wtorek, 25 kwietnia 2017

Otoya - C.D Historii Romy

     Rankiem dzień był wyjątkowo przyjemny; ciepłe promienie słońca padały na topniejące zaspy pozostałego po ostatnich mrozach śniegu. Z okiem hotelu obserwowałem, jak zaścielający chodniki puch iskrzy dziesiątkami barw, a zwieszające się z parapetów sople ociekają mieniącymi się kroplami wody.
Większość dnia spędziłem siedząc w jadalni w towarzystwie Vincenta i niskiej, białowłosej dziewczyny o złotych oczach, która nosiła dźwięczne imię Nehemia.
      Nie mnie oceniać relacje między Wędrowcami, ale w każdym ich geście było tyle wzajemnej zażyłości i sympatii, że nasunęło mi się pewne podejrzenie, jakoby tę dwójkę łączyć mogła nie tylko przelotna znajomość. Każde z nich było zupełnie różne; począwszy od samego wzrostu przez indywidulane zapotrzebowania. Dość szybko zdążyłem zaobserwować, jak Vin pochłania przeogromną porcję sałatki i co najmniej cztery kanapki na śniadanie, podczas gdy siedząca obok kobieta leniwie skubała zielone jabłko. Kolejnym co rzucało się w oczy, były ich spojrzenia: to, którym obdarzał świat przywódca należało do wesołych, rozbieganych i pełnych radosnych iskierek, ale jednocześnie noszących w sobie piętno odpowiedzialności, jakim było rzecz jasna - przewodzenie całej ten elicie truposzy. Nehemia natomiast patrzyła bacznie, rejestrując wszystko co działo się wokół, ale mimo to wywarła na mnie wrażenie osoby, która za swych przyjaciół skoczyłaby w ogień. Choć w ich osobowościach aż mrowiło się od sprzeczności, zdawali się uzupełniać w ten uroczy, pełen przeciwieństw sposób.
       No cóż, godne pozazdroszczenia! Gdy tylko uporaliśmy się ze śniadaniem, a Vincent porwał Patrcika w jakimś wyjątkowo naglącym obowiązku, pożegnałem się z Nehemią i zdecydowałem na jakiś czas wyrwać się z budynku. Zawiązałem szalik ciasno wokół szyi i opatuliwszy się ciepłą kurtką wyszedłem przez główne, szklane drzwi. Już na wejściu poczułem podnoszący na duchu chrzęst śniegu pod stopami i to rześkie, rzadko spotykane w ogromnych miastach powietrze. Miałem już ruszać gdy do głowy wpadła mi myśl, że pogoda bywa tutaj nieubłagana i zawsze może spaść deszcz lub śnieg. Podłączyłem słuchawki do iPoda i z nieskrywaną radością wyruszyłem w górę ulicy. Uzbrojony w jeden z mych ulubionych, kpopowych utworów podrygiwałem idąc z wysoko uniesioną głową. Słabo znałem koreański, ale niektóre słowa aż pchały mi się na usta, więc nie zdołałem powstrzymać tego impulsu i już wkrótce spacerując, zacząłem śpiewać.
Prędko się we znaki dała mi własna niewidoczność, której powód wytłumaczył mi ostatnio fioletowowłosy koszykarz: zanim wiadomość o mojej śmierci dotrze do większego grona osób, byłem skazany na zupełną ignorancję ze strony społeczeństwa. To taka szkoda! Po drodze spotkałem co najmniej kilka osób, których zabawny wyraz twarzy prosił się o zagajenie w jakimś temacie; gdzieś na dworcu autobusowym przyśpiewywała samotna, starsza kobieta, która najwidoczniej sądziła, że nikt jej nie widzi. Oczywiście nie chciałem się z niej naśmiewać, a jedynie przyłączyć do śpiewu, bo wesoło kiwająca się staruszka z melodyjnym głosem to widok tak uroczy i rzadki, że bardzo szkoda było mi go od tak ominąć.
       Zbliżając się do centrum natrafiłem także na mężczyznę ściskającego za rękę swojego synka, któremu uparcie usiłował wyczyścić twarz z masy pozostałej po czekoladowym lodzie. Uśmiechnąłem się do siebie, wsłuchany w rytm następnej piosenki. Bacznie obserwowałem mijane ulice oraz charakterystyczne punkty, tak, aby łatwiej było mi trafić z powrotem do ośrodka - nie chciałem w końcu zgubić się już w pierwszych dniach mojej obecności tutaj. Z pewnością potraktowano by mnie życzliwie, no ale... Chyba po prostu nie miałem na to ochoty. Gdzieś nad moją głową rozległ się ciężki furkot ptasich skrzydeł, zadarłem więc szyję i wpatrzyłem się w ciemne sylwetki frunących kruków.
Momentalnie poczułem lekkie ukłucie. Kruki to bardzo mądre i majestatyczne ptaki, ale ściśle kojarzyły mi się z mrocznym nastrojem, jaki niosły ze sobą cmentarze i tym podobne mogiły. Tą myślą najwidoczniej wywołałem wilka z lasu, bo gdy tylko opuściłem wzrok musiałem raptownie się zatrzymać: tuż przede mną jak spod ziemi wyrosła cmentarna brama.
Nie bałem się wkroczyć na teren tej osobliwej posesji, koniec końców cmentarze były bardzo ważnym elementem w życiu każdego z nas - to na nich mogliśmy ponownie połączyć się ze zmarłymi bliskimi, a któregoś dnia... Hm, może to niezbyt pozytywna myśl, ale systemu nie da się oszukać: któregoś dnia sami mieliśmy tam trafić.
Przez chwilę zawładnąć chciała mną nagła pokusa, jaką była chęć przejścia się pośród oprószonych śniegiem grobów, ale pomysł ten natychmiast wydał mi się zbyt masochistyczny - rany! Sam przecież leżę już pod ziemią, co z tego, że w grobie położonym na drugim końcu świata. To stanowczo za wcześnie, plątać się między marmurowymi nagrobkami.
Pewnie poszedłbym za tą odpowiedzialną stroną myślenia, gdyby nie pewien szczegół, jaki przykuł moją uwagę już po chwili. Mijałem pręty bramy, gdy wodząc kątem oka za lecącym ptaszyskiem, jak przez mgłę ujrzałem czyjąś głowę. Zatrzymałem się w miejscu i wytężyłem wzrok. Mogło mi się wydawać, ale byłem niemalże pewien, że głowa ta wydziela ten specyficzny rodzaj aury charakterystyczny dla Wędrowców. Na takie myślenie schodziło mi przeważnie dużo czasu, ale tym razem pewien zewnętrzy impuls postanowił pchnąć mnie do działania: na nosie poczułem mokrą drobinę.
    Czułem, że pogoda bywa zdradliwa! Spojrzałem w szarawy nieboskłon i praktycznie natychmiast zostałem zalany kolejnymi kroplami deszczu. Najpierw kapały pomalutku, ale już w przeciągu kilku minut z nieba posypała się prawdziwa kaskada. Ohoo, mój szósty zmysł był niezawodny! Ciesząc się, że uniknę ponownej kąpieli włosów osłoniłem się przeźroczystą parasolką. No tak, ja byłem już suchy i bezpieczny, ale co z tą istotką na cmentarzu? Wewnętrzna ciekawość oraz nieprzejednane współczucie pchnęły mnie za mury cmentarzyska. Wbijając wzrok we własne stopy ruszyłem przez wyłożone żwirem alejki. Odległość jaka dzieliła mnie od zauważonej osoby szybko się zmniejszyła, a ja dostrzegłem, że owa biała głowa należy do siedzącej na czyimś grobie dziewczynki, a może raczej dziewczyny? Trudno było mi stwierdzić jej wiek, bo twarz skrywała za podciągniętymi pod samą brodę kolanami. Biedactwo! Ale moknie! Stopy siedzącej wiernie strzegły dwa pluszowe misie.
    Uznałem, że to dość dziwne zestawienie, no ale jeśli lubiła towarzystwo puszystych przyjaciół, to komu co do tego? Gdy byłem już o krok od poznania nowego Wędrowca, bo teraz ewidentnie widziałem jaką energią emanuje dziewczyna, zwolniłem kroku i powołałem na twarz łagodny uśmiech: nie chciałem jej spłoszyć ani przestraszyć. Zbliżyłem się pomału i przekrzywiłem głowę stając na wprost niej. Nieco zmoknięta, drobnej postury osóbka podniosła głowę i wpatrzyła się we mnie... dwukolorowymi oczami! Jedno z nich było chłodnoniebieskie, przypominające poranne niebo, drugie zaś miało barwę młodych listków porastających kiełkującą gałązkę. Na śmierć (a to suchar) zapomniałem nazwy tego schorzenia, ale jej spojrzenie było takie wyjątkowe, że trudno było mi oderwać od niej wzrok. Gdy tylko jej zmarznięta dłoń zacisnęła się na łapce misia, zrozumiałem, że stoję tak dość długo i niedyskretnie wpatruję w jej oczy.
- Oh, przepraszam, że przeszkodzę. - zacząłem czując pewne ośmielenie. - Ale pomyślałem, że mogłabyś chcieć skorzystać z parasola, zaraz będziesz przemoczona do ostatniej nitki!
Pochyliłem się lekko i zaśmiałem, widząc jej zdziwioną minę. Wyciągnąłem do dziewczyny dłoń z zaciśniętą  w niej parasolką.

Znalezione obrazy dla zapytania otoya umbrella

 
 Roma? ^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz