sobota, 22 kwietnia 2017

Patrick - C.D Historii Lucy

      Coś parzyło, kłuło, rwało i dźgało moją skórę, mięśnie i wszystkie organy wewnętrze na raz. Żołądek skręcał się boleśnie, trzustka i nerki pulsowały jak szalone, a płuca zaciskały się z drżeniem w regularnych odstępach. Pamiętałem tą noc jak dziś... choć może to wszystko działo się teraz? Nie potrafiłem rozróżnić, czy oczy mam otwarte czy też moje powieki już dawno zamarły, bowiem nieustannie miałem przed sobą jeden obraz. Obraz, którego chciałem się pozbyć na tyle sposobów,  że powoli zaczynało mi brakować pomysłów.
Piętnowanie swoich nadgarstków wyszczerbionym ostrzem nie przyniosło oczekiwanego rezultatu, może dlatego, że byłem już martwy, czy też nie miałem na tyle sił. Nic nie pamiętałem, a mimo to coś wyraźnie mówiło mi, że jestem gdzie jestem. Tylko co ja tu robiłem?
Klęczałem na mokrym betonie w podziemiu. Tak, teraz pamiętam. Podłoga była mokra od wylanej tu w celu opłukania kwasu wody, od mojej krwi, czy od łez? Nie miałem pojęcia, pewnie od wszystkich trzech jednocześnie. Przez jakiś czas usiłowałem się szarpać, ale zakłute w kajdany nadgarstki, które zapięto na żelaznym słupie wbitym w ziemię powoli zaczęły rwać mnie niesamowitym bólem. Wkrótce to samo stało się z nagimi ramionami, które  zaczynały drżeć od nadmiernego wysiłku mięśni.
Jak na złość przypominałem sobie kiedy zdarli ze mnie koszulę.
Trzech mężczyzn rzuciło mnie wkrótce na kolana, wykorzystując wolną chwilę przed rozpoczęciem tortur.
Wtedy jeszcze nie płakałem. Z zaciętością usiłowałem nie ukazać tego, jak ich czyny odciskają się na mojej psychice. Wciąż pamiętam, jak ciepłe były ich dłonie.
Chciałem splunąć z obrzydzenia, ale nie panowałem nad własnym ciałem. To właśnie to kazało mi myśleć, czy przypadkiem nie śnię... ale co jeśli to nie jest pieprzony sen, tylko rzeczywistość?
      Vincent. Takie imię. Skąd je znam? Czemu nawinęło mi się na myśl właśnie teraz? Wszystkie myśli były zbyt chaotyczne, abym zdołał się którejkolwiek uczepić. Z jednej strony wydawało mi się, że zaraz do ciemnego, zimnego pomieszczenia wpadnie Frank i jego chłopcy, że zdejmą mi tą śmierdzącą ścierę z twarzy i każą patrzeć na konających Gabe'a i Ednę, a z drugiej coś uparcie mówiło mi, że to już przeminęło. Że nie mam już siedemnastu lat i nie jestem tym samym, żałosnym dzieciakiem co wtedy. Ponownie pomyślałem o imieniu Vincent, jakby tylko ono mogło mnie oświecić.
Zaciskałem powieki czy nie? Miałem wrażenie, że właśnie to robię. Sądziłem też, że boleśnie przygryzam język zębami aby się choć trochę ocucić. Metaliczny posmak krwi na podniebieniu faktycznie pomógł, bo już po chwili do imienia dołączył wizerunek rosłego mężczyzny, który z rozwianą, fioletową grzywą szedł chodnikiem i śmiał się do kogoś po swojej prawej. Wytężyłem umysł. Kto szedł obok niego?
Jak przez mgłę dostrzegłem, że nachyla się i klepie w plecy nieco niższego mężczyznę, o platynowych, białych włosach. Jego twarz widziałem już wcześniej. Widywałem ją codziennie w lustrze. Jak to możliwe, nigdy nie miałem białych...
Co to do cholery miało być? Przyszłość, a raczej... teraźniejszość? Nie umiałem powiedzieć. Nic nie tworzyło spójnej całości, zupełnie jakby moja podświadomość blokowała pewne informacje, zastępując je tymi, które mogły mi pomóc w dojściu do siebie.
W jednej chwili dostrzegłem jak siedząc w parku na moście, wpatruję się w ciemną taflę jeziora, na której odbija się opalizująca tarcza księżyca. Przyszedłem tu po kłótni z Rozalie. Tego byłem pewien, to musiało się kiedyś zdarzyć. Moje nogi zwisały z muru swobodnie, a ja trzymałem dłonie na kolanach i bawiłem się fragmentem odczepiającego się bandaża. To był czas kiedy jeszcze je nosiłem. Czas, kiedy musiałem je nosić.
We wspomnieniu rozlegają się kroki, a ja nie patrząc na boki wiem, że w moją stronę nadbiega Edna, jej kruczoczarne włosy rozwiewają się na wszystkie strony, kiedy łapie mnie w pasie i wciska twarz w moje ramię.
- Nigdy więcej tak nie znikaj! - krzyczy, a przynajmniej wydaje mi się, że użyła właśnie tych słów. Odpowiadam coś, a ona unosi rozgniewane spojrzenie niebieskich oczu i uparcie tłumaczy mi jakąś oczywistość. Unoszę rękę i kładę ją na głowie dziewczyny, po czym mierzwiąc jej włosy zapraszam do zajęcia miejsca obok mnie. Pamiętam ten śmieszny sposób wdrapywania się na mur, jak musiałem trzymać ją pod łokieć, żeby nie wpadła do wody.
     Chyba się rozpogodziła, bo wkrótce w swobodnej pozie wytyka palcami wszystkie widoczne gwiazdy i pyta, które z nich należą do poszczególnych konstelacji. Gdy pokazuje tą największa, marszczę brwi i wzdycham ciężko.
Pomyślałem wówczas, że to rozkoszne - nie wiedzieć tak prostych rzeczy.
- Pojedyncza gwiazda nie może utworzyć konstelacji. Tylko w gronie innych może stać się jaśniejącym gwiazdozbiorem. - odpowiadam, czując, że chciałem wtedy przekazać jej coś więcej niż samą wiedzę na temat gwiazd.
- To tak jak w rodzinie. - miejsce po mojej lewej zajmuje Gabe, i podciągając jedną nogę opiera na niej ramię. Nie wiem kiedy nadszedł, ale wtedy byłem wniebowzięty, mając dwójkę bliskich przyjaciół wokół siebie. Zastanawiam się mimowolnie co robi Caroline... wtedy jeszcze nie była Radżą, ale skąd o tym wiem?
- A co jeśli jedna z gwiazd się zgubi? - pyta Edna. Teraz takie pytanie zbyłbym śmiechem, ale za tamtych lat chciałem być dla niej... po prostu dobry. Co się ze mną stało w międzyczasie?
- Gwiazda nie może się zgubić, ma stałe miejsce na niebie. Jest potrzebna właśnie tam, gdzie się znajduje i nikt nie może jej stamtąd zabrać, ale podejrzewam, że gdyby się zgubiła, to Księżyc wskazałby jej drogę. - to aż dziwne, że tak dobrze pamiętam własne słowa.
- Tak jak ty wskazujesz drogę nam? - Edna zaczyna się śmiać i uderza mnie delikatnie w ramię. Odrzucam głowę w tył i wodząc wzrokiem po idealnym okręgu księżyca uśmiecham do nich.
- Mam nadzieję, że robię to dobrze.
- Lepiej niż ci się wydaje, chociaż podobnie jak księżyc kryjesz się czasem za chmurami. - odpowiada Gabe i puszcza do mnie perskie oko zza zasłony swych niebieskich włosów.
- Czasami jesteś całkiem niewidoczny, ale zawsze czujemy, że czuwasz. - mówi Edna, a mnie robi się ciepło na sercu. Wtedy jeszcze bijącym sercu...
- Niekiedy zachowujesz się inaczej niż zwykle, tak jakby brakuje pewnej części ciebie. - zdaję sobie sprawę, że rodzeństwo porównuje moje zachowania do różnych etapów wędrówki księżyca po nieboskłonie.
- A momentami spowijasz się mrokiem i strach się wtedy do ciebie zbliżyć! - dźwięczny śmiech dziewczyny porusza taflę jeziora, szuwary szumią cicho, a noc jest tak piękna, że zapiera dech.
      Więc miewam swoje zaćmienia... porównanie to porusza mnie doszczętnie, chwytam ze śmiechem te dzieciaki za karki i przytulam je do siebie. Gabe jest dość zdziwiony, bo najpierw łapie mnie za ramię, ale szybko przestaje się szarpać i podobnie jak siostra pozwala mi na przytrzymanie ich przy sobie. Jest mi ciepło i błogo, wiem, że zarówno oni jak i Rozalie, Caroline i Edd zawsze będą przy mnie. To niesłychana duma i radość mieć takich uczniów jak Gabe i Edna.
      Problem w tym, że zmarli nazajutrz.
Wspomnienie przemija, a na jego miejsce wpada następne, to, którego tak bardzo bałem się zobaczyć.
To było południe. Wszyscy szykowali bagnety i glocki, świadomi, że idą na wojnę z równymi sobie gangsterami z południa. Południowa część NY ściśle podlegała rządom młodszego z braci Hoove - Frankowi. W życiu przyszło mi podpadać mu niejednokrotnie, ale wojna między jego kozanostrą a mafią swego brata, na której czele stałem całe lata temu stanowiła ostateczny rozłam. Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo go nienawidzę. Jak bardzo chcę oskaplować jego podłą mordę i polewać kwasem solnym, tak jak jego chłopcy robili to z moim lewym bokiem i ramieniem.
To właśnie Frank Hoove wydał rozkaz poderżnięcia gardeł spętanemu rodzeństwu: moim uczniom, podopiecznym, a także przyjaciołom w jednym. Wszystko to było moją winą... gdybym kategorycznie zabronił im wtedy udać się samym na akcję, dałbym radę ich ochronić. Te piekące słowa powróciły do mnie z niesłychaną mocą:
- Plagu~ - woła pieszczotliwie Edna łapiąc za wezgłowie fotela pasażera. Nie spuszczam wzroku z jezdni, ale wprost czuję jak wwierca się w moją postać zielono-niebieskimi oczami. - Proszę, proszę, proszę! Pozwól nam dzisiaj pójść za ciebie!
Jechaliśmy akurat do skupu po magazynki... albo do warsztatu sprawdzić czy wozy są przygotowane? Wszystko miało zacząć się przed końcem tygodnia, ale w rezultacie moich dalszych działań już tego dnia wszyscy zaznali koszmaru.
- Nie ma takiej opcji. - mój ton jest łagodny, ale na tyle surowy by prędko dać do zrozumienia, że nie zamierzam zmieniać zdania.
- Plague! Czy ty nam nie ufasz? - pyta dziewczyna z żalem. Rzucam jej ostrzegawcze spojrzenie z pomocą lusterka. Widzę jak Gabe przewraca oczami, tym samym podsumowując zachowanie swej siostry.
- To nie tak, że nie ufam, po prostu moim obowiązkiem jest utrzymać nas przy życiu. Nas wszystkich, całe podziemie, a waszą dwójkę już zwłaszcza.
- No proszę! Jeśli dziś nam pozwolisz, więcej nie będę zawracać ci głowy, obiecuję!
- Powiedziałem nie. - powarkuję, biorąc ostry zakręt, który zarzuca dziewczyną na tyle siedzenie.
- Normalnie bym się zgodził z twoją opinią, Plag, ale może ty się boisz, że nie podołamy? Że przerośnie nas działanie w terenie? - tym razem odzywa się Gabe. Jego wypowiedź dziwi mnie tak bardzo, że wbijam stopę w hamulec i zatrzymuję samochód na środku drogi.
- Słucham!? - denerwuję się i obracam w ich stronę. Wtedy moje włosy miały jeszcze ten znany, żółtawy kolor. Odrobinę tęskno mi do blondu...
- Słyszałeś. - chłopak zawsze zachowuje się racjonalnie i jest opanowany, skąd u niego to nagłe podburzenie? - Ja mam jednak zupełnie inną teorię. Ty nie boisz się, że zawalimy. Boisz się, że cię przerośniemy i nie będziemy cię już potrzebować.
- Gabe... - szepce Edna i uderza brata w kolano. Niebieskowłosy unosi rękę i rzuca mi przeciągłe spojrzenie.
- Daj nam szansę. Jeśli się wykażemy, nie stracisz uczniów, ale pozwolisz nam sobie towarzyszyć przy większych akcjach. Jeśli coś pójdzie źle, od razu się wycofamy i nie narazimy. - jego słowa brzmią sensownie, a ja jestem tak wściekły, że śmie wątpić w mój autorytet, że pod wpływem emocji uderzam w klakson i ponownie odpalam samochód.
- Niech wam będzie, ale jeśli coś spaprzecie, to nigdy więcej nie pokażecie się w moim towarzystwie, zrozumiano? - to był największy błąd jaki popełniłem w życiu. Zaraz po wypowiedzeniu tych słów w moim żołądku zakotłowało się, a jakaś niezdrowa myśl pozwoliła mi sądzić, że to nie skończy się najlepiej. Intuicja mówiła mi, żebym jak najszybciej zmienił zdanie.
Nie zrobiłem tego. Chryste, jak ogromnym byłem idiotą...
     Z Gabe'em i Edną pożegnałem się na zawsze niespełna siedem godzin później. Udali się na patrol, który miałem dziś wykonać. Siedziałem na dachu z Rozalie, która ułożywszy się na gzymsie zamknęła oczy i pozwoliła mi wziąć jej głowę na kolana. Zanurzyłem palce w gęstych, rudych włosach i nuciłem naszą ulubioną piosenkę.
W dole rozciągała się brudna uliczka, zawalona kartonami, śmieciami, a nawet łuskami po nabojach. Niebo zdążyło przybrać pastelową barwę skórki mango, trochę pomarańczową, poprzetykaną pasmami jasnego lazuru. Płomienisty okrąg słońca na niebie w połowie ukrył się za linią horyzontu, a jego jasne promienie jeszcze długo oświetlały tak spokojny tego wieczora ocean.
Wiatr rozwiewał nasze włosy, odgarniając z mojej twarzy zwichrzone, niesforne kosmyki, które ostatnimi czasy robiły co chciały i rosły w każdą stronę. Miałem z nimi sporo ubawu, poza tym były jedną z niewielu rzeczy, które naprawdę akceptowałem i lubiłem w swoim ciele. Taak, strasznie zakompleksiony był ze mnie dzieciak.
Przyglądałem się spokojnej twarzy Rozy, która dołączyła do nas trzy lata temu, mając zaledwie dwanaście lat. Była najmłodsza z nas wszystkich i od początku czułem się odpowiedzialny za jej dobro... i szczęście. Cerę miała bladą, lekko zaróżowioną na dziewczęcych policzkach. Rysy jej twarzy były delikatne i wydłużone, co w połączeniu z błękitnymi oczami dziewczyny i gęstymi falami rdzawych włosów czyniło z niej prawdziwą piękność.
Gdybym nie obserwował uważnie, jak jej oczy poruszają się delikatnie pod zamkniętymi powiekami, uznałbym, że ktoś tak blady i nieruchomy jest już martwy.
Nachyliłem się, starając się jednocześnie nie zmącić niczym dźwięczącej wokół nas ciszy i ledwie dotykając wargami jej czoła, ucałowałem ją delikatnie w miękką, jedwabistą skórę. W jednej chwili oczy spoczywającej na moich nogach dziewczyny otworzyły się, a tańczące w nich iskierki momentalnie wywołały u mnie radosny uśmiech.
Tamtego dnia uśmiechnąłem się tak po raz ostatni, bo już chwilę później, gdy szczupłe palce ujęły mnie za bronę i przyciągnęły w stronę najukochańszej z istot, drzwi prowadzące na dach otworzyły się z donośnym trzaskiem.
- Wpadli. - na szczycie budynku rozległo się jedno słowo, które wypowiedziane grobowym tonem Caroline zabrzmiało jeszcze dobitniej. Wiedziałem co to znaczy.
Zamarłem. Obserwowałem jak źrenice Rozalie momentalnie się zwężają. Czy wtedy byłem równie przerażony co ona? Tak... a może nawet bardziej, bo to mną targało poczucie winy i świadomość, że na moich barkach spocznie cała odpowiedzialność za powodzenie akcji. Momentalnie poderwaliśmy się z gzymsu i wraz z Caroline zbiegliśmy po schodach do wnętrza.
Edd wyłonił się zza rogu i każdemu z nas rzucił wyładowaną asortymentem czarną torbę. Dobrze, że sprzęt był przygotowany zawsze, niezależnie od pory dnia i nocy. Błyskawicznie podpięliśmy pasy i zatknęliśmy za nie broń, każde z nas zupełnie inną:
Caroline zapięła pochwę z maczetą. Edd, posiadając ogromne gabaryty umieścił na plecach miotacz, Rozalie obwiązała pas grubym pejczem, którym niejednokrotnie powaliła grono mężczyzn. Zawiesiłem wzrok na dwóch cz. 75, które tkwiły w torbie.
- Co robimy? - padło skądś pytanie. Nie rejestrowałem kto do mnie mówi, po prostu powiodłem ich ku wyjściu, zbierając ze sobą tylu ludzi ilu tylko było pod ręką.
- Wyciągamy ich. Za wszelką cenę. - nie wiedziałem, że największą cenę za swoje błędy przyjdzie zapłacić mi własną siłą, zdrowiem, autorytetem i życiem dwójki najlepszych przyjaciół; uczniów, młodych dzieciaków, które pokładały we mnie wiarę i nadzieję.

~*~

     Za wszelką cenę. Te trzy proste słowa odbijały się echem w mojej głowie. Czułem intensywne ciepło w okolicach głowy i piersi. Sen był ciężki, ale miałem doskonałą świadomość, że jeśli tylko z niego zrezygnuję, powrócą powrotne spazmy bólu, na które teraz wyjątkowo nie miałem ochoty. Oczyma wyobraźni widziałem cmentarny pochód i ten garnitur, który do dziś spoczywał gdzieś w mojej szafie.
Tak cholernie nie miałem ochoty się budzić... gdyby w moim sercu istniała jakakolwiek nadzieja na istnienie Boga, zapewne zacząłbym się modlić o śmierć.
Taką zwykłą, prostą i nieskomplikowaną. Pozbawioną wybuchów i przereklamowanych efektów specjalnych. Mógłbym odejść tu i teraz, nawet tego nie żałując, ale... Ale oczywiście ja już byłem martwy i nic nie wskazywało na to, że tym razem odszedłem naprawdę.
- Zabijcie mnie. - szepnąłem, mając nadzieję, że tamtych dwóch wysłało wkrótce za mną jakieś posiłki, które zabrały moje nieprzytomne truchło spod drzwi hotelu.
- Patrick? - na dźwięk żeńskiego głosu momentalnie otworzyłem szeroko oczy. Tuż nad głową dostrzegłem kłującą oczy biel szpitalnej hali, ale to nie to wywołało u mnie nagły odruch ucieczki, a po chwili także falę gniewu, która w nieuzasadniony sposób przedarła się przez moje gardło - tuż obok siedziała Lucy.
        Jej aksamitnie czarne włosy spływały falami po ramionach, nieco poskręcane w niektórych miejscach. Całą swą objętością okalały niezwykle bladą twarz dziewczyny, która teraz wykrzywiona była w grymasie nieskrywanego zmartwienia. Nie trudno było mi poznać, że była zmęczona. Oczy miała podkrążone, pozbawione dotychczasowego blasku i jakby... smutne? Z jej kolan na ziemię skoczył kot i unosząc bieluteńki jak płatek śniegu ogon czmychnął gdzieś pod łóżko.
- Lucy?! - zupełnie nie panowałem nad swoim własnym tonem. Wiedziałem tylko, że skoro ona była tutaj, a ja wciąż znajdowałem się w hotelu to najprawdopodobniej ludzie Franka już o tym wiedzą. Jeśli nie, każda sekunda mogła zaważyć na losie Vincenta, Caroline i... siedzącej obok czarnowłosej. - Co ty tutaj...
Szybko przestało mnie to obchodzić. Poderwałem się z pozycji leżącej i zrzuciłem z siebie okrywający mnie koc.
- Rick, co ty robisz! Kładź się, gdzie się wybierasz? - wyciągnęła ręce chcąc mnie powstrzymać, ale odtrąciłem ją i łapiąc za wbity w żyłę wentyl, wyszarpnąłem go uwalniając kilka kropel krwi. Wysunąłem nogi za materac i zupełnie ignorując nagłe zawroty głowy, stanąłem bosymi stopami na zimnej posadzce.
- Zwariowałeś?! Jesteś jeszcze za słaby, musisz... - polemizowała, zastępując mi drogę gdy wstawałem. Zacisnąłem z całej siły zęby, nie chcąc ukazać jak bardzo dokucza mi pulsujący ból łopatki i silne uderzenia gorąca. Krew kotłowała mi się w żyłach. Czy dokonali transfuzji?
Kurna, nie to teraz było ważne. Luca miał rację. Musiałem zniknąć.
- Doskonale wiem, co muszę zrobić! - warknąłem i ruszyłem przez pokój do drzwi, stawiając ciężkie i niemrawe kroki. Co do jednego miała rację; byłem słaby. Ale nie tylko dlatego, że uleciała ze mnie prawie połowa krwi. Byłem słaby, bo nie potrafiłem wtedy podjąć odpowiedniej decyzji. Więcej nie powtórzę tego błędu.
- Zatrzymaj się, co się dzieje? - niemalże wskoczyła mi pod nogi. Patrzyła na mnie z przejęciem i zaciętością, ale w jej głosie brakowało wrogości. Czemu nie usiłowała potraktować mnie gorzej?
- Po prostu daj mi przejść. - zrobiłem kolejny krok na przód, ale Lucy nie ustępowała. Spojrzałem na nią i bez zastanowienia złapałem za ramiona, po czym okręciwszy ją w drugą stronę przedarłem się przez wąski korytarz. Ból chciał mi rozwalić czaszkę, łupał z każdej strony jak jakiś narwany bokser.
Nie myślałem jeszcze trzeźwo, ale wykorzystując zyskany czas pomknąłem po schodach na górę. Wpadłem do kuchni i rąbnąłem dłońmi w blat stołu. Traciłem wszelkie siły, musiałem się stąd wydostać jak najszybciej. Słyszałem kroki Lucy za sobą, zerwałem się więc do biegu i krzywiąc niemiłosiernie dotarłem do jadalni.
      Musiałem mieć piekielnego pecha, żeby akurat natrafić tam na Vincenta i stojącą u jego boku Nehemię.
- Zatrzymajcie go! - w przejściu pojawiła się Lucy. Obróciłem się przez ramię i posłałem jej złowrogie spojrzenie.
- Rick!? - wrzasnął Vin i zamarł w miejscu. - Co ty wyprawiasz?
Spojrzałem w jego ogromne ze strachu, iskrzące się fioletowe oczy. On też się martwił. Całe jego ciało było spięte, mięśnie drgały lekko gdy spoglądał na mnie z istnym szokiem wymalowanym na twarzy. Usunąłem się w bok, łapiąc za rant recepcyjnej lady.
- Nic nie rozumiesz, musisz dać mi odejść. - powiedziałem, nie siląc się nawet na spokojny ton. Było mi wszystko jedno, liczyło się tylko to, aby ich chronić. Kocie oczy towarzyszki mego najlepszego przyjaciela zwróciły się ku Lucy z niemym pytaniem, jakby dziewczyna zastanawiała się, czy oszalałem.
- Odejść? Ale dokąd? O czym ty do mnie mówisz? - rozłożył ręce i zrobił mały krok w moją stronę. Warknąłem, powołując się na jakiś zwierzęcy instynkt.
- Tak będzie najlepiej. Naprawdę muszę iść, zejdź mi z drogi. - Vin nie ustępował. Stał dalej w miejscu i patrzył. Patrzył z takim bólem i niedowierzaniem, że krajało mi się serce.
- Uratowaliśmy cię. Lucy cię uratowała. - powiedział po chwili, a głos mu drżał. Zacisnąłem mocniej palce na blacie i sycząc z bólu podniosłem wzrok.
- W takim razie mogliście tego nie robić. Wystarczyło pozwolić mi zdechnąć. - oczy Vincenta zaszkliły od łez. Widziałem, jak zaciska zęby, a Nehemia łapie go za nadgarstek. Nienawidziłem się za te słowa. Vincent powinien rzucić się na mnie i zatłuc, choć pewnie nawet nie usiłowałbym się bronić.
- Lucy zwlokła cię z zakrwawionego chodnika i własnymi rękoma zszyła, połatała twoje rany. Osobiście przeprowadziła cały zabieg, w każdej jego minucie walcząc o twoje życie. To dla ciebie nic nie znaczy? Chcesz nas od tak po prostu zostawić? Wyjść stąd i nawet nie podziękować? Nawet nie spojrzeć na nią, żeby mieć później wyrzuty sumienia? - gdy wypowiadał te słowa, a łzy potoczyły się po jego policzkach zrozumiałem, że uparcie odwracam wzrok od czarnowłosej kobiety.
Lucy, Lucy, Lucy! To jakaś paranoja, czego oni ode mnie wymagali? Miałem być wdzięczny, pokorny czy jaki, do kurwy nędzy? Miałem paść na kolana i dziękować za niesłychany akt miłosierdzia? Podniosłem wzrok na stojącą w rogu kobietę i całkowicie ignorując wołający o pomstę do nieba wyraz jej twarzy, drżenie powiek oraz zaczerwienione oczy, cofnąłem się za ladę i położyłem rękę na jednej z półek, na której stały alkohole.
- Wiecie co? - przesunąłem wzrokiem po nich wszystkich, czując jak łzy pieką mnie w oczy. Zawiesiłem nienawistne spojrzenie na Lucy i przez jeden moment pozwoliłem sobie nie myśleć o tym, jak bardzo ją ranie. - Mam to wszystko w dupie. Możecie być z siebie dumni, taak Lucy, ty też. - pokiwałem głową, a pojedyncze krople łez wymknęły się spod mojej kontroli. - Ale to dla mnie absolutnie nic nie znaczy, więc masz rację Vin! To pierdolone zero, nic więcej. Naucz się w końcu, że nie wszyscy rodzą się z poczuciem obowiązku wobec osób, które nie mają dla nich żadnego znaczenia. Kiedyś poprosiłem cię, abyś nie zadawał pytań. Zmusiłem cię do życia w niewiedzy, bo wydawało mi się, że tak będzie łatwiej. Teraz naszła mnie myśl, że może gdybyś wiedział, znienawidziłbyś mnie w odpowiednim momencie. Jak na filmie, rozumiesz? - uniosłem jedną z butelek ponad głowę. - Zastanowiłbyś się i pomyślał, że marnujesz czas na skończonego skurwysyna. To myślenie byłoby jak najbardziej słuszne, nie miałbym ci go za złe... może najwyższa pora, żebyście wszyscy zastanowili się nad tym, kogo tak szlachetnie uratowaliście. Podziękujcie sobie, proszę bardzo. Patrzcie, jacy to dobrzy jesteście. Podniosło ci to samoocenę, co Lucy? - warknąłem i zatoczyłem szkłem koło nad głową. - Mam nadzieję, że tak, bo ja więcej nie zamierzam się nią przejmować.
    Wypuściłem butlę z rąk i patrzyłem, jak uderza w podłogę między nimi, rozpryskując zawartą w niej gorzką wódkę, która chlusnęła na spodnie Lucy. Szkło posypało się we wszystkich kierunkach, z ceramicznym szczęknięciem dudniąc w kafelki. Na twarzy Vina wymalowało się niedowierzanie, oczy Nehemii błysnęły gniewem, a Lucy... oh, jakie to przykre. Wszyscy podnieśli na mnie wzrok, a białowłosa wystąpiła krok w przód by powiedzieć coś, nie ważne co, ale najwidoczniej miała najwięcej odwagi spośród nich.
Z jej ust posypały się jakieś nic nie znaczące słowa. Przesunąłem ręką po półce, spychając kilka flaszek. Wszystkie jak jeden roztrzaskały się o ziemię u mych stóp i zalewając podłogę różnobarwnym alkoholem, przyozdobiły podłogę jadalni wielobarwną mozaiką.
- Mam nadzieję, że nadal jesteście dumni. - syknąłem i wystąpiłem przed nich, nie czekając na żadną reakcję dopadłem do schodów. Stawiałem krok za krokiem, szybko i żwawo, zanim ból i słabość do mnie powrócą. Wdrapałem się na drugie piętro błyskawicą i otworzyłem na oścież ogromne drzwi apartamentu. Wpadłem tam bez namysłu i pochwyciłem złożoną w koncie torbę. Pokonując kolejne stopnie, otworzyłem szafę i wyrzuciłem z niej wszystkie rzeczy, wpychając co się dało do torby. Wszedłem do łazienki i złapałem za szczoteczkę do zębów, zupełnie jakby miało to jakieś znaczenie. Nie zwlekając odnalazłem telefon i wybrałem z pamięci jeden z najbardziej potrzebnych mi teraz numerów.
Zatrzymałem się na środku pokoju i włożyłem przez głowę losową bluzę, czując jak dziura w barku rozpoczyna swe wariacie. Całe szczęście, że po śmierci organizm regenerował się szybciej. W telefonie rozległ się dźwięk oczekiwania na połączenie. W trakcie czekania, otarłem z policzka pozostałości po łzach, które zmieszały się z kroplami wódki.
      Cały ten stek bzdur jaki wykrzyczałem... Błagam, niech znienawidzą mnie najbardziej na świecie, tak, abym nie miał już dla kogo żyć. Potraktowałem ich jak zwyczajne bydło, jak gówno warte ścierwa. A twarz Lucy...? Jej spojrzenie? Tak strasznie musiałem ją zranić... ale to było konieczne. Musiałem tak postąpić właśnie dlatego, aby żadnemu z nich nie przyszło do głowy mnie kiedykolwiek szukać. Za jakiś czas zapomną. Zapomną o tej scenie, o tym dniu, o mnie... ułożą sobie życia na nowo. Wszyscy.
- Halo~? - rozległ się wesoły głos. - Patrysiu, nie sądziłam, że do mnie zadzwonisz!
- Przyjedź po mnie. - powiedziałem, siląc się na swobodny ton.
- Słucham? - dziewczyna nie ukrywała szoku, jakim był dla niej mój telefon.
- Nora, błagam. Po prostu zrób to dla mnie i przyjedź. - czułem drżenie w rękach, które stopniowo odmawiały posłuszeństwa.
- No dobrze, oczywiście, że przyjadę, ale... stało się coś? Może mogę jakoś pomóc?
- Przyjedź. Tylko o to proszę. - oderwałem telefon od twarzy i rozłączyłem się.
To taka ironia, być zależnym od kogoś komu raz uratowało się życie.
Przewiesiłem torbę przez ramię i odetchnąłem ciężko. Byłem istnym potworem. Miałem szczerą nadzieję, że dorwą mnie prędzej niż później. Odwróciłem się i zamierzałem ruszyć stopniami w dół, gdy pewien niewielki szczegół przykuł moją uwagę.
Zatrzymałem się i przeczesałem pokój uważnym spojrzeniem. Było ciemnawo, zapewne z winy zasuniętej rolety. Ale zaraz, ja nigdy nie zasuwam rolet... Zmarszczyłem brwi i powoli dotarłem do okna. Zacisnąłem dłoń na delikatnym sznureczku i powoli pociągnąłem, z każdą sekundą popadając w szał i przestrach coraz bardziej. Odsunąłem zasłonę do samej góry i wyprostowałem się, zasłaniając usta dłonią.
   Byli tu. Bezwzględni mordercy, których zadaniem było zabrać mi wszystko co kochałem dotarli nawet tutaj. Spray był jeszcze mokry, jego ślady ciągnęły się po oknie czerwonymi smugami. Trzy litery znaczące tak wiele.
ISU.
Odwróciłem się na pięcie i pognałem w dół schodów. Moja decyzja była słuszna, im dalej stąd tym lepiej. Frank już nigdy nikogo nie skrzywdzi. Rozprawię się z nim osobiście, albo dam zabić w trakcie walki. To wszystko było moją winą i moją odpowiedzialnością. Sam musiałem się z tym uporać. Nie bacząc na mijanych po drodze ludzi, ze wzrokiem wbitym w ziemię wróciłem do jadalni. Lucy stała w miejscu, tam gdzie widziałem ją po raz ostatni. Vin trzymał się ściany, a Nehemia gładziła jego plecy. Przynajmniej jemu się coś udało.
Zatrzymałem się tylko na chwilę i obrzuciłem beznamiętnym spojrzeniem całe to pobojowisko. Nie patrząc na nich skierowałem się do wyjścia, czując palący ból w sercu.
- Rick. - rozległ się twardy głos za moimi plecami. Zatrzymałem się raptownie i spojrzałem przez ramię na Vincenta, który posłał mi pełne wątpliwości spojrzenie. - Nie chcę cię nienawidzić.
- Najwidoczniej będziesz musiał. - odrzuciłem hardo. Graj swoją rolę, bardzo dobrze Hamlecie. Zginiesz równie marnie co on.
- Nie muszę cię nienawidzić. Wiedz jednak, że jeśli teraz stąd wyjdziesz i zostawisz mnie bez słowa wyjaśnienia... nigdy ci tego nie wybaczę. Obiecałeś, że zawsze będziemy się trzymać razem. Jak rodzeni bracia. - poczułem kolejne łzy nabiegające mi do oczu. Miał rację, właśnie to mu przysięgałem. Obiecałem, że nigdy go nie opuszczę i razem pokonamy wszystko. Tym razem musiałem go chronić, nawet za cenę naszej przyjaźni.
- Nie wszystkich obietnic można dotrzymać. - odparłem cicho.
- Jeśli wyjdziesz - tu jego głos zawiesił się, a z płuc popłynął drżący oddech. - już nigdy nie wracaj.
Zacisnąłem dłoń w pięść i odwróciłem wzrok ku szklanym drzwiom. Doskonale. Wyrzuć mnie ze swojego serca, a będziesz znacznie mniej cierpiał. Przełknąłem mieszające się ze śliną łzy i ruszyłem przed siebie. Złapałem za klamkę gdy coś, a tak właściwie dłoń wsunęła się do kieszeni mojej bluzy. To była szczupła, blada ręka. Zamarłem i spojrzałem na Lucy. Nie widziałem jej twarzy, która skryła się za gęstwiną czarnych włosów.
Czego ona jeszcze może ode mnie chcieć? Odchrząknąłem ostro, i pociągnąłem za drzwi, otwierając je.
- Zanim znikniesz. - powiedziała ledwie słyszalnym tonem. - Chcę żebyś wiedział, że teraz zrobiłabym to samo. Uratowałabym cię ponownie.
Nie odpowiedziałem. Po prostu odsunąłem ją od siebie otwartą dłonią, zupełnie jakbym zsuwał ze stołu bezwartościowy paragon po zakupie jakiegoś idiotycznego przedmiotu i odszedłem.
Zamknąłem za sobą drzwi i nie odwróciłem się ani razu.

                                  Lucy? :<

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz