wtorek, 18 kwietnia 2017

Otoya

     Muszę przyznać to otwarcie: byłem strasznie zagubiony w nowym, osobliwym świecie duchów. Przez pierwsze dni od wypadku, który trudno było mi przyswoić jako ten, który pozbawił mnie życia; po prostu siedziałem na przydrożnej ławce i obserwowałem ulicę.
Gdy tylko obudziłem się z czegoś na wzór otępienia i szoku powypadkowego, spanikowany ruszyłem do naszego starego hotelu, nie do końca pojmując, że mimo staranowania przez rozpędzony wóz jestem w stanie się ruszać, no i że nikt nie zwraca na mnie uwagi.
Nikt mnie nawet nie zauważył, nikt nie pytał u numer pokoju czy nazwisko na jakie jestem zameldowany. Co więcej nie zastałem w środku absolutnie nikogo, pod ścianą stały tylko moje (spakowane przez nieznanego samarytanina) walizki i smętny pokrowiec z gitarą w środku.
        Najpierw nie panikowałem. Stojąc na środku dywanu zaśmiałem się, że wykręcili mi niezły żart, ale z czasem, gdy zaczęły wracać wspomnienia minionej nocy dopadła mnie straszliwa myśl, że nie należę już do tego wymiaru, a może całego świata? Złapałem bagaż, przewiesiłem gitarę przez ramię i tak wylądowałem na ulicy. Nie czułem głodu, zmęczenia ani strachu. Pozostała tylko wyniszczająca pustka i wahanie, no bo co miałem niby zrobić? Wpisać swój przypadek w google i zobaczyć co radzą internauci? Oczywiście najpierw próbowałem wejść w jakąś interakcje z przechodniami, sprzedawcami czy kierowcami, desperacko usiłując zwrócić na siebie uwagę. Potem dopiero pojawiła się panika. Jeśli absolutnie nikt mnie nie widzi to co się ze mną stanie? Po pewnym czasie wyparuję? A może za kilka dni obudzę się w szpitalnej sali ze świadomością, że to wszystko było tylko surrealistycznym snem.
Sam nie wiedziałem w co wierzyć, ale już wkrótce do niepewności i osamotnienia dołączyła także świadomość, że najprawdopodobniej już nigdy nie spotkam rodziców, przyjaciół i... I Haruki. Myślałem o niej tak intensywnie, że straciłem poczucie czasu i któregoś dnia pośród tokijskich ulic na ekranie wielkich telewizorów dostrzegłem medialne ogłoszenie wyników plebiscytu, który został wygrany walkowerem - mój zespół nie zagrał beze mnie. Chwilę później, gdy wbity w ziemię wgapiałem się z kolorowy obraz pośród huczących samochodów i jaskrawych świateł stolicy na ekranach pojawiło się także moje zdjęcie wraz z wiadomością, o "tragicznym zgodnie młodego artysty".
      Błyskawicznie odwróciłem się na pięcie i uciekłem jak najdalej od migotliwych obrazów. Ciągnąc uparcie za sobą bagaż, dotarłem na całkiem pusty o tej porze deptak, położony nad wzburzonym morzem. Zostawiłem walizki gdzieś za sobą i nie panując nad własnymi ruchami dopadłem do barierki. Zacisnąłem dłonie na zimnym metalu i wychyliłem się w kierunku niemalże czarnych fal słonej wody, która połączyła się wkrótce z równie słonymi kroplami skapujących z mych policzków łez. Zaciskałem rozpaczliwie zęby tłumiąc szloch i starając się opanować.
Cóż, stało się. Na pewno nigdy nie zacznę żałować, że ją uratowałem. Skoro dzięki mnie Haru mogła żyć i jeszcze kiedyś zaznać szczęścia, jeśli dzięki mnie chłopaki zdobędą rozgłos, i zainteresuje się nimi jakieś studio, być może za parę lat oni wszyscy poukładają sobie życie beze mnie. A ja? Nie mogłem absolutnie nic zrobić, nie miałem dokąd pójść, a za jedyny dobytek służyła mi gitara i wypchana ubraniami walizka, w której spoczywała jeszcze chyba szczoteczka do zębów i dwie, może trzy książki. Mechanizm obronny mojego umysłu momentalnie zablokował funkcję rozpaczania nad wspólnym, rodzinnym zdjęciem, które pochwyciłem w dzień wyjazdu nie mając niczego do zaznaczania stron w czytanym tomie pod ręką.
Możecie sobie wyobrazić, jakim zbawieniem okazał się być dla mnie Vincent, który stanął na mej drodze zaledwie kilka dni później:
      To był pogodny ranek, niebo było bezchmurne, a ludzie umykający po chodnikach sprawiali wrażenie beztroskich i roześmianych. Stałem na promenadzie, ukrywając zmęczoną twarz w kapturze. Było mi coraz zimniej i głodniej, gdy obok budki z hot dogami pojawił się właśnie on. Przykuł moją uwagę czymś więcej niż ponad przeciętnym wzrostem... co ja się będę pacyfikował! Był po prostu wielki, w Japonii trudno o kogoś, kto karnisze czyścił bez stołka, a tu proszę, wielkolud na środku ulicy. Tą ważniejszą, bardziej skupiającą uwagę rzeczą była aura, jaką dysponował. A przynajmniej ja nazwałem to aurą, choć może celniejszym określeniem byłaby energia? Ludzie byli jaśniejsi, na początku ich sylwetki aż raziły oczy, tymczasem gdy tylko zawiesiłem na nim wzrok, dostrzegłem znaczącą różnicę w tych falach światła.
Gdy tylko mężczyzna złapał moje spojrzenie na jego twarzy pojawił się wesoły uśmiech. Mimo tłumów jakie nas otaczały wiedziałem, że uśmiecha się prosto do mnie. Pośpiesznie odwróciłem wzrok, ale on znalazł się obok mnie już w kilka sekund później.
- Przekąsiłbyś coś? - zapytał i niemalże podetknął mi hot doga pod nos. Wpatrzyłem się w niego zaskoczony i jednocześnie niemiłosiernie szczęśliwy. W końcu ktoś mnie widzi! Jak to możliwe?!
- Um... - zająkałem się, niepewny czy powinienem przyjmować  od niego posiłek i wdawać się z nim w dyskusję, ale coś w tym szerokim uśmiechu i czystym, melodyjnym głosie przekonało mnie do dania mu szansy. Przyjąłem hot doga z uśmiechem. - Dzięki.
Od jego ciepłego uśmiechu i jeszcze cieplejszej parówki zaczęła się cała  następna opowieść, w trakcie której słuchania Vincent, bo tak się przedstawił, poprowadził mnie w dół promenady w kierunku parkingów. W trakcie trasy przygryzał swojego fast-fooda i żwawo gestykulując opowiedział mi o tym, co dzieje się z niektórymi duszami po śmierci. Z jego wyjaśnień wynikało, że czasem gdy zginie ktoś, kto nie zaznał jeszcze pełni życia, jego dusza pozostaje na granicy dwóch światów w starym ciele, początkowo niewidoczna, ale zyskuje ona "widzialność" przez ludzi zależnie od tego, jak znani byliśmy za życia i ile osób pamięta o nas po śmierci.
Chłonąłem jego słowa niczym gąbka, ciągnąc za sobą walizki i ściskając hot doga w jednej dłoni. Nie zdążyłem go chociażby skubnąć, bo tak zaabsorbowała mnie historia Hotelu The Hunter, który mieścił się w Nowym Yorku i stanowił przybytek dla wielu dusz podobnych do mnie.
Dla Wędrowców, tych, którym los dał drugą szansę.
Wszystko co działo się później nastąpiło szybko: przywódca grupy wskazał na sportowy, wyglądający na, hm... kunsztowny samochód, zapakował moje walizki do bagażnika i zaczekawszy aż umoszczę się na tylnym siedzeniu, zajął miejsce obok kierowcy. Vincent przedstawił kierującego wozem jako Patricka, który w ramach powitania leniwie uniósł dłoń i posłał mi wymowne spojrzenie szarych, przenikliwych oczu w lusterku.
Oh, czy to jakaś chwytliwa reklama? Dobro i zło miało się równoważyć w tej bryce?
     Białowłosy zastępca z zatrważającą prędkością przebył trasę kilkunastu kilometrów, w trakcie których Vincent, do którego czułem coraz większą sympatię nakazał mi się nie martwić i pozwolić, aby życie ułożyło mi całkiem nowy scenariusz. Trudno było mi nie zgodzić się z jego słowami, więc po prostu uśmiechnąłem się do siebie samego i oparłem wygodnie o skórzane siedzenie. Z każdym dniem będzie lepiej, muszę się tego trzymać.
W końcu Patrick zadecydował o zatrzymaniu powozu i gdzieś na całkowitym odludziu, kazał mi chytrze złapać swe manatki i ścisnął mocno moje ramie. W życiu nie przeżyłem takiego odlotu!
Momentalnie coś ścisnęło mnie w żołądku, a trzymany w zębach kawałek jeszcze cieplutkiej bułki niemalże wysmyknął mi się z ust. Zamknąłem oczy, kuląc się lekko,  a gdy je otworzyłem... Rany! Rany, rany!
Przede mną piętrzył się ogromny, ceglany budynek, który kojarzył mi się ściśle ze starymi, amerykańskimi szkołami baletowymi - szkaradnymi z zewnątrz, przesyconymi sztuką od wewnątrz.
- Ale odlot... - jęknąłem połykając ostatnie kęsy otrzymanego od Vincenta posiłku. Poczułem, jak mężczyzna klepie mnie po plecach i rozkładając szeroko ramiona, uśmiecha się zawadiacko.
- Nieźle ci poszło. Większość za pierwszym razem puszcza pawia. - mężczyzna o fioletowych, gęstych włosach skinął na mnie dłonią i podbiegł do dwuskrzydłowych, ozdobnych drzwi. - Chodź, poznasz pozostałych!
    Wyprostowałem się i czując przyjemny ciężar gitary na plecach wkroczyłem do środka, pozwalając aby już na wstępie zalała mnie fala różnych dźwięków, zapachów i obrazów: zewsząd dochodził gwar rozmów, który momentalnie postawił mnie na nogi, tu i ówdzie po korytarzach przemykali mężczyźni i kobiety, a z kuchni, do której wejście po chwili dostrzegłem wydobywały się smakowite zapachy przygotowywanego akurat obiadu.
- Zaczekaj chwilę, polecę po klucze do pokoi, żebyś mógł wybrać sobie jakiś lokal. - Vincent przemknął obok mnie i skrył się za recepcyjnym kontuarem. Zafascynowany począłem się plątać między pozostałymi Wędrowcami; niektórzy witali się ze mną uśmiechem, inni nawet nie zwracali uwagi, ale nawet to pozwoliło mi poczuć się szczęśliwym. Widok szykujących nakrycia do stołu napawał mnie radością, czymś, co mówiło, że trzeba żyć dalej, a z przeszłości czerpać siłę i nie martwić się tym, co przyniesie jutro.
Obrzucałem wzrokiem wszystko co się tu znajdowało: podłogę, krzesła, zasłony, przypatrywałem się także sylwetkom samotnych dusz, w tym także długowłosej kobiecie, o mrocznym, wyrachowanym spojrzeniu. Widząc, że ktoś przechodzi przede mną niosąc talerze odruchowo cofnąłem się i wówczas poczułem jak coś, a raczej ktoś uderza w moje plecy. Niczym dźgnięty igłą obróciłem się błyskawicznie, by dostrzec niską, różowowłosą dziewczynę, która łapiąc się framugi poprawiała okulary, zsuwające się po bliskim zderzeniu z moim kręgosłupem.
- Bardzo przepraszam! Zagapiłem się i nie spostrzegłem, że stoisz tuż za mną... - zacząłem się tłumaczyć, lekko gestykulując. Dziewczyna spojrzała na mnie ukradkiem, ale w jej oczach nie było gniewu czy złości, toteż uśmiechnąłem się pogodnie. - Mam nadzieję, że nic się stało.
- Nie, w porządku. Nie wiem jak mogłam cię nie zauważyć. - odpowiedziała prostując się.
Nieco wystraszony, że już od pierwszego dnia mojej obecności tutaj narobiłem niezłego rabanu potarłem kark dłonią, usiłując się rozluźnić. Dość szybko pomogła mi w tym napotkana dziewczyna, bo już po krótkiej chwili z jej ust dobiegł mnie cichy chichot.
Zerknąłem w dół, chcąc zobaczyć co tak ją rozbawiło. Zasłoniwszy usta dłonią spojrzała na moją zdziwioną twarz.
- Masz odrobinę ketchupu, na... całej twarzy. - napomniała, a ja odwróciłem głowę w kierunku wiszącego za recepcją lustra. Faktycznie! Począwszy od ust, przez nos i policzki byłem całkiem brudny!
- O nie~ - zaśmiałem się widząc tą katastrofę, ale szybko poradziłem sobie z problemem wyciągając z kieszeni spodni nawilżane chusteczki.

                                                                     Vivian? c:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz