Nie miałam zamiaru uciekać od nowo poznanego chłopaka, mogłabym nawet posunąć się do stwierdzenia, że nie wydawał się być taki zły i, poza dziwnym entuzjazmem, nie przejawiał żadnych niepokojących cech, a poznanie go też nie wydawało się takim znowu tragicznym pomysłem, jak mi się na początku wydawało.
Powodem, dla którego wolałam powoli wycofać się z miejsca zdarzenia było to, że... cóż, uznajmy, że wielkoludy o fioletowych włosach mogą wydawać się przerażające, kiedy patrzą na ciebie z takiej wysokości. Nie miałam nic do samego Vincenta, bo ten też był raczej pozytywną postacią w tym wszystkim, ale zawsze czułam niewyjaśniony dystans do osób, które tak nade mną górowały. I tu już nie tylko pod względem wzrostu, bo i pod innymi względami był zdecydowanie wyżej ode mnie.
To chyba można uznać za jakiś zamotany wyraz szacunku z mojej strony, tak mi się wydaje.
Kiedy już wystarczająco się oddaliłam doszłam do wniosku, że nie warto wyruszać na kolejną samotną wędrówkę, skoro i tak zaraz miał być posiłek, którego bądź co bądź lepiej nie opuszczać. Nawet, jeśli wiązało się to ze staniem w tłumie innych Wędrowców, ale przecież nie powinnam się tym aż tak przejmować - to nie były jakieś potwory, wszyscy byli w podobnej sytuacji do mnie, z tą różnicą, że spora część z nich nie miała aż takich problemów z nawiązywaniem znajomości i zapewne znali się zdecydowanie lepiej, niż mi się na pierwszy rzut oka wydawało. To jednak nie powinno tak naprawdę nic zmieniać, wciąż byłam w gronie osób, którym zagrażało w sumie to samo zagrożenie co mnie, a na dodatek wszyscy mieliśmy ten sam problem, jakim był fakt, że tak naprawdę jesteśmy martwi.
A i tak bałam się jak jakaś idiotka, co już sama uważałam za co najmniej głupie i niewłaściwe przez wzgląd na to wszystko, o czym już kiedyś była mowa. Chociaż i tak zrobiłam już spore postępy w tej kwestii - rozmawiałam z kimś bez problemu...! Większego problemu, w ten sposób to będzie bliższe prawdy.
Chociaż muszę przyznać, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają - jak na przykład moja wrodzona i upierdliwa niezdarność. Cudem było to, że idąc po swoją porcję obiadu zachowałam równowagę przy tak... agresywnym podejściu podłoża. Bo to wcale nie jest moja wina - to nie tak, że nie patrzę pod nogi tylko w powietrze, ani nie tak, że po prostu nie uważam na to, co robię. To wszystko wina niebezpiecznych mebli, zabudowań i nierównych chodników. To przecież bardzo proste i nie powinno budzić wątpliwości, prawda?
Mimo wszystko dotarcie do stolika nie było takie trudne, na jakie wyglądało - poza faktem, że udało mi się potknąć o własne nogi i brakowało chwili, żebym wylądowała z nosem w posiłku, to tak naprawdę nie miałam z tym większych problemów, więc jak na niektóre dni, dzisiejsze wpadki można uznać za błahe i niewarte niczyjej, włącznie z moją, uwagi. Co prawda wpadłam na przypadkowego chłopaka, który na dodatek był mi kompletnie obcy, ale akurat to nie było tylko i wyłącznie moją winą.
Poza tym... O wilku mowa, a wilk tuż tuż. Przerwałam dzióbanie w talerzu i przez chwilę przyglądałam się Rudzielcowi, który szedł w moim kierunku ze swoją porcją i dwoma kubkami... Zapewne z herbatą, ale akurat wcześniej tego nie sprawdziłam.
Kiedy zatrzymał się przy stoliku posłałam mu pytające spojrzenie.
- Można się dosiąść?
Odpowiedziałam mu niemrawym skinieniem głowy, ale starałam się nie odwrócić wzroku. Patrzyłam jak z uśmiechem siada naprzeciw mnie, podsuwając mi jeden z kubków.
Spuściłam wzrok na talerz.
- Smacznego - bąknęłam cicho, nim chłopak zdążył się odezwać.
Otoya? ^^
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz