środa, 26 kwietnia 2017

Si

    Odkąd jego pamięć zaczęła rejestrować obrazy tego wrogiego świata, ta najzwyklejsza budowla stanowiła dla niego ucieleśnienie nieskończonej tajemnicy. Piękna w swej prostocie, stojąca samotnie pośród lasu kaplica o spękanych, przeżartych pleśnią ścianach, przerażała nie tylko bijącą z pozbawionych szyb okien ciemnością, ale także dotyczącymi jej historii plotkami. To, co jednym wydawało się być zwykłą bujdą utworzoną przez plemię starszych mieszkańców niewielkiej miejscowości pod Sztokholmem, istniejącej tylko w celu straszenia małych dzieci i wybijania im z głów samotnych wędrówek po borze, dla drugich było świętą prawdą i przestrogą, której dla własnego dobra woleli się trzymać.
      Bluszcz, którego szmaragdowe liście pięły się po strzelistej wieży kościółka, opadał także na zawsze otwarte wrota do wnętrza. Jeśli przestąpić spróchniałe stopnie i dotknąć wyrwanej framugi nieosłoniętymi palcami, niemalże natychmiast można było doznać niezdrowego dreszczu podniecenia, jaki człowiek odczuwał od zarania dziejów, a raczej od poznania działania adrenaliny. Gdy wejrzeć we wnętrze budynku, trudno było dostrzec cokolwiek; cień jaki tam panował był nieprzenikniony i tak ciężki, że zdawał się być niemalże namacalny. Już u progu wyczuć można było unoszącą się w powietrzu wilgoć o nieznanym źródle. Źródło to oczywiście nie było wcale tak dobrze ukryte, bo on nie lubił niczym maskować swoich dzieł. Gdy tylko oświetlić bure, zakurzone ściany wątłym snopem światła padającego z latarki, prędko w oczy rzucała się szeroka wyrwa w podłodze, z której skrupulatnie wyrwano deski. Ci, którym przyszło stanąć nad jej krawędzią mawiali, że jest ona rzeczywistymi bramami do domostwa szatana, a ulatniający się z niej swąd jest przepastną wonią gnijących ciał. Twierdzili też, że dziura jest tak szeroka, a mrok w niej tak gęsty, że niczym nie da się go przejednać.
Cóż, nie pomylili się. Jedyne, co w tym określeniu szczerze martwiło czarnowłosego mężczyznę, o oczach przypominających odbijające słoneczne światło monety, porzucone na dnie studni życzeń, to tak błędne określenie głębokości wyrwy.
       W rzeczywistości w mroku skrywały się schody, których każde załamanie i skruszony fragment Si znał na pamięć. W radość i wewnętrzne uniesienie wprawiała go mowa o wrotach szatana, bo ten był dla mężczyzny istnym obiektem uwielbienia. Zapierała mu dech w piersiach sama wieść o potędze Władcy Piekieł, choć zdarzało się, że co do istnienia czarta Si miewał wątpliwości; dlaczego po niego jeszcze nie przyszedł? Dlaczego mimo tortur i lat cierpienia diabeł nie chciał go w swym gronie?
Wraz z nadejściem południa, które miało raz na zawsze odciąć go od swej przeszłości, zerwał z gałęzi rosłego krzewu czeremchy kilka mocno pachnących kwiatów i z radosnym uśmiechem wkroczył do podziemia, w jakim ostatnimi czasy spędzał każdą wolną chwilę. Gdy tylko obcas jego buta zastukotał na wyłożonej kostką powierzchni piwnicy, gdzieś z jej wnętrza można było usłyszeć stłumiony krzyk przejęcia i odgłos szarpanych łańcuchów.
        Si idzie powoli, ciesząc się sycącym zapachem rozkładu i czując jak po jego stopach prześlizguje się kłębowisko węży. Kwiaty trzyma na otwartej dłoni i obserwuje każde ich drgnięcie. Uwalniający się z nich pyłek o ostrej woni kłuje go w nozdrza, ale nawet to nie zmywa uśmiechu z jego oblicza. Jest coraz bliżej swej ostatniej ofiary. Ostatniej tego dnia. Ostatniej tego miesiąca. Mimo, że od dawna jest już martwy, a jego oczu nie trapią już światła policyjnych lamp doskonale wie, że jego zadanie musi zostać wykonane do końca, nawet jeśli będzie musiał je spełniać poza granicami Szwecji, z której na chwilę obecną chce się jak najprędzej wynieść.
Mija wbity w ziemię drewniany krzyż, który odwrócił, podobnie jak sześć innych, przybitych po trzy do dwóch równoległych ścian.
- Nie martw się ciemnością, nie uważasz, że jest naprawdę przyjemna? - pyta, a klęczący w kałuży krwistej posoki mężczyzna szarpie się jeszcze bardziej, powodując, że łańcuchy trzeszczą nieprzyjemnie na kamiennej posadzce. Si krzywi się z lekka. Bardzo nie lubi tak głośnych dźwięków.
- To nie kulturalne, tak nie odpowiadać na zadane pytanie. - karci ofiarę i kładzie kwiaty na odlanym z żelaza tronie, który własnoręcznie stworzył stapiając elementy dawnego ołtarza i audytorium, jakie tkwiło w piwnicy. To tutaj, przed dziesięcioleciami urządzano czarne msze. Niestety ząb czasu i działania nazistowskie zupełnie zrujnowały niegdyś tak piękne pomieszczenie, ale syn chemika dołożył wszelkich starań, aby swej ulubionej kaplicy przywrócić choć cień dawnej świetności.
- Jesteś dziś bardzo małomówny, Aaronie. - zaczyna chichotać, gdy widzi jak zęby spętanego zaciskają się na materiałowym kneblu, ciasno zawiązanym na ustach.
      Si chce mieć to już za sobą, jest jednak spokojny; dziś wszystko pójdzie po jego myśli. Rusza w kierunku ściany, przesuwając butem pełzające wszędzie węże, których syk niesie się echem po całym podziemiu. Zemsta zajęła mu całe osiemnaście miesięcy, ale chemik wie, że jego starania nie pójdą na marne: wkrótce będzie wolny, wcześniej musi tylko pozbyć się swojego największego wroga, nemezis, którego latami nazywał mianem przyjaciela. Dociera do pochodni i zdejmuje ją z uchwytu. Czuje ciężar zapalniczki w kieszeni spodni, ale użycie tak banalnego przedmiotu zepsułoby cały efekt. Poza tym on sam ma ochotę poczuć coś więcej, dopełnić podniosłą chwilę pięknym, palącym uczuciem. Chce przyjrzeć się jak płomienie trawią skórę palców i wypalają czarne, oszczerbione dziury w centrum dłoni. Zaciska rękę na nasączonym materiale i powołuje ogień do życia. Pochodnia zapala się jasnym, pomarańczowym światłem, które oświetla jego twarz ujawniając tańczące na niej, złowrogie cienie.
Ból sprawia, że z gardła mężczyzny wyrwa się krótki syk, powodujący wśród ślizgających się na brzuchach, pokrytych łuską przyjaciół niemałe poruszenie. W ten sposób rozpoznają, jak wielkie cierpienie musi znosić ich Pan gdy ogień wstępuje na jego dłonie. Si odrzuca ból i czerpie z tego wyłącznie przyjemność, pojmuje to jako swoją małą ekstazę.
Z płomykami tańczącymi na palcach robi kilka kroków w przód i nawet nie zawiesiwszy wzroku na teraz doskonale oświetlonym, ociekającym śluzem szkielecie, z którego już dawno opadło przegnite mięso dotyka kolejnej z wiszących pochodni.
Gdy i ta się zapala, a światło wyłania z mroku już dwa przybite do odwróconych krzyży truchła, mężczyzna rusza dalej, zapalając także trzecią. Zadowolony z łagodnego blasku i niewidzących spojrzeń, jakim obdarzają go puste oczodoły trójki ukrzyżowanych naukowców z wprost dziecięcą radością wyciąga z kieszeni garść opiłków krzemu i rozrzuca je barwną chmarą po całym pomieszczeniu. Tańczy po komnacie z ręką stojącą w płomieniach i ciska łatwopalnym materiałem to tu, to tam. Ciesząc się coraz bardziej, zaczyna się śmiać, a perlisty odgłos odbija się od dotychczas głuchych, kamiennych ścian. Zapala pozostałe trzy pochodnie po drugiej stronie piwnicy i radując oczy skąpanymi w blasku twarzami sześciu martwych mężczyzn wraca na swój tron, gdzie zasiada,
przekładając wcześniej spoczywające tam kwiaty.
       Ciała zwisających naukowców, tych samych, którzy doprowadzili jego  ciało do agonicznego zgonu są w różnych stadiach rozkładu; jedno z nich jest już całkowicie pozbawione mięsa, a przyklejone do wewnętrznej strony żeber nerki zmarszczyły się, przybierając fakturę włoskiego orzecha. Z innych dopiero złuszcza się skóra, na którą wstępuje obrzydliwy śluz. Na kolejnych pojawiły się białe, wijące się larwy. Si ma ochotę spalić je od dawien dawna, przyglądać się, jak płomienie przepalają się na wiór, ale jest doskonale świadom, że bez wcześniejszego sprowadzenia tu Aarona, jego sprytny plan zemsty nigdy się nie powiedzie. Węże czmychają jak najdalej stąd, słysząc ciche, syczące ostrzeżenie swego przywódcy. Gdy tylko ich czarne sylwetki znikają, odsłaniając iskrzącą od drobin krzemu posadzkę, Si wyciąga rękę w kierunku zacienionego filaru.
Pomalutku, wijąc się delikatnie na jego rękę spływa cienista sylwetka węża. Utkane z czerni, wątłe ciałko istoty dotyka jego skóry niemalże z namaszczeniem, a w miejscu łepka otwierają się pozbawione źrenic, czerwone oczy. Si jedną myślą wydaje stworzeniu polecenie, a to natychmiast posłusznie ześlizguje się na podłoże i okręcając się wokół szyi klęczącego Aarona, bardzo powoli zdejmuje mu przepaskę z oczu i przegryza materiał, z którego stworzony jest knebel. Następnie znika, zupełnie, jakby nigdy go tu nie było.
         Czarnowłosy bacznie obserwuje, jak źrenice tamtego zwężają się, a na jego twarz wkracza bezkresny strach i przerażenie. Niedoszła ofiara rozgląda się po pomieszczeniu, a jego ciałem wstrząsają nieskrywane konwulsje. Si zaczyna się śmiać. Po prostu wybucha salwą śmiechu, nie mogąc nadziwić się zaistniałej sytuacji. Aaron usiłuje unieść spętane dłonie, ale wstrząsające nim dreszcze są tak silne, że nie potrafi tego zrobić. W końcu jego wzrok pada na widziany kątem oka, przybity do ściany krzyż.
- Doktor Connos... - szepce i niemalże natychmiast odrywa głowę w drugą stronę. Z jego gardła wyrywa się potworny ryk, który coraz bardziej bawi siedzącego na tronie.
- Rozbrajasz mnie, Aaronie. - wyrzuca z siebie, ledwie opanowując nerwowy chichot. Złota łuska lśni delikatnie na jego policzku.
- Deryl... - jęczy białowłosy mężczyzna, zapluwając się jakąś nieznaną wydzieliną.
Zaraz, jak się do niego zwrócił? W jednej chwili Si zrywa się z siedziska, czując, jak ogarnia go fala gniewu. W dwóch krokach dopada do tamtego, uparcie zaciskając w dłoniach gałązki rośliny. Pada na jedno kolano i mocno ściska twarz dawnego przyjaciela, wlepiając spojrzenie wężowych ślepi w czerwone oczy, które zdają się drżeć z przerażenia.
- Deryl? - pyta z szaleńczym śmiechem. - Znałem kogoś takiego. Małego chłopca, czy tak? To przykra historia, nie nadaje się na naszą kołysankę, ale jeśli chcesz wiedzieć, to zdradzę ci finał. Spłonął na stosie rozpalonym przez jego ojca, mając nie więcej niż dziesięć lat. Tamtego chłopca już nie ma, rozumiesz? Jest tylko i wyłącznie Si.
- Jak możesz to robić... to byli niewinni ludzie. Nie krzywdzili ludzi. - usiłuje tłumaczyć mu Aaron, ale w odpowiedzi czarnowłosy wbija palce w jego policzki jeszcze mocniej.
- Skrzywdzili mnie. Podobnie jak ty, a ja bardzo nie lubię odnosić ran. Mimo wszystko, jednego mnie nauczyłeś: nie ważne jak blisko będziesz z jakimkolwiek człowiekiem. Nie ważne, ile będzie dla ciebie znaczył. Nigdy nie trać czujności, nie pozwalaj się uśpić. Bądź zawsze gotowy na atak. - wprost wypluwa te noszone w sobie spostrzeżenia, wąskimi źrenicami analizując każdy skurcz na twarzy białowłosego.
Przez chwilę mierzą się wzrokiem: Deryl patrzy z obłąkańczą wręcz nienawiścią, a w oczach Aarona pozostaje tylko strach. Nie mija chwila, a Si nudzi się takim przebiegiem zdarzeń. Czuje pewne ukłucie w głowie, które może świadczyć o tym, że kolor jednej z jego tęczówek przybrał już szkarłatną barwę. Prycha cicho i puszcza twarz chłopaka, po czym wstaje i prostując się wyciąga zapalniczkę z kieszeni.
- Szaleniec... - mówi cicho konający. Jest śmiertelnie przerażony, wie, że oto nadchodzi jego koniec. Si wielokrotnie spotykał się z tym określeniem, ale nigdy go ono nie raziło. Prędzej wywoływało dziwny ubaw. Czarnowłosy robi kilka kroków, stając bokiem do krzyża i przeczesując wzrokiem mieniącą się od krzemu podłogę komnaty. Uśmiecha się pod nosem i zbliża kwiat do zapalniczki. W ostatnim momencie zaczyna się wahać. Spogląda raz jeszcze na opadłą z sił, przerażoną twarz Aarona.
- Nie ten jest oszalałym, co własną ręką utacza krew niesprawiedliwości, a ten, kto próbuje go powstrzymać. - to mówiąc pozwala, aby płomienie polizały bieluteńkie płatki kwiatu.
Gdy ogień zbliża się do łodyżki, Si niedbale rzuca go za siebie. Roślina upada na kamienną posadzkę. W jednej chwili rozlega się błysk, a krzem wchodzi w reakcję z ogniem. Po podłodze rozchodzą się żwawe płomienie, trawiące wszystko, co stanie im na drodze. Aaron krzyczy i lamentuje, woła go po imieniu, ale Der... Si, wschodzi już po schodkach na szczyt kaplicy. Nie słucha, czuje tylko jak ciepły powiew, który niosą ze sobą płomienie ogarnia wszystkie z drewnianych krzyży.
Łącznie z tym, jaki chemik nosił przykuty do pleców przez ostatnie dwa lata.

                                            ~ Pół roku później ~

     Miasto jest wielkie, huczne i pełne oślepiających świateł. Mężczyzna mija setki łupiących podeszwami o chodniki ludzi i ukrywając twarz w kapturze skrywa się w zacienionym zaułku. Nie ma przy sobie absolutnie nic - ani jednej walizki, ani jednej cennej rzeczy. No, może poza ukochaną zapalniczką i kilkoma kryształami krzemu spoczywającymi w kieszeni. Zawsze jest gotowy. W takim mieście jak Nowy York nie ma mowy o spokojnym, wolnym od przestępczości życiu. Deryl dowiedział się gdzie przetrzymywana jest sześcioletnia dziewczynka. Zaciska dłonie w pięści i nie bacząc na stukot jego obcasów prze przed siebie, po mokrym od deszczu asfalcie. Nad nim górują dwie, wyglądające na mocno zaniedbane kamienice. Nigdy nie pałał miłością do tak rosłych budynków, w jego gustach dużo łatwiej odnaleźć było ciepłe i ciasne skrzynie, w których ukrywał się za dziecka.
Kilkakroć przesiadywał także w beczce po kwasie, chcąc ukryć się przed powracającymi do jego głowy głosami. Szybkim krokiem dociera pod żelazną bramkę, za którą skrywa się kilka pojedynczych stopni. Te natomiast prowadzą do ciężkich, żelaznych drzwi. Nad nimi pali się malutka, ledowa lampka, do której zleciały się muchy. Si kładzie dłoń na klamce, ale ta nie ustępuje. Ma misję do wykonania. Nie zamierza zwlekać, podskakuje więc i w locie łapie się za górną krawędź furtki. Przeskakuje na drugą stronę i poprawiając kurtkę ma właśnie zbiec po schodach, gdy coś każe mu obejrzeć się za siebie.
Do jego wyczulonych uszu dotarły ciche, jakby stawiane w obawie przed wyśledzeniem kroki. Przenikając wzrokiem ciemność dostrzega niewielką istotę, jaka skryła się w mroku budynku.
- To chyba nie jest miejsce dla małych dziewczynek. - chichoce, widząc szczere zdumienie w oczach niewiasty, jaka stanęła na jego drodze.

                                                   Arashi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz