piątek, 14 kwietnia 2017

Patrick - C.D Historii Lucy

    Właściwie wszystko wykonywałem błyskawicznie.
Wpadłem do swojego mieszkania i przeskakując po trzy stopnie dotarłem do wyższej kondygnacji gdzie już czekał na mnie Tonny. Złapałem stojącą na szafce saszetkę z drobno posiekanymi liśćmi i nieco niedbale wsypałem jej zawartość do przylegającego do wewnętrznej ścianki akwarium pojemnika.
- Musimy niedługo gdzieś razem wyskoczyć, mówię poważnie. - żółw wyciągnął szyję i wlepił we mnie spojrzenie rozleniwionych, zielonych tęczówek. Już dawno nie zajmował honorowego miejsca na moim barku.
Pozostawiając pupila sam na sam z obiadem rozpiąłem pasek i rzuciłem nim gdzieś w bok, po czym przyklęknąłem obok łóżka i otworzyłem jedną z szuflad.
Sprytny komiksowy kamuflaż krył pod sobą szeroki pas na broń, który zawiązałem na biodrach i kopnąwszy szufladę przemierzyłem pokój stając naprzeciw książkowego regału. Za nim znajdował arsenał po brzegi wyładowany dziesiątkami magazynków, tłumików oraz samej broni palnej, w tym trzy karabiny i em 202, moja złota zdobycz skradziona z rządowej galerii broni.
   Przez chwilę miałem ochotę otworzyć przejście i wziąć na wycieczkę połowę kamuflowanej broni, ale wówczas trudno byłoby mi wyjaśnić Luce aż taki stopień podejrzliwości. Zamiast tego wspiąłem się na palce i ze szczytu regału zdjąłem nieco zakurzoną cz. 75.
Nie musiałem sprawdzać czy w środku znajdują się naboje, czy lufa jest czysta i czy cyngiel pracuje bez zarzutu. Moja broń miała tą jedną właściwość - zawsze była zadbana, zawsze gotowa do użycia.
Zatknąłem kolbę za pas i wsunąłem do niego zapasowe magazynki. Przez moment przeszła mną niewielka fala obrzydzenia na wspomnienie tej amatorszczyzny jaką odwalałem jeszcze kilkanaście lat temu: z pistoletem w spodniach i nabojach we wnętrzu kieszeni. Niekiedy tak noszona broń zawodziła, zacinała się lub wypalała bez powodu, a pociski gubiły się lub przecierały.
Z czasem sam nauczyłem się je wyrabiać, ale większą przyjemność przynosiło mi eksperymentowanie na gotowcach - rozcinanie krawędzi, szlifowanie spodów lub mieszanie prochu ze żwirem dawało setki nowych możliwości, a każdy kolejny huk strzału wywoływał coraz większą satysfakcję i podniecenie.
Boże, naprawdę mam nasrane we łbie.
Naciągnąłem bluzę na spodnie, ukrywając noszony pod nią arsenał i otworzywszy okno zeskoczyłem na podest schodów pożarowych. Wszystko to zajęło mi może trzy minuty.
Zbiegłem po stopniach jak najciszej, starając się nie przykuć uwagi potencjalnych mieszkańców mieszkań, wokół których wiodły schody - a przecież każdy pokój miał do nich dostęp.
     Lokal, do którego miałem się dostać znajdował się praktycznie po drugiej stronie miasta, za mostem, gdzieś w odmętach Brooklynu. Dotarcie tam zajęłoby mi prawie cały dzień, a przecież nigdzie nie musiałem się śpieszyć. Godzina była młoda, zdecydowanie wcześniejsza niżbym sobie tego życzył. Ciemność i noc są sprzymierzeńcami o jakich warto walczyć, więc korzystając z okazji otworzyłem blaszany garaż przylegający do hotelu i otwierając klapę w podłodze ukrytą za stojącym tam, nieużywanym od lat vanem przeszedłem po szczeblach na podziemny parking, który służył mi za prywatny warsztat samochodowy.
Czując znajomą woń wilgoci i smaru uśmiechnąłem się do siebie. Choć wszędzie panował mrok, wszelkie trasy znałem na pamięć więc dotarcie do włącznika światła nie przysporzyło mi większych problemów. Pociągnąłem za mosiężną wajchę przymocowaną do ściany i pozwoliłem, aby jasne, ale przyjemne światło lamp sufitowych oświetliło wypolerowane karoserie moich spoczywających na czterech kołach przyjaciół.
Zanim przystąpiłem do wymiany cylindra przez myśl przemknęło mi pewne pytanie.
Ciekawe, co odpowiedziałaby na nie Lucy.

~*~

   Uderzałem raz po raz odlaną z brązu kołatką w potężne, stalowe drzwi. Stałem tutaj tak od kilkunastu minut, ale nikt nie raczył mi otworzyć. Nikt nie miałby mi za złe gdybym sobie stąd po prostu poszedł, ale mimo to silne poczucie obowiązku kazało mi tkwić tu do skutku. Po raz kolejny pochwyciłem w dłoń wystające z paszczy ryczącego lwa kółko i załomotałem w stal. Tym razem jednak przyniosło to pewien efekt, bo po drugiej stronie rozległ się szczęk otwieranych zamków i już po chwili w drzwiach stanęła niska acz urokliwa kobieta o ciemnej karnacji i dużych, zmysłowych oczach. Na gęstych, czarnych włosach zawiązaną miała czerwoną bandanę, która doskonale korelowała z pełnymi, umalowanymi ustami.
    To jedno trzeba było Luce przyznać; zawsze otaczał się pięknymi kobietami. Włoszka skinęła głową i wpuściła mnie do środka. Przypominałem sobie jak wyrazić wdzięczność w jej języku i użyłem właściwego słowa, na co w odpowiedzi kobieta zachichotała tylko i prędko zniknęła gdzieś w mroku domostwa. Ruszyłem po schodach na piętro, czując znajomą woń wolno palonego cygara. Stopnie wyłożone były szkarłatną wykładziną, podobnie jak podłoga w skromnie oświetlonym holu. Ściany miały barwę ciepłego brązu, ale odcinały się na nich jaśniejsze zdobienia w kształcie róż.
Róże. Krwistoczerwone róże. Właśnie takie kwiaty posłałbym spotkanej na parterze włoszce.
W korytarzu panowała ciemność, przerywana tylko wąskimi pręgami umykającego spod niektórych drzwi światła. W jednym z pokoi płakało dziecko, w innym kłóciło się dwóch mężczyzn, a w jeszcze innym piszczał pies. Wszystkie drzwi były jednak zamknięte, nie sposób więc stwierdzić co dokładnie się za nimi działo. Znałem ten dom aż za dobrze, bez zbędnych przemyśleń dotarłem do ostatnich drzwi wieńczących długi korytarz. Te, jako jedyne były lekko uchylone.
Pchnąłem je i natychmiast w oczy rzucił mi się pojedynczy fotel, stojący na wprost do włączonego telewizora, który stanowił jedyne źródło światła w pomieszczeniu. Obok fotela stał stolik do kawy i ustawiona nieco ukośnie kanapa obita skórą. Wnętrze fotela zajmował siedzący z założonymi nogami Luca, wpatrzony w ekran, na którym walczyło akurat dwóch zawodników MMA.
- Wejdź, Patricku, wejdź. - oznajmił spokojnie, nadal nie odrywając wzroku od telewizora. Już na wstępie nie spodobał mi się jego ton: był wymuszony, przespokojny. Czyżby Luca awansował? Objął jakąś ważniejszą pozycję, że pozwalał sobie na zakłócanie mi dnia i traktowanie z taką ignorancją?
Bez słowa wkroczyłem do środka i nie rozglądając się zająłem miejsce na kanapie.
- Napijesz się czegoś? - zapytał, podnosząc z podłogi kryształową karafkę. Normalnie chętnie przyjąłbym propozycję, w końcu gdyby Luca spróbował mnie otruć i tak to on skończyłby martwy, ale coś mi w tym wszystkim nie grało. Nie wiedziałem jeszcze co, ale nie mogłem dać po sobie poznać tej podejrzliwości.
- Podziękuję. - odparłem krótko i teatralnie poprawiłem włosy.
- Naprawdę? Chyba nie powiesz mi, że stałeś się abstynentem? - jego nienagannie gładka cera błyszczała w świetle telewizora, z którego nie wydobywał się żaden dźwięk. Kiedy zdążył go wyciszyć? A może był już wyciszony gdy tu przyszedłem? Spod marynarki, pod którą nigdy nie nosił koszuli wyglądały równie gładkie mięśnie. Nienagannie skrojony garnitur o szerokich, modnych klapach wyglądał na nim jak na modelu, podobnie jak wymuskane, skórzane buty, pod które nie zakładał skarpetek.
W gruncie rzeczy jego postać złowieszczo przypominała fikcyjnego Aarona z książek Harlana Cobena - ten także był wypielęgnowanym gangsterem, który spełniał zachcianki wysoko ustawionych ludzi.
Luca mógł wyglądać na włoskiego wymoczka, który przybył bezwstydnie do Ameryki w głupiej nadziei odniesienia tutaj sukcesu, ale prawdę mówiąc był naprawdę dobry.
Poznałem go na treningach u mistrza Cho, zawsze rywalizowaliśmy między sobą o względy starego sensei, ale to ja byłem tym lepszym. Byłem i zawsze będę, a Luca musiał o tym pamiętać.
- A skąd. - odparłem z łagodnym uśmiechem. - Po prostu wydaje mi się, że zawracasz mi głowę z jakiegoś ważniejszego powodu.
- Ranisz moje serce tymi spekulacjami. Czy dwóch starych przyjaciół nie może po prostu spędzić ze sobą trochę czasu po tylu latach rozłąki? Koniec końców od siedmiu lat pilnie studiuję historię twojej rozpaczliwej śmierci i donoszę ci o wszelkich rewelacjach.
- Których do tej pory zbytnio nie przybyło. - Wyciągnąłem ręce przed siebie i wygiąłem palce sprawiając, że stawy strzeliły donośnie. - Przejdziemy do rzeczy?
- Zawsze taki byłeś Patricku... Lgnąłeś do celu jak osa do wódki. - musiałem się powstrzymywać, by nie parsknąć śmiechem na dźwięk tego porównania. - Tymczasem miałem właśnie pochwalić twój nowy gust. A więc teraz w modzie są brunetki?
Poczułem ukłucie gdzieś w dumie, ego, a może sercu?
- Nie traktuję kobiet przedmiotowo, kto jak kto, ale ty powinieneś o tym wiedzieć.
Luca odetchnął. Niespokojnie. Stresował się czymś?
- Słodka niedolo, oczywiście, że tak! Ale moje amory skierowane są przez lata do jednej, urokliwej damy, którą ty przez cały czas masz na talerzu. Słyszałem, że ponowie wasze losy się skrzyżowały, czy tak?
- Masz na myśli Caroline? Z pewnością przetrąciłaby ci kręgosłup za określenie mianem damy. - przewróciłem oczami, mój plan zachowywania się jak dystyngowany dupek właśnie poszedł się gonić. - Możesz już powiedzieć, o co tak właściwie ci chodzi?
- Chciałbym. Bardzo bym chciał. - wypalił szybko i nerwowo, po czym spróbował poderwać się z fotela, gdy jakaś ręka pociągnęła go w dół i ponownie wbiła w siedzenie. Impuls dotarł do mnie dopiero, gdy spojrzenie jego czekoladowych oczu złapało moje, jego usta poruszyły się delikatnie układając w jedno, zgubne słowo - Wiej.
    Wówczas wydarzyło się wiele rzeczy naraz: ta sama ręka, która zacisnęła się na barku Włocha pociągnęła go w tył przewracając fotel, ktoś krzyknął coś w jakimś nieznanym mi języku, a ja poczułem na karku chłodny okrąg lufy. Trzy sekundy. Tyle to trwało.
- Nie próbuj się ruszyć. - usłyszałem, ale moje ciało reagowało szybciej, zupełnie jak za dawnych lat. Szybkim ruchem ześlizgnąłem się po kanapie w dół i przekręcając w trakcie tego manewru z całych sił pchnąłem sofę na napastnika, który nie zdążył się odsunąć i padł na ziemię.
Drugi z nich poderwał Lukę z podłogi i zaczął okładać go kolbą ściskanego w dłoni glocka.
Włoch działał szybko, mimo mikrej postury zacisnął silne dłonie w pięści i odparował ciosy tamtego, jednocześnie wyrywając mu broń z rąk. Nie zwlekając zająłem się swoim przeciwnikiem, który zwlókł się z ziemi i ogłuszającym rykiem skoczył ku mnie. Rozłożyłem ramiona, złapałem go za barki i wykorzystując jego rozpęd ugiąłem kolana. Ciężar mężczyzny przeważył nad nim samym wywracając go na ziemię. Facet rąbnął w szklany stolik, który momentalnie pękł i runął pod jego ciężarem zasypując podłogę gradem ostrych odłamków.
      Gdzieś za plecami usłyszałem huk strzału. To Luca posłał do grobu jednego z brutali. Podciągnąłem się do pionu i stanąłem nad ledwie dyszącym mężczyzną. Miał czerwoną, zakrwawioną twarz, był otyłym blondynem z krzaczastymi brwiami. Większych szkarad nie było?
- Kto cię tu przysłał? - zapytałem beznamiętnie i uniosłem nogę nad jego twarzą. Powoli przesunąłem but w kierunku jego krtani i nastąpiłem na nią. Z jego gardła wyrwał się cichy charkot.
- Nie puści pary z ust. - Włoch zajął miejsce obok mnie i przygładzając garnitur podniósł broń z podłogi. - Nasłali ich bracia Hoove. Miałem zwabić cię tutaj i oddać w ich ręce.
- Aż dziw, że tego nie zrobiłeś. - mruknąłem przewracając oczami. - Zapytam o coś prostszego: czego chcą ode mnie bracia Hoove?
Dryblas wgapił się we mnie oczami wielkimi ze strachu, ale jego czerwona gęba ani drgnęła.
- Uduszę cię bez mrugnięcia okiem. Masz pięć sekund. - zacząłem powoli uciskać jego gardło. Wciskałem but w skórę, która nabrzmiała od krwi.
- Raz, dwa... - zatrzymałem odliczanie zwiększając intensywność nacisku. Jego ręce złapały mnie za kostkę i rozpaczliwie próbowały oderwać od gardła, ale nie miały wystarczająco siły. - Trzy...
Wówczas z jego krtani wyrwały się jakieś niezrozumiałe, bełkotliwe słowa. Cofnąłem nogę.
- Cieszę się, że zmądrzałeś. Czego chcą bracia?
Przekrwione oczy zawirowały, mężczyzna zaczął kasłać i dusić się krwią. Gruba struga śliny zmieszanej z posoką spłynęła z jego warg.
- Zabiją mnie. - wyszeptał niemalże przerażony.
 To akurat była stuprocentowa prawda: jeśli bracia wynajmowali takich idiotów, to wykorzystywali ich jako jednorazowe rękawiczki. Sęk w tym, że robili to rzadko; ich selekcji przypadali przeważnie wyszkoleni ludzie o doskonałych kwalifikacjach.
- W takim razie zlitujemy się nad tobą. - nie widząc czemu ściskany w dłoniach Luki gnat wypalił, przebijając czaszkę mężczyzny. Z jego ust ostatnim impulsem chlusnęła krew.
- Czemu go zabiłeś? - warknąłem łapiąc Włocha za ramię.
- Możemy mieć zaraz większe problemy, nie wydaje ci się idiotyzmem, że wysłali na ciebie takich ułomów? Lepiej będzie, jak znikniesz na jakiś czas.
- Poprzewracało ci się w dupie Luca? - uderzyłem go otwartą dłonią w pierś. - O czym ty do cholery mówisz, gdzie mam znowu znikać?
- Nie rozumiesz o co chodzi? Skoro Frank kazał cię znaleźć, to znaczy, że najpewniej wie o tym, że jesteś martwy. A skoro wie, że jesteś martwy to nic nie stoi mu na drodze, żeby zniszczyć cały ten wasz chodzący cmentarz.
- Jesteś pewien, że to Frankowi podpadłem? - spojrzałem na niego, ale w jego oczach błyszczała tylko śmiertelna powaga.
Bracia Hoove byli zgranymi psycholami nie wahającymi się przed czymkolwiek, byleby osiągnąć swój cel, ale przy Hermanie, starszym z braci, Frank był jak rozjuszony Jigsaw z serii Piła.
- Herman szanuje ciebie i uważa, że możesz być silnym sprzymierzeńcem, ale dla Franka jesteś tylko zawalidrogą. Poza tym poczuł się urażony, gdy wysadziłeś jego składownię broni w porcie. I gdy sprzedałeś jego towar za czternaście milionów. W sumie może być zły także za detonację statku przewożącego czystą kokainę. Mam wymieniać dalej?
- Zrozumiałem, ale to nie zmienia faktu, że do swojej zemsty mógł przystąpić lata temu. Czemu przypomniał sobie o mnie teraz?
- Właśnie tego usiłuję się dowiedzieć. Ostatnio całe podziemie jest bardzo poruszone, senator Cross poprosił mnie, abym...
- Więc to dlatego mi pomogłeś? - prychnąłem czując nagłą urazę. - Bo to Cross ci kazał?
- To oczywiste, że jeśli zleceniodawca wydaje mi opłacalne polecenie mam zadanie je spełnić, ale pomógłbym ci mimo to. Teraz jednak lepiej będzie, jeśli zajmiemy się braćmi Hoove. Jak nic następnym razem postara się o dobór wyszkolonych ludzi, a nie takich pożal się boże marnych pionków.
     Skinąłem krótko głową. Z Lucą nie sposób było się nie zgodzić: jeśli Frank planuje coś większego, a ja przeszkadzam mu w spełnieniu jego urojonych planów, może zrobić absolutnie wszystko - podrapać mi samochód kluczykiem, albo oberwać ze skóry Vincenta. Pomyślałem, że Włoch może mieć rację. Może faktycznie powinienem zniknąć. Jak bardzo przydałaby mi się teraz Caroline!
Chociaż z drugiej strony... pewnie wyśmiałaby mnie za to, że nie zauważyłem oczywistej zasadzki. Towarzyszący mi mężczyzna wyciągnął z kieszeni telefon i doskonale wypielęgnowanymi palcami wystukał numer, nie zdążył zbliżyć go jednak do twarzy, gdyż w tym momencie przez drzwi wpadło trzech ubranych w obcisłe, czarne stroje mężczyzn z bronią.
- Wprost marzyłem o wypadzie na strzelnicę, a ty Luca? - warknąłem wyciągając zza pasa siedemdziesiątkę piątkę.
     Czarni musieli wiedzieć czego chcą, bo bez słowa stratowali leżących i wznosząc wysoko gnaty ruszyli prosto na nas. Byłem przygotowany na każdy atak, toteż gdy pierwszy z nich zamachnął się ukrytą w rękawiczce pięścią uchyliłem się i wyprowadziłem cios dwoma palcami, wbijając je pod żebra. W ramach kontrataku poczułem potężne uderzenie w kark, ale stłumiłem w sobie ból by nie stracić okazji do powalenia przeciwnika. Wciąż wciskając palce w jego płuco, wolną ręką chwyciłem go za nadgarstek i przerzuciłem ponad sobą. Tamten upadając skrzyżował swoje nogi z moimi, posyłając również mnie na podłogę. Uderzyłem głową o fotel, a w plecy wbiły mi się dziesiątki szklanych odłamków. Syknąłem, czując jak fala uderzenia rozchodzi się po całym ciele.
Czarny zebrał się w sobie pierwszy i zbliżając się w kuckach złapał mnie za barki tylko po to, aby sekundę później z całych sił wpakować się swoim czołem w moją twarz. Zaświszczało mi w uszach, poczułem także jak krew z nosa zalewa usta. Po omacku odnalazłem broń i obracając kolbę stosownie do krtani przeciwnika uderzyłem z całej siły. Napastnik był jeszcze oszołomiony dlatego nie zdążył osłonić się przed ciosem. Zachwiał się, co wykorzystałem jako szybką okazję do wstania.
Trzeba mu było przyznać, że potrafił w miarę szybko się otrząsnąć. Mimo to, nadal był zbyt wolny więc nim udało mu się złapać pion uniosłem prawą nogę i wykręcając tułowie powaliłem go najmocniejszym ze swych kopniaków na ziemię.
Mężczyzna wydał z siebie niezbyt apetyczny odgłos, co przypomniało mi o tym, że gdzieś w pokoju walczy także Luca. Nie zdążyłem odszukać go chociażby wzrokiem gdyż nie całą chwilę później coś szarpnęło mną w tył, kładąc jednocześnie bolesny ucisk na krtani. Stało się to na tyle niespodziewanie, że zaciskając z bólu zęby nie zdążyłem cofnąć języka i teraz w ustach poczułem metaliczny posmak krwi. Duszący kopnął mnie w środek kolan, sprawiając, że wyprostowałem nogi i pozwoliłem mu się pociągnąć kilka metrów w kierunku wyjścia. Wykręciłem ramiona, chcąc dostać się do jego uszu, ale w tym samym czasie otrzymałem bolesne uderzenie w środek głowy. Warknąłem sam do siebie, czując, że jeśli teraz pozwolę by ból przejął nade mną kontrolę mogę się już nie uwolnić. Włożyłem wszelki wysiłek w złapanie dłońmi za małżowiny, a gdy poczułem delikatne płatki uszu w dłoniach, zacisnąłem je i pociągnąłem z pełną furią w dwie różne strony. Trzymający mnie krzyknął wściekle, luzując uścisk.
Wyślizgnąłem mu się z rąk i korzystając z nieuwagi, wyrwałem długą broń z rąk. Niezbyt obchodził mnie tak mały dystans i duży odrzut lufy, po prostu przełożyłem ją przez łokieć i wpakowałem mu w otwarte ze zdziwienia usta. Dostrzegłem wówczas, że mężczyzna ma zielone oczy.
Nie wahając się ani chwili dłużej pociągnąłem za spust.
       Szkarłatna posoka chlusnęła na wszystkie strony, plamiąc moją twarz i ubranie. Z zielonych oczu mężczyzny nic nie pozostało. Jego oblicze zmieniło się w bezkształtną, krwawą miazgę, która dołączyła do reszty ciała na zalanej podłodze. Kątem oka dostrzegłem jak Luca trzyma swego przeciwnika w żelaznym uścisku, zamierzałem ruszyć tam z bronią by go wesprzeć, gdy coś, uderzyło w moją łopatkę. Czas zwolnił na te kilka sekund, spojrzeniem mimowolnie odnalazłem pocisk, który wirując przestrzelił moje prawe ramię i wbił się w ścianę naprzeciwko. W pierwszej chwili tylko widziałem jak pojawia się tuż przede mną, wyłaniając z dziury w bluzie. W drugiej już schizma bólu i przestrzelonej kości dotarła do mnie z taką mocą, że upuściłem ściskaną w rękach broń i padłem na kolana, odruchowo łapiąc się za bark.
Ból był cholernie trudny do zniesienia, krew wystąpiła z obu stron wylotu plamiąc moje ręce i ubranie. Gdy tylko dotknąłem palcami rany, poczułem jakby ktoś przytknął do niej rozpalone kowadło. Cofnąłem z rykiem dłonie i wspierając się na framudze drzwi zmusiłem do wstania. Obróciłem się przez ramię by dostrzec jak wcześniej powalony przeciwnik stoi plecami do okna i wgapia się we mnie, nadal celując ze swej broni. Wyczułem wahanie w jego ruchach, ale to już wkrótce straciło znaczenie - instynkt, a może bardziej dzika chęć zemsty sprawiła, że zebrana we mnie adrenalina sama napędziła nogi i ręce gdy przebiegłem całą długość pomieszczenia i ze wściekłym warknięciem rzuciłem się na mężczyznę.
Tego się kutas nie spodziewał.
Broń upadła na ziemię, obaj poderwaliśmy się z podłogi i niesieni jakąś dziwną siłą, która w rzeczywistości była siłą moich mięśni przelecieliśmy przez okno. Kolejny grad odłamków zasypał moje plecy, nogi i kark, ale lecąc przestałem to czuć. W trakcie upadania zacisnąłem uda wokół jego bioder i prostując się, zacząłem okładać go pięściami po twarzy. Z którego piętra lecieliśmy? Pierwszego?
Już sekundę później poczułem rwanie w kościach i bolesny chrzęst kostek gdy padliśmy na beton. Co prawda upadem zamortyzowany był przez napastnika, który teraz ledwie żywy leżał pode mną w trakcie, gdy bez opamiętania zasypywałem go ciosami. Musiałem na jakiś czas stracić zdolność racjonalnego myślenia, bo nie spostrzegłem, jak ostatkiem sił czarny unosi swoją dłoń z zaciśniętym w niej przedmiotem.
Ostrze przebijające trzustkę poczułem dopiero po chwili, gdy on leżał już martwy z krwią wypływająca ze wszelkich możliwych otworów: ust, oczu nosa i uszu. Widziałem jego zmasakrowaną twarz, obite i podziurawione policzki, nos wykrzywiony pod nienaturalnym kątem, opuchnięte powieki i rozcięte czoło, a mimo to przez pewną chwilę nie mogłem przestać. Tłukłbym go dalej gdyby nie nagły spadek sił i nawrót różnych rodzajów bólu.
    Poczułem przerażenie, gdy prostując się dostrzegłem krew pokrywającą całe moje ręce. Nie musiałem długo szukać źródła krwawienia, wzrokiem prędko natrafiłem na sterczący z brzucha karambit, którego zagięta rączka była śliska od szkarłatu. Gdybym był żółtodziobem wykorzystałbym resztkę sił na wyciągnięcie go, ale przecież to żadna tajemnica, że noże o zakrzywionym ostrzu działają tak, aby największe obrażenia wywoływać w trakcie tworzenia rany wyjściowej.
Zatoczyłem się na ścianę budynku i zakryłem nóż dłonią. Mimowolnie wykrzywiłem twarz w bok i pozwalając aby włosy zasłoniły całą moją twarz wyrzuciłem z siebie dobre parę szklanek krwi i żołądkowej żółci. Splunąłem resztkami ohydnej mazi i przyłożyłem twarz do zimnego muru.
Hotel był stanowczo za daleko, nikt nie miał pojęcia gdzie jestem ani co się stało, jeśli szybko czegoś nie zrobię, kto wie, czy tym razem nie umrę naprawdę?
Moją jedyną nadzieją była teleportacja, ale w głowie rozlegały się potężne uderzenia bólu, nie byłem nawet w stanie długo ustać w pionie. Krew obficie spływała z trzech otworów w moim ciele, a to dopiero początek. Moje dłonie drżały, czego wcześniej nie zauważyłem, włosy zlepiły się od potu i krwi. Czy jestem aż taką niedołęgą? Kiedyś roznosiłem w proch ośmiu przeciwników naraz, co wydarzyło się teraz, że zaledwie dwóch prawie mnie wykończyło?
Nie mogłem myśleć teraz o Luce, obecnie liczyło się tylko jak najszybsze dotarcie do... dokąd? Nie mogę udać się do szpitala, a jak do cholery mam dotrzeć do pensjonatu?
Uderzyłem się otwartą dłonią w bok czaszki.
Myśl ty wychujały idioto!
Zacisnąłem zęby niemalże czując, jak ścieram sobie szkliwo. Muszę się teleportować, po prostu muszę. Przywołałem wspomnienie swojego apartamentu, ale to w niczym mi nie pomogło. Poczułem jakby ktoś wieszał mój mózg na stryczku i z każdą chwilą zaciskał pętlę coraz mocniej.
Nie dam sobie rady, jestem na to za słaby. Warknąłem uświadamiając sobie, że przestaję wierzyć w swoje umiejętności. Naprawdę byłem takim zarozumiałym dupkiem by sądzić, że ktoś przyjdzie mi z pomocą? Teraz wszyscy moi przyjaciele - Vincent, Caroline, a nawet Lucy, choć znałem ją od tak niedawna byli po raz kolejny zagrożeni. Wszystko to było moją winą.
Może już dawno powinienem zacząć działać solo, odciąć się od nich wszystkich? Ale z drugiej strony... potrzebowali mnie, czy tak? A przynajmniej Vincent mnie potrzebował. Tak.
To dla niego muszę się teraz zebrać w sobie i ruszyć to połamane cielsko do hotelu. Z całych sił wytężyłem umysł, aby sprowokować go do przeniesienia pod same drzwi hotelu. Jakimś dziwnym cudem poczułem znajome uczucie zwijania się w samym sobie, rozległo się drżenie i następnym obrazem jaki stanął przed moimi (dość zamglonymi) oczami okazały się być dwuskrzydłowe, przeszklone drzwi osadzone w ceglanej ścianie. Ku memu nieszczęściu zza nich nie wydobywał się ani promień jasnego światła jadalni. Która musiała być godzina, aby skończono dobę hotelową? Krzywiąc się spróbowałem pociągnąć klamkę, ale drzwi ani drgnęły. Każdy mieszkaniec miał zapasowe klucze, ale czy ktoś usłyszy mój krzyk?
Uderzyłem zaciśniętą pięścią w szybę i spróbowałem zawołać Vincenta po imieniu, ale każdy oddech sprawiał mi coraz większy ból. Przylgnąłem do szkła łomocząc w nie słabnącymi dłońmi, ale już po chwili umknęła ze mnie cała siła. Osunąłem się na ziemię przyciskając nóż do brzucha.
Cholera, nie mogę teraz zemdleć...
Pociągająca czerń nadpełzała jednak ze wszystkich stron niosąc ze sobą złudną obietnicę zapomnienia bólu. Gryzłem się w język starając się przywrócić ciału dawną adrenalinę, ale nawet to nie dawało żadnych rezultatów. Powoli przestałem odczuwać palący ból w barku, osuwałem się w ciemność nie mając sił na dalszą walkę. Głowa ciążyła mi niemiłosiernie, wprost prosząc się o złożenie jej na boku i odpłynięcie jak najdalej stąd, ale z mętnego otępienia wyrwał mnie jeden, idiotyczny dźwięk.
Miauknięcie białego kota, który siedział na pojemniku kosza do śmieci. Czy to nie był ten sam futrzak, który tego dnia czekał na Lucy? I jak prawdopodobne jest, że czeka na nią znowu? Mógłbym się zastanawiać nad tym przez dłuższą chwilę, ale moja przytomność sczezła na tym zakrwawionym bruku. Ostatnią myślą na jaką zdołałem się wysilić było poczucie własnej żałości.

      Lucy? Help! I need somebody, help! Now just anybody! xD
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz