czwartek, 27 kwietnia 2017

Patrick - C.D Historii Lucy

      Nic nie miało większego znaczenia. Jakby się nad tym zastanowić, to właśnie spieprzyłem swoje (które to już z kolei?) życie. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nic: pogruchotać serce najlepszego przyjaciela, zranić go słowami, których przysięgło się nigdy nie używać, zostawić w tyle miejsce, do którego zawsze mogłem wrócić - miejsce, w którym podobno mogłem się odnaleźć i wyciszyć - tym miejscem był hotel, nazywany do tej pory domem. Co jeszcze zrobiłem?
Ah, no tak, byłbym zapomniał: zjechałem i odtrąciłem Bogu ducha winną dziewczynę, przy której stopniowo zaczynałem czuć się... niemalże ludzko. Stopniowo zacząłem zapominać, jak odstręczający jest ten świat. Jak odstręczający jestem ja sam. Dziewczynę, która ocaliła mi życie i wydawała się... może nawet mnie lubić. Co dokładnie jej powiedziałem? Nie miałem pojęcia, wszystko umknęło mojej pamięci ustępując miejsca powykrzywianym w wyrazie rozpaczy twarzom dwójki dzieciaków, które zginęły z mojej winy. Teraz, kiedy śmierdzący perfumami golf należący do Nory zatrzymał się pod ceglaną kamienicą, mniej więcej zacząłem uświadamiać sobie jak bardzo żałosny jestem.
        Wysiadłem z samochodu, a raczej zrobiło to moje ciało, bo ja sam... to coś, co było mną nie okazywało najmniejszego zainteresowania zewnętrznym światem. Bardzo dobrze. Bądź zimny. Bądź oschły i egoistyczny. Myśl tylko o sobie. W ten sposób wygrasz Hamlecie, a twoja rola zostanie sowicie wynagrodzona.
Zarzuciłem torbę na ramię i po prostu wstąpiłem po schodkach do bloku, skąd powędrowałem na drugie piętro. Nora krzyknęła coś za mną, zresztą... ona cały czas coś mówiła i zadawała te niezliczone pytania. Miałem to w dupie. Co więcej, zaczynało mi się to podobać. Która mniej więcej mogła być godzina? Około siódmej rano? Świetnie, do dziewiątej będę największą zmorą jaką mogła wpuścić do mieszkania. Brązowowłosa dziewczyna dotarła do mnie, sapiąc i wymachując rękami.
- Ale ty pędzisz! - nawet, gdy starała się brzmieć poważnie była taką śmieszną, małą idiotką. Jak wszystkie inne, musiała być głupia na swój sposób. - Nie powiedziałeś mi nawet o co chodzi.
Nie spojrzałem na nią.
Bo po co? Liczyło się tylko to, aby wpuściła mnie do środka i dała w końcu spokój. Jakiś cichy głos w mojej głowie kąśliwie zauważył, że wykorzystywanie niezwiązanej ze sprawą dziewczyny to nie jest szczyt kultury. Jeebać to. Walić ich wszystkich. Niech sczezną jak zapchlone kundle, to nie mój interes, czy tak?
Po karku przemknął mi niemiły dreszcz. Umysł podświadomie ostrzegał, że wcale tak nie myślę. Przez moment miałem ochotę odwrócić się, biegiem dostać do hotelu, paść na kolana i błagać ich o wybaczenie. A może właśnie nie? Może to Patrick miał ochotę tam wrócić. Może to on wierzył, że może się zmienić, żyć jak inni; mieć przyjaciół i własny kąt? Nie ważne która część mnie w to wierzyła, była wyjątkowo żałosna. W praktyce nigdy się nie zmieniasz. Jeśli utrzesz w sobie dany nawyk, pozostanie on twoją częścią już na zawsze.
Wpełznie do twojego serca i zasieje w nim ziarno nienawiści, które kiełkując spowije cię mrokiem i ciemnością.
Ciemnością tak gęstą, że już nigdy nie uda ci się przez nią przedrzeć. Jeśli jednak sprytnie wykorzystasz cały ten mrok, możesz na nim sporo zarobić.
      Na ulicy pożąda się ludzi nie posiadających skrupułów, takich, którzy stracili co tylko się dało i wszystko im jedno, przeżyją czy nie. Zaraz... czy nie tak zacząłem zarabiać pierwsze pieniądze? Przeszłość mąciła mi się z teraźniejszością, ale wziąłem to za dobry znak.
Im szybciej się zatracę, tym łatwiej będzie mi wykreować obraz nowego siebie.
Szczebiotała coś dalej, ale ja uparcie wpatrywałem się w klamkę. W końcu musiała odpuścić i włożyć klucz do zamka, bo nagle przestałem słyszeć ten piskliwy skrzek. Wkroczyłem do mieszkania jeszcze przed Norą, już na wstępie krzywiąc się i pociągając nosem. Ściany były kremowo-różowe, na ziemi leżały kapcie i zabawki dla psów.
- Co za burdel. - mruknąłem, starając się nie wąchać tego cukrowego zapachu.
- No, może to nie jest wymarzony standard, ale przynajmniej jest gdzie spać. - Nora wyraźnie siliła się na pozytywny ton. Czas zabić w niej tą cząstkę radości.
- To po prostu istny syf. Wydaje ci się, że mieszkasz w tęczowej krainie? - obróciłem się przez ramię i spojrzałem na nią, oglądając jak powoli opadają jej ręce, a promienny uśmiech znika z twarzy. Szerzej otworzyła oczy.
- Coś cię dzisiaj ugryzło? - teraz była jeszcze śmiała. Ale spokojnie, już niedługo gówniara nauczy się, jakim tonem powinna się do mnie zwracać. O taak, czułem to. Czułem jak podłość w czystej postaci wypiera ze mnie resztki współczucia i wyrozumiałości. Moje ciało zdawało się wprost nawoływać Vincenta i Lucy, aby patrzyli w kim pokładali jakiekolwiek nadzieje.
- To nie jest twój zasrany interes. - warknąłem, nadal patrząc przez ramię. Momentalnie jej postura zmniejszyła się, a delikatne ramiona siedemnastolatki zadrżały. Dawała mi dom i schronienie, przybyła od razu na moje wezwanie, zawsze miłowała mnie i okazywała maksimum dobroci. Tępa dziwka.
- Rick... może porozmawiamy o tym na spokojnie?
Skrzywiłem się, patrząc na tą dziewczęcą buzię o przesłodko nadętych policzkach. Zacisnąłem dłonie w pięści i wysiliłem całą siłę swego spojrzenia.
- Nie wpierdalaj się w nieswoje sprawy! Już ci to powiedziałem, masz problemy ze słuchem? - krzyknąłem, kopniakiem otwierając drzwi do pustego lokalu.
Na niskim, drewnianym podeście leżał materac z kocem i poduszką, pod ścianą z ogromnym oknem stał blat ze zlewozmywakiem i mikrofalówką, a środek pokoju zajmował trawiasty dywan w zielonej barwie. Na ścianie wisiały ledowe lampki. Cisnąłem torbą gdzieś w bok i wsunąłem się do pomieszczenia, odwracając tylko aby zamknąć za sobą drzwi. Zobaczyłem, jak oczy brązowowłosej szkląc się, odprowadzają mnie swym smutnym spojrzeniem. Nie rozumiała co się dzieje, była wystraszona i niepewna.
Zamknąłem przejście z trzaskiem i zamarłem, z dłonią przyciśniętą do framugi.
      Co ja najlepszego wyprawiałem? Czy właśnie potraktowałem z największą pogardą jedyną pozostałą mi na tym świecie osobę? Czy podświadomie wyzwałem ją od dziwki i wyobraziłem sobie, jaką przyjemność sprawi mi zmieszanie ją z błotem? Do cholery, co tu się działo? Jeszcze przed piętnastoma minutami chciałem zrobić wszystko, aby cały świat był przeciwko mnie, pragnąłem doprowadzić wszystkich swą osobą do szału, sprawić, aby mnie nienawidzili.
Dlaczego już po chwili zaczynałem tego żałować? Niczego nie rozumiałem, byłem taki wykończony... Osunąłem się powoli na podłogę, przywierając plecami do drzwi.
Co z tobą, Hamlecie? zwrócił się do mnie w jednej chwili jakiś głos. Podniosłem wzrok nie mogąc nadziwić się autentyczności dźwięku. Naprawdę to słyszałem? Zapomniałeś o swojej roli?
Jak to możliwe... dlaczego to przychodziło do mnie właśnie teraz? Całe lata nie słyszałem tych podstępnych głosów, które niegdyś zakradały się do mojej głowy i sprawiały, że traciłem kontrolę nad własnymi czynami. Podciągnąłem kolana pod brodę, nie mogąc wyzbyć się potwornego uczucia, jakim była złowroga świadomość nadchodzącej tragedii.
       Kiedyś, gdy miałem osiemnaście lat, trudno było mi znieść obowiązki przywódcy. Wszyscy liczyli na mnie, oczekiwali, że nieważne czego się złapię, przyniosę korzyść nam wszystkim. Na kilka miesięcy przed tym, jak Frank Hoove wysłał rejsem przez Atlantyk cztery tony czystej kokainy, wartej wówczas dwadzieścia milionów dolarów, wykradzionej z przemytu, jaki miał trafić w moje ręce, w konsekwencji czego wraz z trójką moich przyjaciół - Caroline, Rozalie i Eddem zdecydowaliśmy się podjąć próby odbicia towaru, głosy pojawiły się po raz pierwszy.
Pamiętam ten dzień jak dziś: siedziałem w pustym pokoju, skulony w rogu, zaciskając palce na materiale spodni i ukrywając twarz w kolanach. Rolety były zasłonięte, od dwóch dni nie widziałem słonecznego światła. Nie jadłem i nie piłem, choć obok mnie stała szklanka wody. Nadchodziła pierwsza rocznica śmierci Edny i Gabe'a, której po dziś dzień nie mogłem sobie wybaczyć.
Ciężar śmierci wielu istnień, opadających w morze, tak bezbronnych ciał przygniótł mnie do ziemi. Sprawił, że wszystkie dusze walczące tamtego dnia w moim imieniu przeistoczyły się w kamień, który legł na mojej pełnej ran piersi, skutecznie uniemożliwiając oddychanie. Siedziałem tam, aby nikt nie mógł zobaczyć, co świat ze mną robił. Jak własne szaleństwo zabawiało się moim zdrowiem, powodując, że do głowy napływały mi coraz przeraźliwsze myśli. Nie jestem pewien, czy płakałem gdy pierwszy raz usłyszałem ten cichy szept, czy zacząłem to robić dopiero sięgając po szklankę. Zdaje się, że mówił 'Tak, pamiętam ich twarze. Czy tobie także się podobały?'. Trudno orzec, czy miał na myśli moich ukochanych uczniów, drogich podopiecznych, czy też pozostałych członków wówczas tak skromnej mafii. Teraz naszło mnie, że może chodziło mu o ich wszystkich razem wziętych.
       Dla głosu nie byłem jednak wtedy Hamletem, a jedynie sobą. Zwykłym Plague, który był tak słaby, że nie potrafił odtrącić od siebie myśli o setkach ofiar; ich przepalonych na wiór twarzach, w rozpaczy zwróconych właśnie ku niemu. Niemu, czyli mnie, choć ostatnio nie umiałem stwierdzić, kim właściwie jestem. Głos był taki spokojny i cierpki, prawie przyjazny, ale to co mówił... Jego słowa, każde straszniejsze od drugiego sprawiły, że zacząłem drżeć. Wtedy mimowolnie wzrokiem natrafiłem na szklankę z wodą. Pamiętam, że była dość chłodna. Przez chwilę obracałem ją w dłoniach, aż w końcu chlusnąłem jej zawartością gdzieś przed siebie i zbliżając naczynie do twarzy, z całych sił ścisnąłem w dłoniach.
Szkło prysnęło, a kilka malutkich odłamków wbiło się w moje policzki. Krew popędziła gęstymi strugami z posiekanych palców. Większość odłamków upuściłem na podłogę, pozwalając aby zalśniły w pojedynczym promieniu wkradającym się przez rolety.
Głos krzyczał na mnie, ale zapomniałem już w jaki sposób się wyrażał. Wtedy po raz pierwszy z własnej woli sprowokowałem swoje żyły do upuszczenia kilkunastu gorących kropel, które wkrótce przemieniły się w wąskie strumyki. Dociskałem szkło do skóry mocno, błagając Głos aby odszedł.
Na początku nie słuchał, więc błądziłem ostrym jak brzytwa fragmentem na oślep po przedramieniu, sycząc z bólu, który wycisnął mi z oczu kolejne łzy.
Żałosne, zawołał śpiewnie Głos w tej chwili, tutaj, w mieszkaniu Nory. Gdy krew przelewała się po moich rękach zawsze milkł na długie miesiące. To był jedyny sposób. Gdy pozwalałem Głosowi zostać ze sobą na dłużej, robił straszne rzeczy. Wyprostowałem nogi i przez chwilę wgapiałem się w lampki wiszące na ścianie.
Były naprawdę ładne. Rzucały takie delikatne, klimatyczne światło.    
      Spodobałyby się Lucy. Uśmiechnąłem się do siebie. Jeśli odejdę, ona za jakiś czas będzie szczęśliwa. Może pozna innego Adonisa, który zabierze ją na kawę i ciastko, do Blue Owl. Może on będzie normlany, zapłaci za nią i pomoże jej założyć kurtkę. Może później to on zaprosi ją na prawdziwą randkę, na której miło spędzą czas, jak całkiem zwyczajni, woli ludzie? A gdy wrócą do Hotelu, pozna Vincenta, z którym rozegra mały mecz koszykówki, zaciśnie więzi i wkrótce się z nim zaprzyjaźni? Ale... dlaczego nawet w takiej chwili to ona przychodzi mi na myśl?
Może wewnętrznie czuję, że muszę ją przeprosić za to, co zamierzam zrobić?
- Przepraszam. - rzuciłem w przestrzeń, podciągając rękawy bluzy.

             

- Naprawdę tego nie chciałem. - szepnąłem krótką chwilę później, gdy wstając udałem się do zlewozmywaka. To było takie niesprawiedliwe. Dlaczego aby chronić najbliższych, musiałem tak cholernie ich ranić? A może byłem takim egoistą, że bardziej raniłem siebie, widząc na jakie cierpienie ich skazuję?
Teraz nie mogłem tego rozpatrywać. Musiałem wyrównać rachunki z Frankiem i przywrócić sobie tytuł ulicznego króla. Westchnąłem cicho, słysząc, jak Głos chichocze radośnie na widok mojej żałosnej postawy. Jego śmiech mnie jednak nie przejął. Zaraz go tu nie będzie.
Odkręciłem kurek z wodą i sięgnąłem po stojącą na blacie szklankę.


               Lucy? Wahania osobowości? Nie martw się, same ;v

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz