poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Lucy - C.D Historii Patricka

   Właściwie jestem zmęczona rozmyślaniem nad tym co… TEN symbol mógłby robić w Nowym Yorku. Ale dlaczego wciąż zaprzątam sobie tym głowę? Jakby nagle znikąd Zakon miał znów powrócić do życia. To równie absurdalne co ta zmiana charakteru Matthew… Kto by pomyślał, że może się okazać tak samo władczy jak jego ojciec? Ech, ale teraz Organizacja jest w dobrych rękach. Mike właściwie w dalszym ciągu ‘bawi’ się w najemnika. Ale pozostał jeszcze Jacob. Musiał po prostu przyzwyczaić się do zmiany. Przerzucił się w końcu z gangu na akcję, która raczej nie popierała takich wybryków. Ale kto nie znał naszego prawdziwego celu pomyślałby, że jesteśmy niczym sam Mroczny Rycerz, ale błagam. Tylko likwidowaliśmy tych, którzy chcieli zgarnąć władzę dla siebie. Tak właśnie było z Zakonem Skrzydlatej Żmii. Wymordowali połowę moich ludzi. Dlaczego właściwie ja darowałam życie ich zastępcy? Przecież gdybym tego nie zrobiła… Gdybym tylko pozwoliła, aby poderznięto jej gardło… Może podjęłam złą decyzję? W końcu ja stanęłam na czele Podziemia. Psiakrew! Przecież ja się na tym nie znałam! Właściwie w dalszym ciągu pewnie nie znam. Szkoda, że niczego już nie zmienię; szkoda, że nie mogę wpłynąć na przeszłość. Dzięki temu kazałabym im wybrać kogoś lepszego na to stanowisko. Ale masz, już pozamiatane.
Z tego porąbanego rozmyślania wyrwał mnie kot. Jak miło, biały futrzak na mnie czeka.
- Tak, tak, wracam do domu. - machnęłam mu wolną ręką. Kot zeskoczył z kubła na śmieci i podszedł do mnie w dalszym ciągu miaucząc.
Kiedy tylko uniosłam wzrok przed drzwiami do hotelu zobaczyłam leżącą sylwetkę. Było za ciemno żeby cokolwiek dostrzec. Kolejny pijak czy bezdomny. Ale dużo tutaj takich. W mieście mijałam kilkoro, niektórzy nawet podchodzili i pytali o pieniądze. Muszę pamiętać, aby nie być miłą dla wszystkich, to wręcz irytujące. Wyciągnęłam klucz z kieszeni spodni i obróciłam go w dłoni. Żwawym krokiem podeszłam do głównego wejścia. Zdziwiła mnie bordowa kałuża, która nie zapowiadała nic dobrego. Dopiero z bliska zobaczyłam o co chodzi. Rzeczy, które niosłam momentalnie wylądowały na chodniku.
No rzesz kurwa jego mać! CO tu się?! Cholera!
Natychmiastowo uklękłam przy mężczyźnie.
- Patrick? - spytałam jak głupia. Przecież jest nieprzytomny, nie odpowie mi. Szybko sprawdziłam puls. Żył! Ale jego oddech był strasznie płytki. Cały czas tracił krew. W tułów miał wbity jakiś nóż. Skoro go nie wyjął do tego czasu, zapewne wiązałoby się to z poważnymi konsekwencjami. Sekundy, które spędziłam klęcząc w czerwonej cieczy dłużyły się jakoś niemiłosiernie. Przecież nie raz, nie dwa widziałam kogoś w tak złym stanie. Ale dlaczego pomimo przyzwyczajenia, tym razem nie mogłam opanować emocji? Zawsze potrafiłam odtrącić na bok wszystkie myśli gdy tego potrzebowałam, a teraz? Lucy, musisz się kurwa skoncentrować! Wzięłam głęboki oddech i szybko podniosłam się z ziemi. Dopadłam zamek i przekręciłam klucz, wywalając wręcz drzwi stojące mi na drodze. Czas się uspokoić, na tyle, na ile to możliwe.
Szybko chwyciłam białowłosego pod ramię, uważając, aby mu tym nie zaszkodzić. Był cholernie ciężki, do tego nieprzytomny. Gdy tylko udało mi się dotrzeć z nim do holu nie miałam właściwie większego wyboru aniżeli tylko zawołać przywódcę i liczyć, że będzie u siebie.
- Vincent! - krzyknęłam ile tylko miałam sił w płucach. Prosiłam w duchu, aby w tej chwili wyszedł z pokoju. Liczy się każda sekunda. - Vincent!
Niebywałe szczęście. Drzwi otworzyły się i ujrzałam wysoką sylwetkę. Mężczyzna znieruchomiał, jakby właśnie zobaczył jeden z najbardziej makabrycznych widoków. Nie dziwię mu się. Po pierwsze Patrick to jego przyjaciel, a po drugie nie wyglądał teraz jak na porannego Adonisa przystało. Fioletowo-włosy w jednej chwili zjawił się obok mnie i sam wziął nieprzytomnego. Z tego wszystkiego nie zauważyłam w pierwszej chwili dziewczyny wychodzącej za ‘kierownikiem’. Nehemia szybko pomogła otworzyć mi dwuskrzydłowe drzwi do tego… Tej piwnicy, kiedy to ostatni raz to my musieliśmy jej pomóc.
- Połóż go na stół! - powiedziałam, a raczej wykrzyczałam. Choler.a, muszę się skupić. Szybko dopadłam rękawiczki, które założyłam, jedną parę rzuciłam również kobiecie, kiedy ta włączyła już każdy sprzęt. - Vincent! On stracił za dużo krwi! Jaka jest jego grupa? Błagam zrób co w twojej mocy! Trzeba ją dla niego zdobyć! Inaczej go stracimy! - szlag by to trafił, musimy też uważać, aby nie podać mu złej grupy, bo wtedy tylko mu zaszkodzimy.
Kiedy stanęłam nad chłopakiem z nożycami, dopiero wtedy zrozumiałam co trzeba zrobić, że każdy miał teraz powierzone mu zadanie. Poprzednim razem kiedy tutaj byłam, zajmowałam się raczej pomocą i to Rick wszystko zrobił. Tak to przynajmniej odbieram, teraz tylko chcieć, aby studia na serio mi się przydały. Uczyłam się co należy robić, aby zabić człowieka, w takim wypadku muszę zrobić tylko wszystko na odwrót, wykłady z biologii się kłaniają. To był dla mnie ten moment, w którym naprawdę się odłączyłam, wszystkie emocje nagle zniknęły. Posłałam Nehemii szybkie spojrzenie. Nożycami pozbyłam się ubrań mężczyzny. Musiałyśmy pozbyć się krwi, aby mieć lepszy ogląd na rany. Wiedziałam, że najgorszy będzie tutaj ten nóż. Teraz dopiero zorientowałam się co to jest. Mój znajomy używał podobnego, czyli to to czego mogłam się obawiać. Trudno będzie się tego pozbyć. Ale to muszę zrobić pierwsze. Mówiłam towarzyszce co dokładnie i kiedy ma mi podawać. Nie stresowałam się już tym co się dzieje, choć pomimo bezwzględnej maski, którą postanowiłam teraz założyć, gdzieś w tyle głowy czaiło się to dziwne uczucie – strach.
 Kiedy stałam tak nad dziewiętnastolatką jakoś tak tego nie odbierałam. Może dlatego, że wówczas jej nie znałam? A jeśli sprawa tyczy się Patricka… Wydaje mi się, że jego zdążyłam polubić, a gdybym była bardziej śmiała nawet nazwałabym go przyjacielem po tych kilku dniach… Przez to, ta sprawa jest trudniejsza. Lepiej jest jeśli myślę, że to nie on tu leży, a jakiś półmartwy człowiek, którego życie ratuję, choć nie jest mi cenne. Wtedy łatwiej się pracuje.
Teraz musiałam zająć się pozbyciem tego metalowego cholerstwa. Powoli, krok po kroku…
Dlaczego moje ruchy są pewne i precyzyjne, choć teraz myślę zupełnie o innych rzeczach? Rick przypomina mi w tej chwili Michael’a. Ich ciała są tak samo bezwładne, oboje poważnie ranni, choć widać, że ten pierwszy nie zrobił tego z własnej woli. Może to dlatego, że mają podobne charaktery? Wydaje mi się, że Patricka poznałam tylko z jednej strony; jednej z wielu. Ale czy to byłby powód, żebym... Nosz cholera! Nie! Zaraz podetnę sobie gardło skalpelem jeśli się nie skupię!
Nehemia odłożyła to przeklęte ostrze na bok, a ja w tym czasie skupiłam się na zaszywaniu rany, dziękując pośpiesznie, że cholerstwo nie zraniło jeszcze poważniej. Narządy wewnętrzne też były uszkodzone. Musiałam zając się tym wszystkim. Może to prawda, że nie pozwoliłam dziewczynie działać, spychając ją do roli zwykłej ‘pomocy’, ale czułam się pewniej robiąc to sama. Kiedy tylko udało mi się zakończyć najgorszy krwotok, na mojej twarzy na chwilę zagościł uśmiech. Właściwie nie wiedziałam czy cieszyłam się z tego, że teraz będzie trochę łatwiej, czy raczej ironicznie się z siebie nabijałam patrząc na to jak powoli działam.
Igła i nić były mi potrzebne po raz kolejny. Rana postrzałowa. Pięknie. Widzę, że to otwór wylotowy, czyli musiał dostać od tyłu. Dobrze, że kula nie została w środku.
Vincent jeszcze nie wrócił. To znaczy, że musimy sobie radzić same.
- Nehemia, dasz radę go przytrzymać na boku, czy ja mam to zrobić?
- Poradzę sobie. - odpowiedziała szybko.
Właściwie nie mogłam zastanawiać się nad tym czy dobrze robię. Musiałam zaszyć mu jeszcze tą jedną ‘przyczynę krwawienia’. Jego plecy swoją drogą też były całe poharatane. Musiałam pozbyć się kawałków szkła, które się w nie wbiły. Materiał przebiły głównie większe fragmenty, rany były przez to głębsze, ale łatwiej mogłam je oczyścić. Zostaną mu blizny. Swoją drogą, kolejne. Ale przecież już je widziałam, wtedy gdy wtargnęłam mu do mieszkania. Ewidentnie wyglądało na to, że raczej nie chciał ich pokazywać.
- Z resztą powinnam sobie poradzić. Idź do sali i naszykuj miejsce. Musimy go tam później przenieść. I chyba trzeba pomóc Vincentowi. - powiedziałam pośpiesznie. Nastolatka w ogóle nie protestowała. Wykonała tylko moje polecenie. Przez moment zostałam sama. Musiałam jeszcze nałożyć opatrunki. Właściwie nie wiem ile zajęło to wszystko. Ten nóż, wszystkie rany, złamany nos… Reszta. Jakbym robiła to odruchowo i skupiła się na wygarniętych uczuciach i przykrych wspomnieniach, które akurat teraz chciały wyjść na zewnątrz. Zajęłam się bandażami, gazami, całą tą robotą. Czy to dziwne, że zaintrygował mnie jego tatuaż? A może po prostu przyczepiam się pierwszej lepszej rzeczy aby opanować rosnący we mnie stres? Tak jak przed chwilą nagle zwróciłam uwagę na te wszystkie ślady, które przez cały czas wydawały się nie istnieć. Naprawdę to wyglądało dla mnie tak, jakby przedtem ich tam nie było. Ale skończyłam już tą wewnętrzną rozmowę z samą sobą na ten temat. Koniec myślenia o mnie, o wszystkim co zbędne.
     Do pomieszczenia właśnie wkroczył Vin. No tak, teraz dotarło do mnie jak mówił, że tutaj nie może pobrać posoki… Albo coś w tym stylu. Nie pamiętam już co dokładnie powiedział, nawet czyja to w końcu krew. Przewieźliśmy Patricka i umieściliśmy go na jednym z łóżek. Th, ciekawe czy ja też będę tutaj kiedyś tak leżeć.
- Musimy uzupełniać mu płyny i zmieniać opatrunki co jakiś czas. - powiedziałam nakrywając mężczyznę cienką kołdrą i wycofując się. - Idę ogarnąć ten cały syf. - mruknęłam.
- Wiesz, powinnam ci pomó..
- Nie! - krzyknęłam w stronę dziewczyny – Zrobię to sama! Poradzę sobie! - przyznam, że trochę się uniosłam. Wzięłam wdech, próbując się uspokoić, nie chciałabym w końcu rzucić się na pierwszą lepszą osobę, którą spotkam i odreagować… Ale mój ton w dalszym ciągu pozostał szorstki. - Zresztą powinnaś zostać z Vincentem. - po tym zdaniu szybko wyszłam z sali. Dopiero na osobności ochłonęłam.
- Psiakrew… - mruknęłam chowając przez chwilę twarz w drżące dłonie. Żeby już zapomnieć o wszystkim wzięłam się za sprzątanie tego całego gówna. Najpierw stół, na którym leżał, ogólnie środek budynku. Krew była również w holu. Nie byłoby to zbyt fajne gdyby któryś z gości hotelowych to zobaczył. Nie wiem ile czasu nad tym spędziłam, chciałam tylko się tego pozbyć, jakby było liną wiążącą mnie w jakimś koszmarze, takim, o którym nie miałam pojęcia. Kiedy wyszłam na zewnątrz mój pusty wzrok wbił się w książki, teraz już trochę potarmoszone przez nocny wiatr. Wygodne siedzisko, które uczyniłam sobie ze schodów… Jednak muszę ruszyć ten tyłek i skończyć sprzątać, niebawem słońce wzejdzie. Ale kto by pomyślał, jeszcze za życia łatwo szło mi obchodzenie się z takimi sprawami.
Ale to co się wydarzyło, dla mnie osobiście była to porażka. Ociężale podniosłam się i leniwymi ruchami zebrałam swoje zakupy. Włożyłam je pod pachę, a drugą ręką chwyciłam wiadro z zabarwioną wodą. Może to dziwne, ale takie sprzątanie „miejsca zbrodni” zawsze koiło moje nerwy. Podejrzewam, że jeśli bym takiego czegoś nie robiła, narastałoby we mnie uczucie niepokoju i sumienie nagle zaczęłoby działać, obwiniając mnie za wszystko, nawet jeśli nic nie zrobiłam. Kiedy tylko wróciłam do środka minęłam Nehemię. Poczułam, że powinnam ją przeprosić za ten krzyk, ale jakoś moje zmienne nastroje nie miały na to ochoty.
- Dalej tam siedzi? - spytałam kiedy zorientowałam się jak długo kręciłam się ze szmatą, wycierając nawet nieistniejące plamy.
- Tak. Ale teraz będzie już tylko lepiej. - powiedziała.
- Z natury jestem raczej realistką, ale cieszę się, że udało się go z tego wyciągnąć. - powiedziałam z ulgą wymalowaną na twarzy. Odstawiłam wiadro do kąta, wracając wzrokiem do mojej rozmówczyni.
- Masz rację. Właściwie to nieźle się spisałaś.
- Bez ciebie wszystko gorzej by mi poszło.
- Ja tylko pomagałam. Dobrze, że byłaś opanowana.
- Tak… - mruknęłam. Gdyby tylko wiedziała jaką jazdę zrobił sobie mój umysł. Właściwie sama nie rozumiem dlaczego moje ruchy był takie… Mechaniczne. - Wiesz co, pójdę zmienić Vincenta. Zajmij się nim, drugi nie może nam odlecieć w krainę snu.
- Dobrze.
- Tylko jedna prośba. Mogłabyś wpuścić mojego kota do 21 jeśli go po drodze spotkasz? Gdzieś się ta kulka plączę, a przy okazji… - pokiwała porozumiewawczo głową. Westchnęłam cicho, jakby z nadzieją, że już wszystko się skończyło. Wkroczyłam do białej sali z łóżkami i podeszłam do siedzącego na krześle Vincenta. Książki, które cały czas trzymałam pod pachą wylądowały na jednej z pustych leżanek.
- Vincent? - spytałam cicho, a ten odwrócił głowę, przeszywając mnie zmęczonym spojrzeniem, w którym widziałam to jak cholernie się martwił. Właściwie na co mi ta popieprzona zdolność władzy nad uczuciami innych, skoro nie mogę jej wykorzystać? Aktualnie jestem w stanie tylko przyjmować na siebie wszystkie złe uczucia innych (co nie pomogło mi podczas operacji…). Choć w tym wypadku nie wiem czy to aura, którą emanuje wysoki mężczyzna, czy moje własne zamartwianie się. - Inni będą cię potrzebować, nie możesz wyglądać jak zombie. - rzuciłam – Wszystko będzie już dobrze. Teraz ja z nim posiedzę, ty idź do Nehemii.
Szepnął kilka słów i faktycznie wyszedł. Opadłam na krzesło, przyglądając się nieprzytomnemu Patrickowi.
- Boże, jeśli istniejesz, wytłumacz mi, dlaczego zawsze jak kogoś poznam i polubię to ta osoba prędzej czy później trafi na stół operacyjny? - zakpiłam z ironii losu, dodając po chwili – A ty następnym razem uważaj, bo sama z chęcią cię zabiję jak takiego stracha mi jeszcze raz zrobisz.
Kątem oka zobaczyłam jak małe stworzenie przysiada na podłodze i planuje wskoczyć na łóżko nieprzytomnego. Szubko chwyciłam kota i położyłam sobie na kolana, aby nie przeszkadzał naszej drugiej „Śnieżynce”. Cóż, czyli Emi go nie znalazła. Ale niech będzie, skoro chce tutaj ze mną popilnować chłopaka, niech i tak będzie.
Chwyciłam do ręki swój notes i czarny długopis. Uspokoiłam się kiedy zaczęłam pisać słowa nowego wiersza. Zawsze próbowałam opisać coś radosnego i szczęśliwego, ale przez lata załamania nerwowego, depresji, która dotknęła mnie w młodości jakoś nie potrafiłam tego zrobić. Może kiedyś opiszę swój optymistyczny nastrój, ale aktualnie mój styl był zwykłą, czarną barwą. Najpierw napisałam sześć wersów, które znałam na pamięć. Kiedy budziłam się w nocy, lubiłam je pisać, może w końcu wymyślę zakończenie.

„Nie mogę usnąć nocami,
ma twarz zalewa się łzami,
ile jeszcze cierpieć muszę,
krew zalewa moją dusze,
ból ten jest bardziej bolesny,
niż ten zwykły doczesny...
Idę przez życie z grobową miną,
jestem dość dziwną dziewczyną,
ciągle użalam się nad sobą,
jakby to było jakąś chorobą,
czuję się opuszczona,
i bardzo kiedyś zraniona,
co z tym zrobić mam,
na razie jakoś ten wózek życia pcham,
szukam rozwiązania,
mam dość w tym nieudanym życiu się babrania…
Wtulić się w czarne skrzydła anioła bym chciała,
odpłynąć w samotności,
poddać się w stan chwilowej błogości,
i już nigdy do tego świata nie wrócić.”

Dobra, muszę być ze sobą szczera… To brzmi jakbym miała 16 lat i zaraz miała iść popełnić samobójstwo…
Westchnęłam zniechęcona, odkładając brudnopis na małą półkę i zajęłam się głaskaniem kota. Przynajmniej to mi wychodzi.
Teraz już jakby chcąc, nie chcąc oczy same zaczęły mi ciążyć. Walczyłam z sennością do ostatniej chwili, bo przyznam się, że to nie było by miłe gdyby śnił mi się koszmar, a ja, biedna i bezbronna kobitka w strachu przewróciłabym się razem z krzesłem. Ale mimo to, tak jakoś… Wszystko tutaj, i to mruczenie kota na moich nogach błogo mnie uspokajało. Kilka minut drzemki nic mi nie zrobi.


                               Patrick? Io io! Cała karetka i brygada xD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz