sobota, 1 kwietnia 2017

Andrew - C.D Historii Silleny

    Wchodząc do budynku spojrzałem na czerwonowłosą i zastanowiłem się nad jej pytaniem. W ciepłym holu rozdziawiłem nieco usta i machinalnie ściągnąłem z siebie skurzaną kurtkę, po czym rzuciłem nią na wieszak. Materiał wylądował na samym szczycie, ale przynajmniej trafiłem w cel. Cieszmy się z małych sukcesów.
- Szczerze powiedziawszy, narobiłaś mi smaka na chłodnego trupa a'la rozwalona czaszka w kremie z krwistej czerwieni, ale cóż poradzić? Przynajmniej zachowałem cenny nabój. - leniwie opuściłem górne powieki, spoglądając teraz na świat z dosłownym przymrużeniem oka.
Silleny zdjęła po drodze płaszcz, ale nie obrzucając nawet spojrzeniem tutejszych wieszaków, przewiesiła go przez ramię. Z jednej strony albo było to zwykłe olewactwo, bardzo cenione w moim zawodzie, albo równie dobrze ubezpieczenie swojej godności, na wypadek gdyby nie zagrzała tu miejsca; koniec końców nikt nie lubi doskakiwać do własnej kurtki wychodząc skądś w niesławie.
 A już zwłaszcza, gdy ledwie odrasta się od ziemi, tak jak w przypadku dziewczyny.
- Nie zniechęcaj się tak łatwo. Możliwe, że jeszcze dostaniesz swoje danie główne. - posłała mi wyniosłe spojrzenie, na które odpowiedziałem podobnym, tylko, że w moim wykonaniu efekt był dużo lepszy - w końcu górowałem nad nią w całkiem widocznym stopniu.
      Nie zdążyliśmy dobrze się rozgościć gdy zza recepcyjnego kontuaru wypadł wniebowzięty Vincent. Jakie to szczęście, że płacą mi za oglądanie jego rozanielonego pyska.
- Andrew! - zawołał z najszerszym ze swych uśmiechów. Redstone na prawdę upadł na łeb, że trzyma przy sobie kogoś takiego. - Gdybym wiedział, że już pierwszego dnia przyprowadzisz tu kogoś nowego od razu zaprosiłbym cię do naszego grona!
      Czy to był dowcip? Mam nadzieję, że nie. Łatwiej by mi było o nim myśleć, gdyby wbijał mi teraz jakąś wyjątkowo lotną szpilę.
- Świetnie. - oparłem krótko. - To jest Silleny, Silleny, to jest Vincent, nasz przywódca. Zostawiam cię pod jego opieką. - wyrzuciłem tą ułożoną na poczekaniu formułkę i wzdrygając się z odrazą bez względnych ceregieli ruszyłem do jednego ze stolików. Telewizor w jadalni był akurat włączony, więc zasiadłem na krześle i ułożywszy nogi na blacie stołu wgapiłem się lecącą na ekranie trzecią, a może czwartą część Szklanej Pułapki.
       Vincent zaprosił swoją nową ofiarę do gabinetu, zapewne całkiem niepotrzebnie, bo poznana przeze mnie kobieta nie wyglądała na chłystka, który dopiero co zaliczył zgon i potrzebuje cierpliwej opiekunki. W gruncie rzeczy większość mieszkańców hotelu była żałosna - życie tutaj, w ciepłym, zawsze otwartym dla nich domostwie, w którym mieli zapewniony ciepły posiłek i stałą ochronę w postaci takich dryblasów jak chociażby Patrick było absolutnym pójściem na łatwiznę. Trzeba wziąć jeszcze pod uwagę fakt, że każdego miesiąca dostawali pieniądze na własne przyjemności.
Co ja tu do diabła jeszcze robię? Jeśli wystarczająco szybko nie opanuję swoich własnych problemów, śmiało będzie mnie można ściągnąć do ich poziomu.
- Wyglądasz jak osamotniony świr siedzący w szpitalnej świetlicy. Czekasz na obchód czy na swoje prochy? - doszło mnie gdzieś z tyłu.
         Obejrzałem się przez ramię i dostrzegłem stojącą w progu Radżę. Nie miałem pojęcia, jak jej na imię, ale tutaj, w nowojorskim półświatku była (już nie)żywą legendą. Zakuta w bordowe glany, z czarnymi rękawiczkami do łokcia, z maczetą przypiętą do pasa i czujnym spojrzeniem karmazynowych oczu wyglądała całkiem... niebezpiecznie.
- Ty za to chyba jesteś na głodzie. Chcą cię zamknąć w izolatce? - zagrałem posyłając jej szyderski uśmieszek. Rad mogłaby być potężnym sojusznikiem, ale każdy kto trzyma bądź trzymał z Redstone'em jest potencjalnym zagrożeniem. W odpowiedzi przewróciła tylko oczami i oderwała się od framugi.
Zrobiła kilka ciężkich kroków po posadzce, po czym zatrzymała mniej więcej na środku pomieszczenia i łapiąc się pod boki spojrzała na telewizor.  Nagle pożałowałem, że nie skupiłem większej uwagi na akcji, mógłbym chociaż zagiąć ją w tematyce filmowej.
- Gustujesz w łysawych karatekach? Trudno będzie ci kogoś takiego znaleźć.
- Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że Bruce Willis nie używa karate.
Prychnęła spoglądając na mnie z czymś na wzór niesmaku. To już prawie jakiś pozytyw.
- Kto by pomyślał, że pod jednym dachem zamieszka trzech największych gangsterów w tym kraju i nie pourywa sobie łbów.
- Patrick, ja... a ten trzeci to kto? Nie masz chyba na myśli Vincenta, chociaż, jakby mu się tak przyjrzeć można założyć, że wykańcza swych przeciwników nawet ich nie dotykając.
Kolejne prychnięcie.
- Chętnie popatrzę, jak Rick robi z ciebie tarczę na strzelnicy, ale chwilowo mam ważniejsze zajęcia na głowie. - to mówiąc skierowała się do wyjścia, kołysząc subtelnie biodrami.
- Powodzenia w malowaniu murów spreyami i rozwalaniu koszy na śmieci. Jesteś urodzoną buntowniczką. - w odpowiedzi uniosła tylko rękę ukazując mi środkowy palec, a następnie oburącz pchnęła drzwi i przepadła niemalże tak szybko jak się pojawiła.
     Kręcąc głową na wszystkie strony przysłuchiwałem się jak strzelają moje kręgi szyjne. Gdy zabawa się skończyła, a kolejny samochód poszedł z dymem w szalenie destruktywnym filmie akcji uznałem, że wystarczy mi zaciskania więzi z każdą napotkaną istotą w tym odrażającym przybytku. Miałem właśnie wstawać gdy gdzieś w budynku, wnioskując po dźwięku dość niedaleko zamknęły się drzwi. Mimowolnie podążyłem wzrokiem w kierunku kuchni, przez którą wchodziło się do lokum Vincenta.
       Już po kilku sekundach wyszła z niej Silleny, która zatrzymała się na mój widok i rozłożyła bezradnie ręce.
- Czy on zawsze tak przynudza?
- Zdecydowanie. Lepiej zacznij go unikać, bo jak nic wrobi cię w rozwieszanie prania czy inne domowe obowiązki.

                               Silleny? Wybacz, że tak długo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz