta sytuacja nieco zaniepokoiła białowłosą, która jednak nie miała w planach tego okazywać, więc wyraz jej twarzy z każdą chwilą stawał się coraz bardziej beznamiętny.
      Lekko ścisnęła łapkę swojego pluszaka, sprawdzając, czy zdążył już przemoknąć, a czerwonowłosy, jakby wyrwany z transu w końcu wyjawił powód, dla którego postanowił do niej podejść. Otóż stwierdził, że zaproponuje jej skorzystanie z parasola i w sumie wydawało się jej to bardzo kuszącą propozycją, miała co do tego jednak pewne wątpliwości. Zmarszczyła brwi, nie wiedząc, co ma teraz zrobić i chwilę po tym usłyszała cichy śmiech. Odgarnęła z czoła mokre kosmyki włosów i powoli się wyprostowała. W jej sytuacji schronienie się pod parasolką niewiele pomoże, już i tak jest cała mokra i jak podejrzewa — nazajutrz najpewniej będzie chora, co innego, jeżeli chodzi o jej „przyjaciół”, którzy nie znajdowali się w aż tak złej sytuacji, jak ona, w końcu osłoniła ich własnym ciałem. Uniosła większego misia w górę tak, aby nie zasłaniał jej jedynie oczu.
— Dziękuję — wyszeptała, czując lekkie zawstydzenie całą tą sytuacją.
— Ależ nie ma za co! — chłopak prawie że wykrzyczał te słowa z uśmiechem na twarzy — Wracasz może do hotelu?
Dahn jedynie przytaknęła, albowiem nie należała do osób rozmownych, tym bardziej że nie znała jeszcze jej nowego towarzysza. Wydawał się jednak dość miły, co trochę ją do niego przekonało. Wtuliła się w Bellum, spuściła głowę i zaczęła przyglądać się swoim butom, które powoli przestawały być białe, z racji, że cały czas wchodziła w powiększające się z każdą chwilą kałuże błota. Skrzywiła się na ten widok, w końcu na tę chwilę były to jej jedyne buty, na inne nie było ją stać, a oprócz tego, jak niby miałaby je kupić, skoro dla ludzi była niczym więcej niż powietrzem.
— Tak w ogóle jestem Otoya, a ty? — zapytał.
— Roma — istotka uniosła głowę do góry — Ewentualnie Ita, chociaż tego praktycznie nikt nie używa i zapewnie ciebie to nie interesuje.
— Dlaczego tak uważasz? — w jego głosie dało się usłyszeć zdziwienie — Nigdy nikogo nie interesowało, jak wiele innych rzeczy — odparła spokojnie, wzruszając ramionami — A dlatego.
Przez chwilę zdawało jej się, że wyglądał na lekko zmartwionego, szybko jednak powrócił do poprzedniego wyrazu twarzy, jakim był uśmiech. „Że go jeszcze twarz od tego nie boli” pomyślała i odwróciła się w drugą stronę, podziwiając niebo, które zasłaniały ciemne, jakby burzowe chmury, co nie wróżyło nic dobrego.
Z tego, co pamięta, zanim dotrą do miejsca, w którym aktualnie mieszkają, minie jeszcze kilkanaście minut, a jej z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. Nie jest to z resztą nic dziwnego, od kilku dni temperatury były niskie, czego z resztą mogła się tylko domyślać, a do tego jest cała mokra.
Jedyne, o czym w tej chwili marzyła to to, żeby wrócić, zjeść cokolwiek, wziąć gorącą kąpiel i resztę dnia przesiedzieć w łóżku, a tak przez następny tydzień, oczywiście, jeżeli jej przypuszczenia będą prawdziwe i naprawdę się rozchoruje. No ale cóż, w najgorszym przypadku będzie musiała znosić jakiegoś nieprzyjemnego współlokatora, być może go zarazi, kto wie. Westchnęła, wcale nie tak cicho, jak planowała, tym samym zwracając na siebie uwagę Otoi.
— Co się stało?
Pokręciła głową, chcąc jakby wyrazić tym coś w stylu „nic”, po czym szybko zmieniła temat, na „Daleko jeszcze?". Towarzysz zapewniał ją, że o ile dobrze pamięta, za chwilę będą na miejscu, co sprawiło, że nawet trochę się ucieszyła. Nie kontynuując rozmowy, stwierdziła, że chyba nigdy nie uda się tak daleko sama, w dodatku bez parasola.
— Widzisz, zaraz będzie cieplutko, cieszysz się? — uniosła białą maskotkę na wysokość swoich oczu — Udało ci się nawet nie zmoknąć!
     Czerwonowłosy przyglądał się tej „konwersacji”, na co Roma w ogóle nie zwróciła uwagi, dla niej było to czymś normalnym i nie wyobraża ona sobie sytuacji, w której ktoś mógłby jej wprost powiedzieć, że jest to czymś dziwnym, a ona sama jest chyba chora psychicznie, prawdopodobnie nie wiedziałaby nawet jak na to zareagować.
Ku jej uciesze zza rogu wyłonił się jedyny znajomy budynek, którego widok sprawił, że na twarzy dziewczyny pojawił się mały, prawie niewidoczny uśmiech, jakby tylko drgnęła kącikami ust, na znak, że jest z tego powodu zadowolona. Gdy tylko znaleźli się w środku, poczuła, jak wszystko zaczyna ją szczypać jeszcze bardziej niż na zewnątrz. Palce kompletnie jej zdrętwiały i gdyby przyszło jej teraz rozpinać suwak kurtki, czy guziki płaszcza, nie dałaby rady. Powoli ściskała i znów rozkładała ręce, czując, jak powoli rozmarzają.
Otoya złożywszy parasol, spojrzał na nią i zapytał, w którym pokoju mieszka. Ita przez chwilę tępo się mu przyglądała.
— Dziewiąty, a co?

                           Otoya? Nie umiem w dialogi :c

Natasza Flamel

Tożsamość: Natasza Perrenele Flamel
Wiek: 23 lata
Płeć: Kobieta
Funkcja: Wędrowiec
Głos: Shania Twain
Charakter: Natasza. Introwertyczny ekstrawertyk. Zamyślony filozof. Samoistny psycholog, po wizycie u którego najprawdopodobniej skoczysz z okna. Niezależny, nieutalentowany artysta i niedopieczony schabowy bez panierki.
Z perspektywy człowieka stojącego obok, Natasza na pierwszy rzut oka wydaje się być osobą poważną, zdystansowaną. Nie okazującą emocji. Ile w tym prawdy? Może kilka gramów. Otóż panna Frey cierpi na tz. "syndrom poważnej buzi". Zazwyczaj jest po prostu tak zamyślona, że nie zwraca uwagi na podkowę wiszącą na jej twarzy.
Można powiedzieć, że to pakiet "dwa w jednym". Z jednej strony osoba rozważna, opanowana. Bacznie obserwuje otoczenie, rozmyśla. Wiele uwagi poświęca samej sobie, swojemu wnętrzu. Kontempluje nad tym co było, będzie i jest. Z drugiej widać człowieka otwartego, pełnego energii. Człowieka, który z łatwością nawiązuje nowe relacje, dużo się śmieje i rzuca sucharami. Do życia podchodzi z pewną dozą ironii. W momentach krytycznych, wybucha śmiechem (histerycznym, ale ciiicho).
Czasem puszcza wszelkie wodze. Odrzuca na bok ograniczenia i zaczyna... szaleć. Po prostu szaleć. Wypłaca z banku ostatnie oszczędności i wykupuje bilet na rejs dookoła świata, z zahaczeniem o jakąś plażę w Meksyku, by mogła majestatycznie przebiec się nago brzegiem morza ku zachodzącemu słońcu.
Mimo, że nie widać tego na pierwszy rzut oka, to człowiek bardzo wrażliwy i empatyczny. Płacze na filmach o zwierzętach, filmach aniomowanych i animowanych filmach o zwierzętach. Będąc w kinie na "Mój przyjaciel smok", cały seans udawała, że ma katar. Wyszła niczym smutna panda w japońskim rezerwacie z glazurą spływającą po twarzy.
Charakterystyczne zachowanie: Podczas rozmowy żywo gestykuluje. Brwiami.
Umiejętności: Potrafi usłyszeć myśli żyjących. Ale nie wszystkich. Niektórzy mają zbyt potężne osobowości, by mogła się przebić.
Narodowość: Norweżka
Data urodzenia: 31 lipiec 1993r.
Data śmierci: 10 listopada 2016r.
Bliscy: Matka Anna wróciła do Paryża po śmierci córki. Mieszka u młodszej siostry, wraz z jej rodziną - mężem i dwoma synami, Rafaelem i Robertem. Ojciec bez zmiennie przebywa w Oslo razem z żoną i przybranym rodzeństwem Natalie - Jonem, Jakobem i Juliette. Zwierzęta przeszły pod opiekę najbliższych znajomych.
Druga połowa: Brak.
Historia Przejścia: Urodziła się w Norwegii. Jej matka była francuską, ojciec rodowitym norwegiem. Poznali się na spotkaniu biznesowym. Prowadzili wspólne interesy dla swoich firm. Połączył ich przelotny romans. Natalie urodziła się jako wpadka. Dzieciństwo mijało jej spokojnie, bez znajomości swojego ojca. Dorastała, kształciła się, rozwijała pasje. Dużo czasu poświęcała fotografii i swoim ukochanym, czworonożnym towarzyszom. Po ukończeniu szkoły średniej poszła na studia weterynaryjne. Tam miał miejsce jej pierwszy poważny związek. A potem dwa kolejne. Trzy złamane serca i tony wepchniętej w siebie Nutelli utwierdziły ją w przekonaniu, że nie dane jest jej zasmakować uroków prawdziwej miłości. A przynajmniej na razie. Czasem dawała się ponieść studenckiemu życiu. Imprezom i szaleńczym pomysłom.
W ciągu roku po rozpoczęciu studiów poznała ojca. Później przyrodnich braci i siostrę. O ile z najstarszym Jonem i najmłodszym Jakobem połączyły ją iście braterskie więzi, o tyle z Juliette nie mogła się dogadać. Blond włosa dwudziestolatka pałała szczerą nienawiścią do Nataszy, która była owocem zdrady jej ojca. Przyczyna śmierci? Pod wpływem silnych leków psychotropowych, wpadła pod pociąg. Jej ciało zostało zmiażdżone na miejscu. Policja twierdzi, że to było samobójstwo, a leki wzięła umyślnie. Nie prawda. Nikt nie wie, że ostatni posiłek zjadła w towarzystwie ukochanej siostry.
Waga: 61kg
Wzrost: 177cm
Fundusze: 100$
Upodobania: Spacery na świeżym powietrzu, ewentualnie siadywanie gdzieś na pniu w lesie; historia, szczególnie starożytna; starocie; obserwowanie ludzi; zwierzęta; fotografia(kiedyś); filmy ze sztukami walki; bajki Disneya; malowanie przedmiotów farbą olejną; słodycze(w szczególności lizaki); dźwięk fortepianu; bieganie;
Awersje: Nie trawi wszystkiego co "jest na topie", puki nie przestanie "być na topie". W tym takich rzeczy jak Harry Potter czy Star Wars; kłamliwości; zadufanych w sobie facetów; twarogu; robactwa; blond-włosych blachar; zapachu świeżo skoszonej trawy;
Pokój: Pokój nr 19
Inne:
- Nie potrafi gotować. Ponoć ze swych specjałów, potrafi stworzyć życie!
- Mimo, że urodziła się w Norwegii, nigdy nie przyzwyczaiła się do zimnego klimatu krajów skandynawskich.
- Uwielbia odwiedzać antykwariaty.
- Lubi roślinki, ale często je zasusza.
- Miała dwa psy i kota. Ogromnego kundla imieniem Neptun, miniaturowego pudla Zeusa i kota rasy sfinks o imieniu Sfinks.
- Gdy się denerwuje, zaczyna podjadać.
- Drugie imię ma po babci.
- Potrafi na cały dzień zaszyć się w lesie lub wylegiwać się na słońcu.
- Pierwszy chłopak wołał na nią: Schabusiu.
- Po śmierci jeszcze ani razu nie dotknęła aparatu.
Źródło: Haza / natika731@gmail.com
 

Motoharu Yano

Tożsamość: Motoharu Yano [ woli jednak kiedy mówią mu Yano ]
Wiek: 25 lat
Płeć: Mężczyzna
Funkcja: Wędrowiec
Głos: Starset
Charakter: Yano to dość specyficzny stwór. Wbrew swojej woli zazwyczaj znajduje się w centrum uwagi. Przyciąga on innych i sprawia, że chce się z nim przebywać. Mimo ,że jest bardzo arogancki i egoistyczny. Nie liczy się on ze zdaniem innych i nie interesuje się nikim. Sam zaś nie okazuje emocji oraz nie przywiązuje się do nikogo, za życia przejechał się i nie chce przywiązywać się do nikogo. Można powiedzieć, ze jest kłamliwy i fałszywy gdyż wydaje się wesołym chłopakiem ale wewnątrz coś nie daje mu spokoju. Nie lubi opowiadać o sobie, unikach takich tematów. Nie rozumie czemu tak łatwo zdobywa zaufanie innych, może taki milczek daje pewność, że nikomu nie powie nic. Potrafi trzymać język za zębami. Nigdy nic nie obiecuje ma świadomość, że często nie dotrzymuje słowa. Jest zimny i bezuczuciowy a raczej tak kreuje swoją opinie. Ma gdzieś słowa innych i nie przejmuje się niczym. Ciężko go rozgryźć jest furiatem i często się denerwuje. Lubi się bić i konkurować z innymi. Ambitny wytrzymały oraz bardzo pamiętliwy. Yano nigdy nie zapomina wybacza ale lubi się mścić na innych w brutalny spsoób.
Charakterystyczne zachowanie: Yano często zachowuje się tak jakby Cię nie znał mimo, że możecie znać się od lat. Poza tym nie mówi wszystkiego wprost.
Umiejętności: Yano zmarł kilka lat temu, ciężko było mu przywyknąć do swojej martwości. Nabył tym czasie kilka umiejętności. Sama jego obecność sprawia, że drugi umarły czuje spokój a każdy, żywy czuje lęk i niepokój. Yano jednak nie krzywdzi nikogo jednak być może otacza go lekko mroczna aura. Często zdaje mu się, że coś już się działo. Jego przeczucia zazwyczaj się sprawdzają. Jest w stanie poznać się na innej istocie niemal natychmiast. Odczuwa on emocje innych, przez co nikogo nie powinno dziwić, że ma się wrażenie iż zna Cię na wylot mimo, że dopiero podał Ci rękę. Cóż zmienia położenie przedmiotów swoim umysłem nie musi teog dotykać wystarczy, że pomyśli. Jest w stanie przewidzieć ruchy przeciwnika i sprawić mu ból samym patrzeniem w oczy. Zna słabe punkty niemal każdego, jednak nie ma skłonności do wykorzystywanie tej wiedzy.
Narodowość: Japonia
Data urodzenia: 01.07.1974
Data śmierci: 19.12.1999
Bliscy:
Yoko Yano-Mama
Kazuya Yano- Ojciec
Druga połowa:-
Historia Przejścia: Yano nienawidzi rozpamiętywać swojej przeszłości. Była ona bardzo ciężka i bolesna. Miał problemy w rodzinie jak i w związkach z dziewczynami. Przeżył ogromną stratę a w sumie to aż dwie. Nigdy nie było łatwo mu z utrzymaniem się finansowo dlatego pracował gdzie się tylko dało. Podróżował ale tylko dla tego,że jego matkę nie było stać na utrzymanie domu i była to konieczna przeprowadzka. Narobił sobie wielu problemów zmarł podczas strzelaniny.
Waga: 186 cm
Wzrost: 78 kg
Fundusze:100$
Upodobania:
-Lubi rysować
-Słuchać i komponować muzykę
-Gotować
-Grać w gry
-Uwielbia pikantne potrawy
Awersje:
-Nienawidzi kłamców i istot bez honoru
-Gardzi tchórzami
-Nie lubi jeść ryb
-Nie lubi większości zachowań innych
Pokój: 1 piętro pokój nr 2
 Inne: -
Źródło: Bad Boy

Si

    Odkąd jego pamięć zaczęła rejestrować obrazy tego wrogiego świata, ta najzwyklejsza budowla stanowiła dla niego ucieleśnienie nieskończonej tajemnicy. Piękna w swej prostocie, stojąca samotnie pośród lasu kaplica o spękanych, przeżartych pleśnią ścianach, przerażała nie tylko bijącą z pozbawionych szyb okien ciemnością, ale także dotyczącymi jej historii plotkami. To, co jednym wydawało się być zwykłą bujdą utworzoną przez plemię starszych mieszkańców niewielkiej miejscowości pod Sztokholmem, istniejącej tylko w celu straszenia małych dzieci i wybijania im z głów samotnych wędrówek po borze, dla drugich było świętą prawdą i przestrogą, której dla własnego dobra woleli się trzymać.
      Bluszcz, którego szmaragdowe liście pięły się po strzelistej wieży kościółka, opadał także na zawsze otwarte wrota do wnętrza. Jeśli przestąpić spróchniałe stopnie i dotknąć wyrwanej framugi nieosłoniętymi palcami, niemalże natychmiast można było doznać niezdrowego dreszczu podniecenia, jaki człowiek odczuwał od zarania dziejów, a raczej od poznania działania adrenaliny. Gdy wejrzeć we wnętrze budynku, trudno było dostrzec cokolwiek; cień jaki tam panował był nieprzenikniony i tak ciężki, że zdawał się być niemalże namacalny. Już u progu wyczuć można było unoszącą się w powietrzu wilgoć o nieznanym źródle. Źródło to oczywiście nie było wcale tak dobrze ukryte, bo on nie lubił niczym maskować swoich dzieł. Gdy tylko oświetlić bure, zakurzone ściany wątłym snopem światła padającego z latarki, prędko w oczy rzucała się szeroka wyrwa w podłodze, z której skrupulatnie wyrwano deski. Ci, którym przyszło stanąć nad jej krawędzią mawiali, że jest ona rzeczywistymi bramami do domostwa szatana, a ulatniający się z niej swąd jest przepastną wonią gnijących ciał. Twierdzili też, że dziura jest tak szeroka, a mrok w niej tak gęsty, że niczym nie da się go przejednać.
Cóż, nie pomylili się. Jedyne, co w tym określeniu szczerze martwiło czarnowłosego mężczyznę, o oczach przypominających odbijające słoneczne światło monety, porzucone na dnie studni życzeń, to tak błędne określenie głębokości wyrwy.
       W rzeczywistości w mroku skrywały się schody, których każde załamanie i skruszony fragment Si znał na pamięć. W radość i wewnętrzne uniesienie wprawiała go mowa o wrotach szatana, bo ten był dla mężczyzny istnym obiektem uwielbienia. Zapierała mu dech w piersiach sama wieść o potędze Władcy Piekieł, choć zdarzało się, że co do istnienia czarta Si miewał wątpliwości; dlaczego po niego jeszcze nie przyszedł? Dlaczego mimo tortur i lat cierpienia diabeł nie chciał go w swym gronie?
Wraz z nadejściem południa, które miało raz na zawsze odciąć go od swej przeszłości, zerwał z gałęzi rosłego krzewu czeremchy kilka mocno pachnących kwiatów i z radosnym uśmiechem wkroczył do podziemia, w jakim ostatnimi czasy spędzał każdą wolną chwilę. Gdy tylko obcas jego buta zastukotał na wyłożonej kostką powierzchni piwnicy, gdzieś z jej wnętrza można było usłyszeć stłumiony krzyk przejęcia i odgłos szarpanych łańcuchów.
        Si idzie powoli, ciesząc się sycącym zapachem rozkładu i czując jak po jego stopach prześlizguje się kłębowisko węży. Kwiaty trzyma na otwartej dłoni i obserwuje każde ich drgnięcie. Uwalniający się z nich pyłek o ostrej woni kłuje go w nozdrza, ale nawet to nie zmywa uśmiechu z jego oblicza. Jest coraz bliżej swej ostatniej ofiary. Ostatniej tego dnia. Ostatniej tego miesiąca. Mimo, że od dawna jest już martwy, a jego oczu nie trapią już światła policyjnych lamp doskonale wie, że jego zadanie musi zostać wykonane do końca, nawet jeśli będzie musiał je spełniać poza granicami Szwecji, z której na chwilę obecną chce się jak najprędzej wynieść.
Mija wbity w ziemię drewniany krzyż, który odwrócił, podobnie jak sześć innych, przybitych po trzy do dwóch równoległych ścian.
- Nie martw się ciemnością, nie uważasz, że jest naprawdę przyjemna? - pyta, a klęczący w kałuży krwistej posoki mężczyzna szarpie się jeszcze bardziej, powodując, że łańcuchy trzeszczą nieprzyjemnie na kamiennej posadzce. Si krzywi się z lekka. Bardzo nie lubi tak głośnych dźwięków.
- To nie kulturalne, tak nie odpowiadać na zadane pytanie. - karci ofiarę i kładzie kwiaty na odlanym z żelaza tronie, który własnoręcznie stworzył stapiając elementy dawnego ołtarza i audytorium, jakie tkwiło w piwnicy. To tutaj, przed dziesięcioleciami urządzano czarne msze. Niestety ząb czasu i działania nazistowskie zupełnie zrujnowały niegdyś tak piękne pomieszczenie, ale syn chemika dołożył wszelkich starań, aby swej ulubionej kaplicy przywrócić choć cień dawnej świetności.
- Jesteś dziś bardzo małomówny, Aaronie. - zaczyna chichotać, gdy widzi jak zęby spętanego zaciskają się na materiałowym kneblu, ciasno zawiązanym na ustach.
      Si chce mieć to już za sobą, jest jednak spokojny; dziś wszystko pójdzie po jego myśli. Rusza w kierunku ściany, przesuwając butem pełzające wszędzie węże, których syk niesie się echem po całym podziemiu. Zemsta zajęła mu całe osiemnaście miesięcy, ale chemik wie, że jego starania nie pójdą na marne: wkrótce będzie wolny, wcześniej musi tylko pozbyć się swojego największego wroga, nemezis, którego latami nazywał mianem przyjaciela. Dociera do pochodni i zdejmuje ją z uchwytu. Czuje ciężar zapalniczki w kieszeni spodni, ale użycie tak banalnego przedmiotu zepsułoby cały efekt. Poza tym on sam ma ochotę poczuć coś więcej, dopełnić podniosłą chwilę pięknym, palącym uczuciem. Chce przyjrzeć się jak płomienie trawią skórę palców i wypalają czarne, oszczerbione dziury w centrum dłoni. Zaciska rękę na nasączonym materiale i powołuje ogień do życia. Pochodnia zapala się jasnym, pomarańczowym światłem, które oświetla jego twarz ujawniając tańczące na niej, złowrogie cienie.
Ból sprawia, że z gardła mężczyzny wyrwa się krótki syk, powodujący wśród ślizgających się na brzuchach, pokrytych łuską przyjaciół niemałe poruszenie. W ten sposób rozpoznają, jak wielkie cierpienie musi znosić ich Pan gdy ogień wstępuje na jego dłonie. Si odrzuca ból i czerpie z tego wyłącznie przyjemność, pojmuje to jako swoją małą ekstazę.
Z płomykami tańczącymi na palcach robi kilka kroków w przód i nawet nie zawiesiwszy wzroku na teraz doskonale oświetlonym, ociekającym śluzem szkielecie, z którego już dawno opadło przegnite mięso dotyka kolejnej z wiszących pochodni.
Gdy i ta się zapala, a światło wyłania z mroku już dwa przybite do odwróconych krzyży truchła, mężczyzna rusza dalej, zapalając także trzecią. Zadowolony z łagodnego blasku i niewidzących spojrzeń, jakim obdarzają go puste oczodoły trójki ukrzyżowanych naukowców z wprost dziecięcą radością wyciąga z kieszeni garść opiłków krzemu i rozrzuca je barwną chmarą po całym pomieszczeniu. Tańczy po komnacie z ręką stojącą w płomieniach i ciska łatwopalnym materiałem to tu, to tam. Ciesząc się coraz bardziej, zaczyna się śmiać, a perlisty odgłos odbija się od dotychczas głuchych, kamiennych ścian. Zapala pozostałe trzy pochodnie po drugiej stronie piwnicy i radując oczy skąpanymi w blasku twarzami sześciu martwych mężczyzn wraca na swój tron, gdzie zasiada,
przekładając wcześniej spoczywające tam kwiaty.
       Ciała zwisających naukowców, tych samych, którzy doprowadzili jego  ciało do agonicznego zgonu są w różnych stadiach rozkładu; jedno z nich jest już całkowicie pozbawione mięsa, a przyklejone do wewnętrznej strony żeber nerki zmarszczyły się, przybierając fakturę włoskiego orzecha. Z innych dopiero złuszcza się skóra, na którą wstępuje obrzydliwy śluz. Na kolejnych pojawiły się białe, wijące się larwy. Si ma ochotę spalić je od dawien dawna, przyglądać się, jak płomienie przepalają się na wiór, ale jest doskonale świadom, że bez wcześniejszego sprowadzenia tu Aarona, jego sprytny plan zemsty nigdy się nie powiedzie. Węże czmychają jak najdalej stąd, słysząc ciche, syczące ostrzeżenie swego przywódcy. Gdy tylko ich czarne sylwetki znikają, odsłaniając iskrzącą od drobin krzemu posadzkę, Si wyciąga rękę w kierunku zacienionego filaru.
Pomalutku, wijąc się delikatnie na jego rękę spływa cienista sylwetka węża. Utkane z czerni, wątłe ciałko istoty dotyka jego skóry niemalże z namaszczeniem, a w miejscu łepka otwierają się pozbawione źrenic, czerwone oczy. Si jedną myślą wydaje stworzeniu polecenie, a to natychmiast posłusznie ześlizguje się na podłoże i okręcając się wokół szyi klęczącego Aarona, bardzo powoli zdejmuje mu przepaskę z oczu i przegryza materiał, z którego stworzony jest knebel. Następnie znika, zupełnie, jakby nigdy go tu nie było.
         Czarnowłosy bacznie obserwuje, jak źrenice tamtego zwężają się, a na jego twarz wkracza bezkresny strach i przerażenie. Niedoszła ofiara rozgląda się po pomieszczeniu, a jego ciałem wstrząsają nieskrywane konwulsje. Si zaczyna się śmiać. Po prostu wybucha salwą śmiechu, nie mogąc nadziwić się zaistniałej sytuacji. Aaron usiłuje unieść spętane dłonie, ale wstrząsające nim dreszcze są tak silne, że nie potrafi tego zrobić. W końcu jego wzrok pada na widziany kątem oka, przybity do ściany krzyż.
- Doktor Connos... - szepce i niemalże natychmiast odrywa głowę w drugą stronę. Z jego gardła wyrywa się potworny ryk, który coraz bardziej bawi siedzącego na tronie.
- Rozbrajasz mnie, Aaronie. - wyrzuca z siebie, ledwie opanowując nerwowy chichot. Złota łuska lśni delikatnie na jego policzku.
- Deryl... - jęczy białowłosy mężczyzna, zapluwając się jakąś nieznaną wydzieliną.
Zaraz, jak się do niego zwrócił? W jednej chwili Si zrywa się z siedziska, czując, jak ogarnia go fala gniewu. W dwóch krokach dopada do tamtego, uparcie zaciskając w dłoniach gałązki rośliny. Pada na jedno kolano i mocno ściska twarz dawnego przyjaciela, wlepiając spojrzenie wężowych ślepi w czerwone oczy, które zdają się drżeć z przerażenia.
- Deryl? - pyta z szaleńczym śmiechem. - Znałem kogoś takiego. Małego chłopca, czy tak? To przykra historia, nie nadaje się na naszą kołysankę, ale jeśli chcesz wiedzieć, to zdradzę ci finał. Spłonął na stosie rozpalonym przez jego ojca, mając nie więcej niż dziesięć lat. Tamtego chłopca już nie ma, rozumiesz? Jest tylko i wyłącznie Si.
- Jak możesz to robić... to byli niewinni ludzie. Nie krzywdzili ludzi. - usiłuje tłumaczyć mu Aaron, ale w odpowiedzi czarnowłosy wbija palce w jego policzki jeszcze mocniej.
- Skrzywdzili mnie. Podobnie jak ty, a ja bardzo nie lubię odnosić ran. Mimo wszystko, jednego mnie nauczyłeś: nie ważne jak blisko będziesz z jakimkolwiek człowiekiem. Nie ważne, ile będzie dla ciebie znaczył. Nigdy nie trać czujności, nie pozwalaj się uśpić. Bądź zawsze gotowy na atak. - wprost wypluwa te noszone w sobie spostrzeżenia, wąskimi źrenicami analizując każdy skurcz na twarzy białowłosego.
Przez chwilę mierzą się wzrokiem: Deryl patrzy z obłąkańczą wręcz nienawiścią, a w oczach Aarona pozostaje tylko strach. Nie mija chwila, a Si nudzi się takim przebiegiem zdarzeń. Czuje pewne ukłucie w głowie, które może świadczyć o tym, że kolor jednej z jego tęczówek przybrał już szkarłatną barwę. Prycha cicho i puszcza twarz chłopaka, po czym wstaje i prostując się wyciąga zapalniczkę z kieszeni.
- Szaleniec... - mówi cicho konający. Jest śmiertelnie przerażony, wie, że oto nadchodzi jego koniec. Si wielokrotnie spotykał się z tym określeniem, ale nigdy go ono nie raziło. Prędzej wywoływało dziwny ubaw. Czarnowłosy robi kilka kroków, stając bokiem do krzyża i przeczesując wzrokiem mieniącą się od krzemu podłogę komnaty. Uśmiecha się pod nosem i zbliża kwiat do zapalniczki. W ostatnim momencie zaczyna się wahać. Spogląda raz jeszcze na opadłą z sił, przerażoną twarz Aarona.
- Nie ten jest oszalałym, co własną ręką utacza krew niesprawiedliwości, a ten, kto próbuje go powstrzymać. - to mówiąc pozwala, aby płomienie polizały bieluteńkie płatki kwiatu.
Gdy ogień zbliża się do łodyżki, Si niedbale rzuca go za siebie. Roślina upada na kamienną posadzkę. W jednej chwili rozlega się błysk, a krzem wchodzi w reakcję z ogniem. Po podłodze rozchodzą się żwawe płomienie, trawiące wszystko, co stanie im na drodze. Aaron krzyczy i lamentuje, woła go po imieniu, ale Der... Si, wschodzi już po schodkach na szczyt kaplicy. Nie słucha, czuje tylko jak ciepły powiew, który niosą ze sobą płomienie ogarnia wszystkie z drewnianych krzyży.
Łącznie z tym, jaki chemik nosił przykuty do pleców przez ostatnie dwa lata.

                                            ~ Pół roku później ~

     Miasto jest wielkie, huczne i pełne oślepiających świateł. Mężczyzna mija setki łupiących podeszwami o chodniki ludzi i ukrywając twarz w kapturze skrywa się w zacienionym zaułku. Nie ma przy sobie absolutnie nic - ani jednej walizki, ani jednej cennej rzeczy. No, może poza ukochaną zapalniczką i kilkoma kryształami krzemu spoczywającymi w kieszeni. Zawsze jest gotowy. W takim mieście jak Nowy York nie ma mowy o spokojnym, wolnym od przestępczości życiu. Deryl dowiedział się gdzie przetrzymywana jest sześcioletnia dziewczynka. Zaciska dłonie w pięści i nie bacząc na stukot jego obcasów prze przed siebie, po mokrym od deszczu asfalcie. Nad nim górują dwie, wyglądające na mocno zaniedbane kamienice. Nigdy nie pałał miłością do tak rosłych budynków, w jego gustach dużo łatwiej odnaleźć było ciepłe i ciasne skrzynie, w których ukrywał się za dziecka.
Kilkakroć przesiadywał także w beczce po kwasie, chcąc ukryć się przed powracającymi do jego głowy głosami. Szybkim krokiem dociera pod żelazną bramkę, za którą skrywa się kilka pojedynczych stopni. Te natomiast prowadzą do ciężkich, żelaznych drzwi. Nad nimi pali się malutka, ledowa lampka, do której zleciały się muchy. Si kładzie dłoń na klamce, ale ta nie ustępuje. Ma misję do wykonania. Nie zamierza zwlekać, podskakuje więc i w locie łapie się za górną krawędź furtki. Przeskakuje na drugą stronę i poprawiając kurtkę ma właśnie zbiec po schodach, gdy coś każe mu obejrzeć się za siebie.
Do jego wyczulonych uszu dotarły ciche, jakby stawiane w obawie przed wyśledzeniem kroki. Przenikając wzrokiem ciemność dostrzega niewielką istotę, jaka skryła się w mroku budynku.
- To chyba nie jest miejsce dla małych dziewczynek. - chichoce, widząc szczere zdumienie w oczach niewiasty, jaka stanęła na jego drodze.

                                                   Arashi?

wtorek, 25 kwietnia 2017

Otoya - C.D Historii Romy

     Rankiem dzień był wyjątkowo przyjemny; ciepłe promienie słońca padały na topniejące zaspy pozostałego po ostatnich mrozach śniegu. Z okiem hotelu obserwowałem, jak zaścielający chodniki puch iskrzy dziesiątkami barw, a zwieszające się z parapetów sople ociekają mieniącymi się kroplami wody.
Większość dnia spędziłem siedząc w jadalni w towarzystwie Vincenta i niskiej, białowłosej dziewczyny o złotych oczach, która nosiła dźwięczne imię Nehemia.
      Nie mnie oceniać relacje między Wędrowcami, ale w każdym ich geście było tyle wzajemnej zażyłości i sympatii, że nasunęło mi się pewne podejrzenie, jakoby tę dwójkę łączyć mogła nie tylko przelotna znajomość. Każde z nich było zupełnie różne; począwszy od samego wzrostu przez indywidulane zapotrzebowania. Dość szybko zdążyłem zaobserwować, jak Vin pochłania przeogromną porcję sałatki i co najmniej cztery kanapki na śniadanie, podczas gdy siedząca obok kobieta leniwie skubała zielone jabłko. Kolejnym co rzucało się w oczy, były ich spojrzenia: to, którym obdarzał świat przywódca należało do wesołych, rozbieganych i pełnych radosnych iskierek, ale jednocześnie noszących w sobie piętno odpowiedzialności, jakim było rzecz jasna - przewodzenie całej ten elicie truposzy. Nehemia natomiast patrzyła bacznie, rejestrując wszystko co działo się wokół, ale mimo to wywarła na mnie wrażenie osoby, która za swych przyjaciół skoczyłaby w ogień. Choć w ich osobowościach aż mrowiło się od sprzeczności, zdawali się uzupełniać w ten uroczy, pełen przeciwieństw sposób.
       No cóż, godne pozazdroszczenia! Gdy tylko uporaliśmy się ze śniadaniem, a Vincent porwał Patrcika w jakimś wyjątkowo naglącym obowiązku, pożegnałem się z Nehemią i zdecydowałem na jakiś czas wyrwać się z budynku. Zawiązałem szalik ciasno wokół szyi i opatuliwszy się ciepłą kurtką wyszedłem przez główne, szklane drzwi. Już na wejściu poczułem podnoszący na duchu chrzęst śniegu pod stopami i to rześkie, rzadko spotykane w ogromnych miastach powietrze. Miałem już ruszać gdy do głowy wpadła mi myśl, że pogoda bywa tutaj nieubłagana i zawsze może spaść deszcz lub śnieg. Podłączyłem słuchawki do iPoda i z nieskrywaną radością wyruszyłem w górę ulicy. Uzbrojony w jeden z mych ulubionych, kpopowych utworów podrygiwałem idąc z wysoko uniesioną głową. Słabo znałem koreański, ale niektóre słowa aż pchały mi się na usta, więc nie zdołałem powstrzymać tego impulsu i już wkrótce spacerując, zacząłem śpiewać.
Prędko się we znaki dała mi własna niewidoczność, której powód wytłumaczył mi ostatnio fioletowowłosy koszykarz: zanim wiadomość o mojej śmierci dotrze do większego grona osób, byłem skazany na zupełną ignorancję ze strony społeczeństwa. To taka szkoda! Po drodze spotkałem co najmniej kilka osób, których zabawny wyraz twarzy prosił się o zagajenie w jakimś temacie; gdzieś na dworcu autobusowym przyśpiewywała samotna, starsza kobieta, która najwidoczniej sądziła, że nikt jej nie widzi. Oczywiście nie chciałem się z niej naśmiewać, a jedynie przyłączyć do śpiewu, bo wesoło kiwająca się staruszka z melodyjnym głosem to widok tak uroczy i rzadki, że bardzo szkoda było mi go od tak ominąć.
       Zbliżając się do centrum natrafiłem także na mężczyznę ściskającego za rękę swojego synka, któremu uparcie usiłował wyczyścić twarz z masy pozostałej po czekoladowym lodzie. Uśmiechnąłem się do siebie, wsłuchany w rytm następnej piosenki. Bacznie obserwowałem mijane ulice oraz charakterystyczne punkty, tak, aby łatwiej było mi trafić z powrotem do ośrodka - nie chciałem w końcu zgubić się już w pierwszych dniach mojej obecności tutaj. Z pewnością potraktowano by mnie życzliwie, no ale... Chyba po prostu nie miałem na to ochoty. Gdzieś nad moją głową rozległ się ciężki furkot ptasich skrzydeł, zadarłem więc szyję i wpatrzyłem się w ciemne sylwetki frunących kruków.
Momentalnie poczułem lekkie ukłucie. Kruki to bardzo mądre i majestatyczne ptaki, ale ściśle kojarzyły mi się z mrocznym nastrojem, jaki niosły ze sobą cmentarze i tym podobne mogiły. Tą myślą najwidoczniej wywołałem wilka z lasu, bo gdy tylko opuściłem wzrok musiałem raptownie się zatrzymać: tuż przede mną jak spod ziemi wyrosła cmentarna brama.
Nie bałem się wkroczyć na teren tej osobliwej posesji, koniec końców cmentarze były bardzo ważnym elementem w życiu każdego z nas - to na nich mogliśmy ponownie połączyć się ze zmarłymi bliskimi, a któregoś dnia... Hm, może to niezbyt pozytywna myśl, ale systemu nie da się oszukać: któregoś dnia sami mieliśmy tam trafić.
Przez chwilę zawładnąć chciała mną nagła pokusa, jaką była chęć przejścia się pośród oprószonych śniegiem grobów, ale pomysł ten natychmiast wydał mi się zbyt masochistyczny - rany! Sam przecież leżę już pod ziemią, co z tego, że w grobie położonym na drugim końcu świata. To stanowczo za wcześnie, plątać się między marmurowymi nagrobkami.
Pewnie poszedłbym za tą odpowiedzialną stroną myślenia, gdyby nie pewien szczegół, jaki przykuł moją uwagę już po chwili. Mijałem pręty bramy, gdy wodząc kątem oka za lecącym ptaszyskiem, jak przez mgłę ujrzałem czyjąś głowę. Zatrzymałem się w miejscu i wytężyłem wzrok. Mogło mi się wydawać, ale byłem niemalże pewien, że głowa ta wydziela ten specyficzny rodzaj aury charakterystyczny dla Wędrowców. Na takie myślenie schodziło mi przeważnie dużo czasu, ale tym razem pewien zewnętrzy impuls postanowił pchnąć mnie do działania: na nosie poczułem mokrą drobinę.
    Czułem, że pogoda bywa zdradliwa! Spojrzałem w szarawy nieboskłon i praktycznie natychmiast zostałem zalany kolejnymi kroplami deszczu. Najpierw kapały pomalutku, ale już w przeciągu kilku minut z nieba posypała się prawdziwa kaskada. Ohoo, mój szósty zmysł był niezawodny! Ciesząc się, że uniknę ponownej kąpieli włosów osłoniłem się przeźroczystą parasolką. No tak, ja byłem już suchy i bezpieczny, ale co z tą istotką na cmentarzu? Wewnętrzna ciekawość oraz nieprzejednane współczucie pchnęły mnie za mury cmentarzyska. Wbijając wzrok we własne stopy ruszyłem przez wyłożone żwirem alejki. Odległość jaka dzieliła mnie od zauważonej osoby szybko się zmniejszyła, a ja dostrzegłem, że owa biała głowa należy do siedzącej na czyimś grobie dziewczynki, a może raczej dziewczyny? Trudno było mi stwierdzić jej wiek, bo twarz skrywała za podciągniętymi pod samą brodę kolanami. Biedactwo! Ale moknie! Stopy siedzącej wiernie strzegły dwa pluszowe misie.
    Uznałem, że to dość dziwne zestawienie, no ale jeśli lubiła towarzystwo puszystych przyjaciół, to komu co do tego? Gdy byłem już o krok od poznania nowego Wędrowca, bo teraz ewidentnie widziałem jaką energią emanuje dziewczyna, zwolniłem kroku i powołałem na twarz łagodny uśmiech: nie chciałem jej spłoszyć ani przestraszyć. Zbliżyłem się pomału i przekrzywiłem głowę stając na wprost niej. Nieco zmoknięta, drobnej postury osóbka podniosła głowę i wpatrzyła się we mnie... dwukolorowymi oczami! Jedno z nich było chłodnoniebieskie, przypominające poranne niebo, drugie zaś miało barwę młodych listków porastających kiełkującą gałązkę. Na śmierć (a to suchar) zapomniałem nazwy tego schorzenia, ale jej spojrzenie było takie wyjątkowe, że trudno było mi oderwać od niej wzrok. Gdy tylko jej zmarznięta dłoń zacisnęła się na łapce misia, zrozumiałem, że stoję tak dość długo i niedyskretnie wpatruję w jej oczy.
- Oh, przepraszam, że przeszkodzę. - zacząłem czując pewne ośmielenie. - Ale pomyślałem, że mogłabyś chcieć skorzystać z parasola, zaraz będziesz przemoczona do ostatniej nitki!
Pochyliłem się lekko i zaśmiałem, widząc jej zdziwioną minę. Wyciągnąłem do dziewczyny dłoń z zaciśniętą  w niej parasolką.

Znalezione obrazy dla zapytania otoya umbrella

 
 Roma? ^^